Rozstanie Kazimierza Moskala z ŁKS-em to sprawa mocno zagadkowa. Trener opuścił stanowisko 1,5 miesiąca po ostatnim meczu ŁKS-u, chwilę przed powrotem do grania po pandemii. W naszym wywiadzie pytamy o kulisy tego rozstania.
Dlaczego w ŁKS-ie czuł się jak nie w Polsce? Czy to było rozstanie za porozumieniem stron czy zwolnienie? Czemu hasła o długofalowej współpracy i bezpiecznego stołka nawet po spadku nie były rzucane pod publiczkę? Z czym w obecnym sezonie nie poradził sobie ŁKS? Czy w ostatnim czasie doszło do oziębienia relacji z Krzysztofem Przytułą? Zapraszamy.
***
Panie trenerze, pana rozstanie z ŁKS-em generalnie jest zaskakujące, bo wydawało się, że to związek na lata, ale najdziwniejszy w tym rozstaniu jest moment. Chciałbym, żebyśmy wyjaśnili, dlaczego akurat na początku maja, dlaczego po 1,5 miesiąca bez żadnej kolejki, gdy na logikę – trener nie mógł niczym raczej podpaść.
Cóż mogę powiedzieć? Chyba to samo, co już kiedyś pół żartem, pół serio powiedziałem – przez to, że nie było ligi, nie skupialiśmy się na meczach i chyba mieliśmy wszyscy za dużo czasu na rozważania. Podczas rozmowy z prezesem – tak, jak to prezes powiedział – doszliśmy do wniosku, że to chyba moment, kiedy musimy się rozstać i tak będzie najlepiej. I tak się stało, po prostu.
Też wcześniej powiedziałem – jeżeli dwóch inteligentnych ludzi siądzie do rozmowy, to nie wszystko musi być wyłożone na stół, nie wszystkie karty muszą być pokazane, a i tak wiadomo, o co chodzi. To, że miałem jeszcze ważny kontrakt przez dwa lata dawało oczywiście pewną gwarancję pracy, stabilizację, ale jak mówię – uznaliśmy razem z prezesem, że pomimo ważnego kontraktu najlepiej będzie się rozstać.
Chciałbym rozszerzyć tę myśl, że było za dużo czasu i przemyśleń.
Trochę w żartach to powiedziałem. Spotykaliśmy się i rozmawialiśmy na różne tematy. Przez to, że tak naprawdę nikt z nas nie wiedział, na czym stoimy, co dalej z ligą, była taka niepewność. Proszę traktować to bardziej jako żart.
To było faktycznie rozstanie za porozumieniem stron?
To było porozumienie stron, jak najbardziej tak.
Czyli – jak rozumiem – u pana także pojawiały się wątpliwości i brak wiary, że ten projekt ma sens.
Każdy to będzie interpretował na własny sposób.
Proszę o pana interpretację.
To, że miałem kontrakt na dwa lata, nie znaczy, że kurczowo i za wszelką cenę będę przez te dwa lata w klubie siedział – jeśli uznam, że rzeczywiście najlepiej będzie się rozstać – tak zrobię. No i doszliśmy do takiego momentu. Nic tutaj więcej nie mam do powiedzenia. Czy ja straciłem wiarę? Nie, nie wydaje mi się. Patrząc bardziej przez pryzmat klubu, zespołu – doszliśmy do wniosku, że to będzie ten moment.
Z jakich powodów pan także uznał, że to będzie najlepsze rozwiązanie?
To, co mogę panu powiedzieć, powiedziałem. Nic odkrywczego nie wymyślę. Nie będę dalej drążył tego tematu. Takie podjęliśmy decyzje i tak się to skończyło.
Wyczuwam dużą dyplomację.
Nie będę pana oszukiwał – nie zamierzam o wszystkim mówić. Tak jak w drużynie pewne rzeczy zostają w szatni, tak pewne rzeczy muszą zostać w gabinetach. To normalne. Męska rozmowa, doszliśmy z prezesem do takiego wniosku i tyle.
