Reklama

Piela: Wreszcie przestali sprawiać radość innym. Liverpool na tronie!

Wojciech Piela

Autor:Wojciech Piela

26 czerwca 2020, 12:56 • 5 min czytania 4 komentarze

Gdy w 2015 roku Steven Gerrard kończył swoją karierę w Liverpoolu wydawało mi się, że tego klubu nic przyjemnego nie może już spotkać. Porażka 1:6 ze Stoke City na pożegnanie wieloletniego kapitana była jak gwóźdź wbity w sam środek kibicowskiego serca zapatrzonego w swoich ulubieńców. Brak gry w Lidze Mistrzów. Chaotyczna polityka transferowa. Dziesiąte miejsce w tabeli. Taki był obraz The Reds przejmowanych przez Jurgena Kloppa. Wokół wątpiące twarze uciekające myślami do lat minionych. Norwich, Southampton, FC Sion… nie miało znaczenia z kim gramy. Każdy mógł urwać nam punkty i nie stanowiło to już żadnego upokorzenia.  

Piela: Wreszcie przestali sprawiać radość innym. Liverpool na tronie!

8 listopada 2015. Rozczarowani kibice opuszczają stadion przed zakończeniem meczu, gdyż na Anfield Liverpool nie jest w stanie poradzić sobie z Crystal Palace. Na drugi dzień wszystkie media przedrukują na okładkach wypowiedź Kloppa na konferencji:

“I felt alone”.

Niemiec buńczucznie zagrał na uczuciach kontrastując z legendarnym hymnem śpiewanym przed każdym spotkaniem. Fani byli niezwykle sfrustrowani obietnicami bez pokrycia oraz brakiem gry o najwyższe cele. Klopp wiedział, że do odbudowania Liverpoolu potrzebne będzie wiele cierpliwości. Od tamtej pory przez ponad 4,5 roku nikt na stadionie nie musiał czuć się już samotny. Nawet ostatnio, gdy mierzyli się ze wspominanym Palace, piłkarze Liverpoolu zagrali tak, jakby byli wspierani przez dziesiątki gardeł rozentuzjazmowanych kibiców. W ostatnich dwóch sezonach Liverpool ani razu nie przegrał ligowego spotkania u siebie.

Utworzenie z Anfield fortecy sprawiło, że serca ludzi znów przepełnione są radością. 

Tytuł hymnu “You’ll Never Walk Alone” jest oczywiście przepiękny, ale dla mnie szczególne znaczenie zawsze miały słowa pojawiające się w utworze chwilę wcześniej:

Na końcu burzy zawsze jest złote niebo, a wraz z nim słodka, srebrna piosenka skowronka”.

Reklama

Trzydziestoletnia zawierucha zakończyła się w czwartkowy wieczór. Całe pokolenie kibiców The Reds czekało na ten moment. W końcu to najdłuższa seria bez mistrzostwa w historii klubu. Tym razem jednak przeklinana wielokrotnie Chelsea, stała się obiektem podziękowań oraz wdzięczności. Gdy w 2014 roku triumfujący z szelmowskim uśmiechem Jose Mourinho odbierał niemal pewny tytuł, byłem zdewastowany. Podobnie w 2009, gdy Liverpool dwukrotnie pokonał w lidze Manchester United czy rok temu, kiedy wykręcił trzeci najlepszy w historii wynik punktowy.

The Reds wyglądali na klub pogrążony w klątwie i skazany na rolę obiektu drwin. 

Fani innych zespołów często bowiem z umiłowaniem podkreślali, że w erze Premier League mistrzami byli już nawet Blackburn oraz Leicester. Nie chcę absolutnie określać kibicowania Liverpoolowi jako drogi przez mękę, bo fani Sunderlandu czy Korony Kielce za moment parsknęliby śmiechem. Ale siedmioletni okres bez zdobycia jakiegokolwiek trofeum na pewno nie powodował przesadnego poczucia euforii. The Reds przez lata kojarzyli się z porażkami. Wiele mówiono o historii, czasem mam wrażenie, że niektórzy chcieli dalej żyć golami Kenny’ego Dalglisha czy Iana Rusha. Czternaście lat dzieliło ostatnie triumfy w Lidze Mistrzów, trzydzieści tytuły mistrzowskie.

To pokazuje, że kultura wygrywania ustąpiła miejsca czasem pięknym i wzruszającym, ale jednak porażkom. 

