Gdy w zeszłym sezonie cztery kluby Premier League dotarły do ćwierćfinału Champions League, a w finale zagrały dwie angielskie ekipy, mówiło się, że nadchodzą wielkie czasy dla wyspiarskiego futbolu. Gigantyczny przemysł napędzany pieniędzmi z praw telewizyjnych miał zabetonować najważniejsze fazy Ligi Mistrzów. Nie minął jednak rok i wróciliśmy do statusu quo z poprzednich lat – Anglicy znów są zdecydowanej mniejszości. W ćwierćfinale tej edycji więcej klubów mają od nich nie tylko Hiszpanie, ale też Francuzi i Niemcy.
Po raz pierwszy od sezonu 2011/12 mamy na etapie ćwierćfinałów sytuacje, w której jeden kraj nie zdominował swoimi reprezentantami liczby uczestników tego etapu. W latach 2012-2018 w 1/4 finału prym wiedli Hiszpanie – w każdej z sześciu edycji mieli swoich trzech przedstawicieli, nikt się do nich nie zbliżał. Rok temu w tym momencie rozgrywek Anglicy mieli cztery drużyny, później dwie w półfinałach, aż wreszcie w Madrycie oglądaliśmy angielski finał.
Po tamtym sezonie pojawiły się tezy (zresztą głoszone też u nas, trzeba uderzyć się w pierś), że jesteśmy właśnie świadkami przewrotu w europejskiej piłce. Właściwie kontrrewolucji, bo przecież Anglicy trzymali już berło dominatora Ligi Mistrzów piętnaście lat temu, gdy w pięciu finałach z rzędu grała przynajmniej jedna ekipa z Premier League – kolejno: Liverpool, Arsenal, Liverpool, Manchester United i Chelsea oraz ponownie “Czerwone Diabły”.
Cała argumentacja tezy “Anglia chwyci za ryj Europę” była sensowna. No bo tak:
- Premier League ma bezsprzecznie najwyższy kontrakt telewizyjny ze wszystkich lig na świecie – 2,5 miliarda (!) euro do podziału na dwadzieścia klubów.
- W Premier League pracują być może najlepsi trenerzy świata – Juergen Klopp i Pep Guardiola, nie zapominajmy też o Jose Mourinho.
- To też kluby Premier League wydają najwięcej pieniędzy na transfery – według zeszłorocznego raportu CIES Observatory w latach 2010-19 było to 6,8 miliarda euro wydane przez siedem czołowych drużyn angielskich.
Anglia miała nakręcać się sama – tamtejsze potęgi wydawały się rosnąć w siłę, z Liverpoolem i Manchesterem City w roli koni pociągowych całego przedsięwzięcia. Tymczasem…
-
Liverpool odpadł w 1/8 z Atletico Madryt
-
Tottenham uległ RB Lipsk w tej samej fazie
-
Chelsea nie miała szans w starciu z Bayernem Monachium
-
jedynie Manchester City zdołał przejść Real Madryt
Uwagę przykuwa fakt, że dwie z czterech angielskich ekip z pucharów wyrzucili Niemcy. I to nie tylko ci najwięksi, bo Spurs polecieli w starciu z RB Lipsk, drużyną póki co z drugiego szeregu za mistrzem i wicemistrzem tego sezonu Bundesligi. Ktoś powie – no dobra, Tottenham grał osłabiony, czasami tak się zdarza, jedna edycja niewiele nam mówi, a czołowe ekipy angielskie i tak są lepsze od tych niemieckich.
Zerknijmy zatem na fakty: od sezonu 2012/13 zespoły Bundesligi zagrały łącznie w dwunastu ćwierćfinałach. Drużyny Premier League – w jedenastu (w tym cztery w zeszłej edycji). W tym samym czasie oglądaliśmy jeden finał niemiecko-niemiecki, gdy w 2013 roku Bayern ograł Borussię, a także jeden finał angielsko-angielski, ten sprzed roku na Wanda Metropolitano. Poza tym Anglicy mieli dwa lata temu Liverpool w meczu o triumf w Champions League, Niemcom ta sztuka się nie udawała.
I oczywiście możemy się prześcigać w dyskusjach, że “a jak Liverpool by dostał w ręce ten Lipsk, to by im przypomnieli NRD!” albo “na dziesięć meczów z Bayernem taka maszynka Guardioli w Manchesterze wygrałaby osiem!”. Ale odwołajmy się ponownie do faktów – w ostatnich ośmiu edycjach to Niemcy, a nie Anglicy wprowadzali więcej zespołów do ścisłej ćwierćfinałowej elity. Dla porównania: Hiszpanie mieli tych zespołów dwadzieścia jeden, Niemcy dwanaście, Anglicy jedenaście, Francuzi osiem, Włosi siedem, Portugalczycy trzy, po jednym Holendrzy i Turcy.
Nie możesz pokonać? Rozkup i zdemontuj
Potęgi Premier League dobrze widzą, co się święci na rynku europejskim. I wobec Bundesligi stosują podobne metody, jak w samych Niemczech Bayern wobec reszty stawki. Czyli szybko próbują swoją gigantyczną przewagą finansową wykupić z obozu rywala co lepsze. Zanim to okienko otworzyło się na dobre, to Chelsea za 53 miliony euro wyjęła z Lipska Timo Wernera. Zaraz na Wyspy Brytyjskie trafi zapewne gwiazda Bayeru Leverkusen Kai Havertz. Zeszły sezon? Kasowe transfery do angielskich średniaków zasilały konta klubów Bundesligi: Haller do West Hamu za 50 milionów, Joelinton do Newcastle za 44 bańki, Gbamin do Evertonu za 25 milionów. Cofamy się o kolejny rok – za Keita kosztował Liverpool 60 milionów, Pulisic Chelsea 64 miliony, po 25 milionów zapłacił Arsenal za Leno i Southampton za Vestergaarda.
Gdyby spojrzeć na to szerzej, to osiem z dziesięciu najdroższych w historii transferów wychodzących z Bundesligi było zrealizowanych właśnie przy kasie angielskich gigantów. To właśnie z Bundesligi Anglicy wyciągali Aubameyanga, de Bruyne, Sane, Dzeko, Firmino, Xhakę, Mkhitaryana, wspomnianego Keitę czy teraz Wernera, a za moment pewnie i Havertza. Dopisalibyśmy tu jeszcze Jadona Sancho, ale według oświadczenia Borussii Dortmund – Anglik zostanie na kolejny sezon w Dortmundzie.
Rozkupywanie jednak wymiernych efektów w postaci przejęcia pałeczki nie przynosi. Hiszpanie w ostatniej dekadzie odjechali wyraźnie reszcie stawki, a Premier League nadal musi walczyć o swoje. Dwie ostatnie edycje – z angielskim finałem i porażką Liverpoolu z Realem – dają nadzieję na odzyskanie pozycji dominatora, ale najpierw potęgi Premier League muszą uporać się z Bundesligą, a dopiero później marzyć o detronizacji La Liga.
fot. NewsPix