Przez te 1,5 miesiąca od meczu z Koroną Kielce wydarzyło się coś, co mogło obniżyć pana notowania w klubie?
Wiele rzeczy się działo, bo w takich czasach przyszło nam żyć. Zawsze w takich sytuacjach pojawiają się jakieś rzeczy, które przybliżają nas do takich decyzji. W tym przypadku też tak pewnie było.
Władze klubu były bardziej niezadowolone z wyników – tabela mówi sama za siebie – czy ze stylu gry, który mam wrażenie, na wiosnę uległ zmianie? ŁKS odszedł od romantycznej tiki-taki z początku sezonu, w niektórych meczach zagrał na zero z tyłu jak z Pogonią czy Wisłą Płock, ale ciężko się to oglądało.
Jeśli pan tak uważa, że diametralnie zmienił się styl, to może też było to jednym z powodów? Nie wiem, z czego tak naprawdę to wynikało. Oczywiście – trudno było, żebyśmy na Legii dominowali i stworzyli nie wiadomo ile sytuacji. Z kolei po meczu z Koroną miałem wielki żal do zespołu, bo nie graliśmy w piłkę. Korona była od nas pewnie słabsza w tym meczu, ale strzeliła bramkę po rzucie karnym, bo chyba tylko w ten sposób któraś z drużyn mogła zdobyć bramkę. Byłem zawiedziony, jeśli chodzi o stronę piłkarską. Ale nie wydaje mi się, abyśmy z Zagłębiem Lubin, Wisłą Płock czy z Pogonią grali jakieś smutne kawałki i nie dało się tego oglądać. Gdyby podyktowano rzut karny z Płockiem – inaczej by to wszystko wyglądało.
Oczywiście, że zmiany, które zrobiliśmy w zimie – sprowadzenie przede wszystkim nowych obrońców – miały nam poprawić grę w defensywie, abyśmy nie tracili tak łatwo bramek. Myślę, że wyglądało to trochę lepiej. Wracając do sedna – czy władze miały więcej pretensji o styl niż o wyniki? Zawsze jest tak, że trener rozliczany jest przede wszystkim z wyników i wszystko, co się dzieje później, jest ich pokłosiem. Wiadomo też, że czasami nawet grając bardzo dobrze i wygrywając mecze, może się wydarzyć coś niepokojącego, bo którejś ze stron może uderzyć woda sodowa. Ale na pewno wyniki są czynnikiem, który determinuje inne rzeczy, które się później dzieją.
Z drugiej strony w ŁKS-ie wielokrotnie podkreślano – nawet jeśli miałby się zdarzyć spadek, to Kazimierz Moskal będzie walczył o ponowny awans.
To nie jest tak, że skoro się rozstaliśmy, to wszystko, co było mówione wcześniej, było wyssane z palca. Nie. Kiedy zaczęła się runda wiosenna, miałem okazję rozmawiać z “Przeglądem Sportowym”. W wywiadzie padło pytanie, czy jestem gotowy na to, by być z ŁKS-em w pierwszej lidze. Powiedziałem jasno – to, że mam kontrakt nie znaczy, że nie może dojść do momentu, gdy dojdziemy do wniosku, że lepiej będzie się rozstać. I tak się stało. Nie mam takiego poczucia, że to wszystko było mówione pod publiczkę, po to, żeby stworzyć dobry PR wokół klubu, na zasadzie, że my jesteśmy razem na dobre i na złe i to będzie trwało nie wiadomo ile.
Też byłem zaskoczony, że w ostatnich dniach to wszystko odbyło się tak szybko. Ani nie ja pierwszy, ani nie ja ostatni, który został… Nie zwolniony, ale się rozstał z klubem za porozumieniem stron. To normalne życie trenera.
To, że wszystko działo się nagle, pokazuje też fakt, że dzień przed rozstaniem ŁKS opublikował… wywiad z panem.
Tak było. Rozmawiałem z klubową telewizją na temat tego, co się dzieje. Nie wiem, dzień czy dwa dni później była rozmowa z prezesem, po której uznaliśmy, że czas się rozstać.