Przez lata Klopp udowadniał jednak, że jest człowiekiem z innej bajki. Do sztabu zaprosił nawet trenera od wykonywania autów, ale najpierw uczył cieszyć się z małych rzeczy. Gdy po uratowanym w końcówce remisie z West Bromem nakazał swoim piłkarzom złapać się za ręce i podejść pod trybunę The Kop dla wielu był to symbol upadku tego klubu. No bo przecież jak można świętować szczęśliwie zdobyty punkt w starciu z jedną ze słabszych drużyn w lidze? Okazuje się jednak, że była w tym wszystkim głębsza myśl. Chodziło o rozpalenie Anfield i docenienie piłkarzy za walkę do samego końca niezależnie od okoliczności. Kilka lat później opłaciło się. Podobne obrazki oglądaliśmy już po meczu nie z ekipą Jonasa Olssona czy Jamesa Morrisona, a Leo Messiego i Luisa Suareza w półfinale Ligi Mistrzów. Hasło: “Never Give Up”, z którym paradował po końcowym gwizdku nieobecny w tym spotkaniu Mohamed Salah nabrało szczególnego znaczenia. Liverpool strzelił cztery gole w meczu, w którym szczytem marzeń powinna być choćby jedna bramka.  

Klopp nieprawdopodobnie budował również piłkarzy, o których nikt nigdy nie pomyślałby, że to właśnie oni mogą wprowadzić drużynę na szczyt.

Pierwszy przykład? Andrew Robertson. Gdy usłyszałem, że to właśnie kolega Kamila Grosickiego ze spadającego Hull ma zostać nowym lewym obrońcą Liverpoolu, nie potrafiłem zrozumieć tego ruchu. Wydawało mi się, że może to być kolejny Javi Manquillo czy Nathaniel Clyne, który będzie się starał, ale pewnego poziomu nie przeskoczy. Podobnie było z kapitanem Jordanem Hendersonem. On z kolei nie mógł uciec od porównań ze Stevenem Gerrardem. I choć nigdy nie będzie podobnej klasy piłkarzem dzisiaj może pochwalić się, że wzniesie puchar, o którym legendarny pomocnik zawsze marzył.

Stevie nie zdołał załapać się na złote czasy Kloppa, ale Niemiec pamiętał o nim oraz Dalglishu w pierwszych wypowiedziach po zdobyciu tytułu. To również pokazuje, że mocno wżył się w lokalną społeczność i miał świadomość wyczekiwania przez wszystkich związanych z klubem tego momentu. Dzieło Gerrarda kontynuuje natomiast inny Scouser w zespole – Trent Alexander-Arnold. Na mieście powstało graffiti z jego podobizną, a numer 66 na koszulce nigdy wcześniej nie był tak znaczący.  

Reklama

Każdy mecz to oddzielna historia. Ale od początku tego sezonu było widać, że Liverpool nie zamierza po raz kolejny sprawiać radości innym. Często potrafił odrabiać straty w samych końcówkach. Wreszcie przestał być altruistycznym pariasem, a stał się egoistycznym i zadufanym w sobie kilerem.

Raz na 30 lat chyba można wybaczyć, prawda? 

Już nie trzeba było budować ducha zespołu po porażkach, jak w grudniu 2015 roku. The Reds zostali upokorzeni na Vicarage Road dostając lanie 0:3, ale Klopp postanowił, że z imprezy świątecznej nikt nie ma prawa wyjść przed 1 w nocy. Teraz w okresie świątecznym miał trochę inne sprawy na głowie, na czele ze zdobyciem Klubowego Mistrzostwa Świata.  

Brak kibiców na trybunach, mistrzostwo sprzed telewizora i pandemia koronawirusa w przypadku kolejnego tytułu dla Manchesteru City czy nawet Chelsea z pewnością odarłyby go z wyjątkowości. W przypadku Liverpoolu sytuacja wygląda jednak nieco inaczej. Oczywiście, ja sam mam żal, że nie mogę być pod stadionem Anfield i w stanie wysokiego upojenia emocjonalnego wyśpiewywać kolejne piosenki. Ale ten tytuł to coś znacznie więcej niż kolejna cyfra dopisana do rejestru. To zadośćuczynienie za lata oglądania świętujących rywali. Za poślizgnięcie Gerrarda. Zrozniecanie ognia nadziei, a później jego brutalne unicestwianie.

Futbol doświadczył nas w ostatnich latach okrutnie, ale przez kilka najbliższych nocy słońce zaświeci mocniej niż w samo południe upalnego dnia.

Liverpool na tronie! 

Wojciech Piela

Fot. Newspix

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Anglia

Anglia

Drakońska kara dla zawodnika Tottenhamu. Klub złożył odwołanie

Bartosz Lodko
8
Drakońska kara dla zawodnika Tottenhamu. Klub złożył odwołanie
Anglia

Brat sławnego brata na radarze Borussii. “Klub utrzymuje kontakt z rodziną”

Antoni Figlewicz
5
Brat sławnego brata na radarze Borussii. “Klub utrzymuje kontakt z rodziną”

Komentarze

4 komentarze

Loading...