Być może to efekt Bruno Fernandesa, być może to Ole Gunnar Solskjaer, a może po prostu piłkarze o takiej jakości nie mogą wiecznie tkwić w dołku. Niezależnie od przyczyn, fakty są takie, że Manchester United wreszcie złapał konkretną serię. Po 3:0 nad Brighton, Czerwone Diabły przedłużyły serię meczów bez porażki do piętnastu. Po drodze były wolne losy jak Tranmere czy LASK Linz, ale były też okazałe skalpy jak Manchester City czy Chelsea na Stamford Bridge.
Przede wszystkim: była jednak solidna, fajna gra, momentami wręcz spektakularna, bo tak trzeba określić kontrę przy trzeciej bramce. Rany, to była akcja-marzenie, Jose Mourinho, jeśli oczywiście nie jest zajęty obliczaniem straty do piątego miejsca, mógłby cmokać z zachwytu. Nemanja Matić eleganckim wolejem wypuścił na boku Masona Greenwooda, ten dorzucił prawdziwe ciasteczko na sam czubek buta Bruno Fernandesa. Ten ostatni zaś po prostu huknął, ile fabryka dała. Całość trwała dosłownie kilka sekund, ale każde z tych zagrań było tak wypieszczone, że trudno było się nie uśmiechnąć.
W ogóle ten Manchester United ma w sobie coś takiego, że uśmiech sam pojawia się na twarzy.
Weźmy Masona Greenwooda. Przecież to jest powrót do korzeni w tym najlepszym stylu, zwłaszcza po miesiącach, gdy kibice United musieli przeżuwać rozczarowujące występy Lingarda. Greenwood to właściwie jego zaprzeczenie. Rocznik 2001, w teorii chłopak powinien jeszcze odrabiać lekcje, a wśród takich gwiazd jak Pogba czuć się jak w Disneylandzie. Tymczasem dzisiaj 19-latek zagrał po raz 42. w tym sezonie, załadował 15. bramkę i dorzucił 5. asystę. O tym, że centra na Fernandesa to miód dla miłośników elegancji w piłce już pisaliśmy, ale zwróćmy też uwagę na otwarcie wyniku. Greenwood dostaje piłkę na przedpolu, z pełną bezczelnością wjeżdża w pole karne, po drodze przekładając nogi nad piłką. Cyk-cyk, strzał w krótki róg. Trochę szczurek, ale dokładny, mierzony, mocny. 1:0 dla United po kwadransie.
Ale to nie tylko on. Wiele radości w grę wprowadza Bruno Fernandes, który dzisiaj po raz pierwszy w barwach United ustrzelił dublet. To demon efektywności, na razie w 13 występach strzelił 6 goli i dorzucił 4 asysty. Nie do policzenia jest jednak balans, który wprowadził do drużyny. Wreszcie to wszystko ma ręce i nogi – Pogba może spokojnie grać głębiej, z korzyścią dla siebie i drużyny. Skrzydła przestały już kopać się po czole i wymieniać podania z bocznymi obrońcami – czego najlepszym dowodem właśnie dzisiejsze gole. Jedyną wątpliwość mamy przy trafieniu na 2:0 – wydawało nam się, że Luke Shaw, który inicjował całą akcję, był na minimalnym spalonym.
Co poza tym? Pełna dominacja. Momentami ośmiu zawodników w czerwonych koszulkach klepało sobie piłkę na dwudziestym metrze od bramki rywala.
Szkoda trochę, że nie weszło uderzenie Scotta McTominaya, to na pewno byłaby dobra puenta całego meczu. Cały Manchester United zresztą wyglądał porządnie – i dotyczy to nawet De Gei, który roboty nie miał prawie wcale, ale gdy już Connolly zakręcił obrońcami, Hiszpan świetną robinsonadą uratował zespół od straty gola. Moment rozluźnienia przy wyniku 3:0 nie przyniósł żadnych konsekwencji. Zapewne również dlatego, że na swoim stałym poziomie zagrał Harry Maguire, właściwie nie do przejścia.
United po przerwie pandemicznej? Remis na Tottenhamie, 3:0 z Sheffield, 3:0 z Brighton. 52 punkty, po 32. serii spotkań Czerwone Diabły są na piątym miejscu z dwoma punktami straty do Chelsea i trzema do Leicester City. W teorii Czerwone Diabły mają autostradę nawet do Ligi Mistrzów – nie tylko bezpośredni mecz z Leicester City, ale też trzy mecze z drużynami z ostatniej czwórki ligi, reszta ze środkiem tabeli. Nie ma za bardzo z kim wtopić, co?
W tej formie jak dziś – na pewno nie ma z kim wtopić.
Brighton – Manchester United 0:3 (0:2)
Greenwood 16′, Fernandes 29′, 50′
Fot.Newspix