Z jednej strony tęsknimy za tym, by trenerzy mieli w polskich klubach komfortowe warunki pracy, ale wywracając kota ogonem – łatwo w takich warunkach wpaść w pułapkę strefy komfortu.
Jestem człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi. W moim przypadku nie miało to miejsca. To, że miałem długi kontrakt, wcale nie oznaczało, że pracowałem inaczej i mniej z siebie dawałem albo czułem się nie do ruszenia. Trenera zawsze będą rozliczać z wyników. Jeśli przychodzą porażki, to choćby nie wiem jaki kontrakt był przed nami, wszystko się może zdarzyć. Najlepszym przykładem jest obecny trener ŁKS-u, kiedy jeszcze prowadził Cracovię.
A czy presja wewnątrz klubu nie była trochę za mała? „Wsparcie, długofalowa wizja, jak spadniemy to nic się wielkiego nie stanie” – taki przekaz bije z ŁKS-u.
Takie rozważania od razu kojarzą mi się z tym, co jest w klubach, które nie mają żadnej wizji i koncepcji prowadzenia zespołu, chcą tylko zrobić na szybko jakiś wynik. Weźmiemy na trenera doświadczonego Polaka, który coś osiągnął. Nagle okazuje się, że nie ma wyników, to trzeba wziąć jakiegoś młodego, który ma wielką chęć do pracy i dużo energii. Nie pójdzie, więc szukamy zagranicznego, potem spokojnego, który będzie potrafił dotrzeć do zawodników, potem takiego, który będzie rzucał bidonami i przekleństwami. ŁKS tak nie funkcjonuje.
A co pan sobie wyrzuca, jeśli chodzi o ten sezon? Jakie kluczowe błędy pan popełnił?
Nie wiem, może za bardzo wierzyłem w to, że po fantastycznym sezonie w pierwszej lidze, szczególnie po wiośnie, dalej będziemy w stanie tak grać? Z drugiej strony jak myślę o tym początku ligi, kiedy mogliśmy grać w ten sposób, to wydaje mi się, że nie było to wzięte z sufitu. Moim zdaniem ogromną rolę odegrały porażki. Nie byliśmy do nich przygotowani jako klub, bo ŁKS od kilku lat piął się tylko w górę, robił awanse w kolejnych ligach. Nigdy takiej serii porażek nie było. Stąd później to wszystko w dużej mierze rozgrywało się w głowach. Jeśli popatrzymy na to, jak biegaliśmy, jak graliśmy – trudno cokolwiek zarzucić poza łatwością, z jaką traciliśmy bramki po indywidualnych, prostych, wręcz juniorskich błędach. To była nasza największa bolączka w tej lidze. W Ekstraklasie jest wielu doświadczonych zawodników, którzy potrafią wykorzystać chwilę słabości, nieuwagi, każdy prosty błąd.
Miał pan pomysł jak dotrzeć do Jana Sobocińskiego? Nie ukrywajmy – trochę błędów popełnił, pan go wiosną odstawił od składu.
Jasiu na pewno mocno to przeżywał. Sam sobie zdawał sprawę, że błędy, które popełniał, kosztowały nas bramki. Wydaje mi się, że w którymś momencie trzeba było się zdecydować na to, by dać mu odpocząć, żeby się zresetował i zaczął wszystko od nowa. Dalej wierzę w to, że to chłopak, który ma przed sobą perspektywy. Tym bardziej, że przyszedł też trener, który chce grać w piłkę, a my właśnie w ten sposób dobieraliśmy zawodników. Nawet obrońcy mieli chcieć rozgrywać, a nie tylko wybijać piłki i kopać przed siebie. Janek ma fantastyczne wprowadzenie, ale to młody chłopak, który zbiera jeszcze doświadczenie i za tym idą błędy, które musi popełnić. Jeśli Ratajczyk wszedł i stracił piłkę czy nie wykorzystał sytuacji, to nic wielkiego się nie działo. Natomiast siłą rzeczy, gdy Janek popełniał na swojej pozycji błąd, było albo bardzo niebezpiecznie, albo kończyło się stratą bramki.
