17 października 2010 roku – to data ostatniego zwycięstwa Evertonu w derbach miasta. Ostatnie lata tej rywalizacji stoją pod znakiem totalnej dominacji Liverpoolu. Dzisiaj jednak po żadnej z ekip nie było widać, by ta seria miała jakiekolwiek znaczenie. Ani Liverpool nie napiął się, by kolejny raz pognębić lokalnych przeciwników, ani Everton nie parł za wszelką cenę do tak długo wyczekiwanego triumfu.
Senne tempo gry
Na tempo spotkania zupełnie narzekać w sumie nie można. Było typowe dla angielskiej ekstraklasy, czyli dość wysokie. Problem w tym, że z tego tempa niewiele wynikało zagrożenia pod obiema bramkami. Szczególnie rozczarowująca była pierwsza odsłona meczu, gdy obie ekipy oddały tylko po jednym celnym strzale. To są statystyki, których spodziewamy się raczej po starciach Arki Gdynia z Wisłą Płock, a nie po derbach Liverpoolu. Widać, że zarówno Juergen Klopp, jak i Carlo Ancelotti nie zezwolili jeszcze swoim podopiecznym na dokręcenie śruby. Po stronie Evertonu często brakowało większego pressingu na rywali. Tymczasem The Reds momentami faktycznie podchodzili wysoko pod przeciwnika, ale jak już musieli coś wykreować, to konstruowali akcje z nietypowym dla siebie mozołem.
Od początku raziła też duża liczba utraconych posiadań po stronie The Reds. W sumie goście oddali rywalom futbolówkę przeszło 140 razy. Bez dwóch zdań ofensywna maszynka Kloppa jeszcze się nie rozpędziła i wymaga naoliwienia.
O Evertonie również trudno coś dobrego powiedzieć. The Toffees nieco odważniej zaatakowali dopiero w samej końcówce spotkania, no i trzeba powiedzieć, że zbliżyli się do zdobycia zwycięskiej bramki. W wyśmienitej sytuacji znalazł się Tom Davies, ale jego strzał odbił się od nogi rozpaczliwie interweniującego Joe Gomeza i finalnie wylądował na słupku, a nie w siatce. Jednak gdyby Everton przechylił szalę zwycięstwa w derbach na swoją korzyść, byłby to triumf niezasłużony. I o Liverpoolu można powiedzieć to samo. Przez większą część spotkania obie ekipy sprawiały wrażenie, jak gdyby podświadomie zadowalał je podział punktów. Niby trochę spięć na boisku było, niby ta atmosfera derbowa gdzieś tam się przejawiała, ale też bez przesady. Typowy mecz na remis.
Falstart Mane
Z pewnym przekąsem można powiedzieć, że to co najciekawsze wydarzyło się de facto jeszcze przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Sadio Mane nie wytrzymał chyba ekscytacji wznowieniem sezonu i pełnym sprintem ruszył na połowę rywali w momencie, gdy pozostali zawodnicy przyklękli w ramach akcji #BlackLivesMatter. No ale Senegalczyk nie musi się raczej obawiać oskarżeń o rasizm.
Falstart Mane ❌#EVELIV pic.twitter.com/7FVkB7VRmT
— Mateusz Kalina (@Kali_beer) June 21, 2020
Jeżeli kogoś za to spotkanie chwalić, to chyba tylko stoperów Evertonu. Michael Keane i Mason Holgate nie zagrali może bezbłędnie – można przypomnieć choćby sytuację, gdy pozwolili Roberto Firmino na zgranie futbolówki do Naby’ego Keity, który zmarnował dogodną okazję do strzału z powietrza. Generalnie jednak defensywa gospodarzy pokazała się z bardzo dobrej strony, skutecznie ograniczając ofensywne zapędy The Reds. Klopp wprawdzie nie oddelegował na boisko Mohameda Salaha, ale chyba nawet Egipcjanin dzisiaj niewiele by zdziałał i miałby kłopoty ze sforsowaniem zasieków zastawionych przez ekipę Ancelottiego.
No i cóż – osiem kolejek do końca, Liverpool ma 23 punkty przewagi nad Manchesterem City i jeden mecz rozegrany więcej. 24 oczka w puli. Klepnięcie mistrzostwa pozostaje zatem kwestią najbliższej przyszłości. Ale The Reds w kolejnych spotkaniach muszą jednak trochę mocniej się postarać w ofensywie, jeżeli nie chcą zbyt długo trzymać swoich kibiców w niepewności. Tym bardziej że piętrzą się problemy zdrowotne – tylko w dzisiejszym spotkaniu urazów nabawili się James Milner i Joel Matip.
Everton FC 0:0 Liverpool FC
fot. NewsPix.pl