Czyli problem leży w głowie – spirala błędów, jeden napędzał kolejny.
Myślę, że tak, bo to młody chłopak, mocno się spinał, mocno przeżywał te mecze. To przecież też wychowanek ŁKS-u, dla niego to coś wyjątkowego móc zagrać w Ekstraklasie, a później nagle musiał się zmierzyć z czymś, z czym nie miał do czynienia w swojej karierze.
Wracając do stylu – pana zdaniem ŁKS na wiosnę zmienił styl na bardziej pragmatyczny, bardziej toporny, ale w zamyśle bardziej efektywny?
Nie było moim celem to, żeby zmieniać styl. Na pewno nie było Ramireza, który był czołową postacią tej drużyny. To on w dużej mierze narzucał styl, jaki prezentowaliśmy. Chcieliśmy Daniego zastąpić podobnym profilem piłkarza, jakim wydawał się być Antonio Dominguez. Tak to czasami bywa, wie pan, kiedy zaczynaliśmy ligę mieliśmy dużo entuzjazmu, nawet pierwsze porażki z Lechem, Piastem czy Legią nie wywarły na nas większego wrażenia. Dalej chcieliśmy grać swoją piłkę. Później wyniki na pewno zablokowały wielu zawodników i nie czuli się tak swobodnie. Nie chcę powiedzieć, że to naturalne, ale oczywistym jest, że łatwiej jest się sprzedać, pokazać swój repertuar, gdy drużyna jest na fali i wszystko się dobrze układa. Bardzo trudno jest podejmować odważne i trudne decyzje w sytuacji, gdy ma się nóż na gardle. Gdybyśmy przeszli, nie wiem, na grę na piątkę obrońców czy szukali innego ustawienia, można byłoby się zastanawiać, czy rzeczywiście chcieliśmy radykalnie zmienić sposób grania. Ale nie, nic takiego nie miało miejsca.
Jak często w ostatnim czasie rozmawiał pan z dyrektorem Krzysztofem Przytułą i czy w relacjach panów od stycznia doszło do ochłodzenia?
Nie chcę się wdawać w jakiekolwiek dyskusje czy gierki słowne, bo byłoby to odebrane w różny sposób. Nie mogę powiedzieć nic, co mogłoby kogoś zaskoczyć czy wywołać sensację. Jak powiedziałem – to, co się dzieje w gabinetach i szatni, to nasza sprawa. Wiem, że ukazał się wywiad dyrektora, który wypowiedział się, że jest niezadowolony po pierwszych sześciu meczach ze zdobyczy punktowej i tego, jak graliśmy, może stąd to pana pytanie.
Bardziej zakulisowa wiedza.
Wypowiadał swoje zdanie. Ja też byłem niezadowolony po tych sześciu meczach, na pewno liczyłem na to, że zdobędziemy więcej punktów. Mogliśmy wygrać z Wisłą Płock, liczyłem na to, że w Kielcach też powalczymy o zwycięstwo. Trudno być zadowolonym, jeśli zdobyło się raptem sześć punktów.
To może inaczej – czy praca w klubie, w którym pozycja dyrektora sportowego jest bardzo silna, jest z perspektywy trenera łatwiejsza czy trudniejsza?
Gdy się wygrywa, wszędzie jest łatwo pracować. Gdy przyjdą porażki, wszędzie pojawiają się kłopoty, niezależnie od tego, kto byłby trenerem, kto dyrektorem sportowym.
Czemu momentami tak bojaźliwie podchodził do młodych zawodników? Ratajczyk, Trąbka czy Pyrdoł dostali szansę dość późno, a gdy już weszli na boisko, to zazwyczaj ją wykorzystywali.
Jeśli chodzi o Trąbkę, wcale nie wydaje mi się, że dostał mało szans. Powiem więcej – w ostatnich meczach był podstawowym zawodnikiem i grał dosyć dużo. Pewnie, że na początku ligi nie grał, ale musimy pamiętać, że to chłopak, który przyszedł z drugoligowego zespołu i trudno było liczyć, że będzie ciągnął drużynę. Dostał szansę w trudnym momencie, kiedy byliśmy po serii kilku porażek i wydaje mi się, że ją wykorzystał. Piotrek Pyrdoł – miał dobre momenty, wtedy, gdy wyglądał dobrze dostawał szanse, natomiast proszę mi wierzyć – to ja byłem z tymi zawodnikami i sztabem przez cały tydzień w treningu, widziałem jak wyglądają i takie podejmowaliśmy decyzje. Zdaję sobie sprawę, że my też czasami popełniamy błędy, widzimy zawodników, którzy w tygodniu wyglądają bardzo dobrze, a czasami w meczu jest zupełnie inaczej. Jeśli chodzi o Ratajczyka – wywalczył sobie po drugim wiosennym meczu miejsce i zaczął grać, był podstawowym młodzieżowcem. Zawsze można znaleźć coś, do czego można się przyczepić, ale uważam, że byłem w tym obiektywny, podejmowałem decyzje na podstawie tego, jak oni wyglądali i jak pracowali na treningach, później w meczach. Piotrek wybrał Legię i na razie – umówmy się – nie zaistniał, więc gdyby był w takiej fantastycznej formie, coś by tam zagrał.
Wypuszczenie z klubu Daniego Ramireza odebrał pan jako sygnał, że ŁKS jest już w zasadzie pogodzony ze spadkiem?
Trudno teraz oceniać, jaki miałby wpływ na zespół, gdyby został. W meczu z Legią i tak Dani by nie grał, nie było go z nami tak naprawdę w pięciu meczach. Wydaje mi się, że to zbyt krótki okres, by oceniać, na ile Dani by nam pomógł. Tym bardziej musimy wziąć pod uwagę jedną rzecz – jeśliby nie chciał odejść, to by nie odszedł. Nie wiadomo, jaką formą uraczyłby nas niezadowolony Dani. To trudne decyzje. Czasami na niektóre rzeczy też nie do końca mamy wpływ. Nie chcę powiedzieć, że w tej sytuacji nie mieliśmy, ale to zawsze dylematy, które trzeba mocno rozważyć.
Jak pan wspomina mecz z Arką Gdynia? Seria siedmiu porażek ŁKS-u, a trybuny zaczynają mecz od skandowania pana nazwiska, a nie jest pan przecież żadną legendą ŁKS-u, człowiekiem wpisanym w tożsamość klubu. Niecodzienna sytuacja.
Oczywiście, że nie jestem ani wychowankiem, ani legendą ŁKS-u, ani ełkaesiakiem, ale dałem z siebie wszystko, oddałem całe serce, żeby ten zespół grał jak najlepiej. Fantastycznych kibiców poczułem na wiosnę poprzedniego sezonu, gdy graliśmy o awans. Jesienią różnie graliśmy, trybuna się nie zapełniała. Na wiosnę zaczęło się coś fantastycznego. Naprawdę, rzadko mówię o takich rzeczach, a w Łodzi byłem w wielkim szoku. Podziwiałem tych ludzi. Nawet, gdy w Ekstraklasie przegrywaliśmy któryś mecz z rzędu, ludzie spotykali nas na ulicy czy na meczu siatkarek, podchodzili do nas i mówili, że gramy bardzo fajnie i mamy się nie martwić, dopingują nas. Czułem się jak nie w Polsce. Sytuacja, gdy kibice skandują nazwisko trenera w takim momencie, jest bardzo przyjemna. Nie miałem wiele możliwości im podziękować, natomiast jestem naprawdę pełen szacunku i podziwu.
Z jednej strony pozostawił pan zespół na szesnastym miejscu, z drugiej awansował do Ekstraklasy i nie da się pana pracy ocenić negatywnie. ŁKS bardziej pana wypromował czy obniżył pana notowania na rynku?
Nie zastanawiałem się nad tym. Chyba nie mnie to oceniać. Ja ten okres będę na pewno mile wspominał.
Teraz czeka pan na ofertę z Ekstraklasy czy w kierunku pierwszej ligi też pan chętnie spojrzy?
Na razie korzystam z wolnego. Chcę trochę odpocząć i się zresetować.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK