W naszym kraju bodaj najsłynniejszy przypadek piłkarza, który otarł się o wskoczenie do ligowego Klubu 100, ale ostatecznie nie dał rady ustrzelić setnej bramki, to rzecz jasna Tomasz Wieszczycki. Były piłkarz między innymi ŁKS-u i Legii Warszawa wyhamował na liczbie 99 trafień. Ale być może dla “Wieszcza” jeszcze nie wszystko stracone? Pozytywne nowiny płyną z Francji, gdzie Djibril Cisse nie ustaje w staraniach o dobicie do stu goli strzelonych na poziomie Ligue 1. 38-letni Francuz wprawdzie jakiś czas temu ogłosił zakończenie kariery, ale teraz chce powrócić na boisko, ponieważ jego strzeleckie statystyki nie dają mu spokoju.
– Wiesz jak to jest. Jeżeli jesteś napastnikiem, kochasz zdobywać bramki i ustanawiać rekordy. Pokonywać kolejne bariery. 50 goli, 75 goli, 100 goli… Mnie się nie udało strzelić stu bramek w lidze francuskiej i to mnie dziś prześladuje – wyznał Cisse podczas instagramowego programu organizowanego przez portal So Foot. – W tej chwili mam 96 goli w dorobku. Chcę wznowić karierę i zdobyć cztery brakujące trafienia. Obecna sytuacja doprowadza mnie do szaleństwa.
Cóż – na taki pomysł mógł wpaść tylko taki ananas jak Cisse.
Pisaliśmy o nim przed laty na Weszło: “Mówią, że nie szata zdobi człowieka. Trudno jednak traktować normalnie gościa ubranego już nawet nie w garnitur, ale choćby w zwykły t-shirt, jeansy i trampki i faceta z kolorowym irokezem, rozchełstaną bluzką, wielkim naszyjnikiem i w poszarpanych spodenkach. Djibrilowi Cisse nigdy jednak nie zależało na tym, co myśli o nim otoczenie. Mają mnie za dziwaka? Śmieją się z moich ponad 40 tatuaży? OK, fajnie, niewiele mnie to obchodzi. Francuz bowiem przez całą swoją karierę wszelkie konwenanse miał w głębokim poważaniu i choć niewykluczone, że bardziej niż ze swojej działalności boiskowej znany był z numerów wykręcanych poza boiskiem, to ciężko powiedzieć jak daleko zaszedłby gdyby nie niewyobrażalne fatum, które na nim ciążyło. Na nim, a przede wszystkim na jego zdrowiu. Kariera Cisse to bowiem bezustanna sinusoida. Przeplatanka wielkich sukcesów, ale i dramatycznych chwil; momentów spędzonych na piedestale, ale i z dala od niego; smaku uwielbienia ze strony kibiców, a jednocześnie przyjmowania na klatę rasistowskich obelg i niebezpiecznych gróźb. Po prostu kariera takiego człowieka, jakim jest Francuz – jak magnes przyciągającego afery skandalisty, który nigdy nie szedł z prądem.
Kiedy masz kilkanaście lat, wchodzisz do dorosłej piłki i pod adresem trenera, który na futbolu zjadł zęby krzyczysz: „Kurwa, ty wielki grubasie, siadaj!”, masz prawo liczyć się z tym, że tak szybko jak do szatni wszedłeś, tak szybko zostaniesz z niej pognany. Bo to już nawet nie jest kwestia tego, co twój szkoleniowiec w życiu osiągnął – to po prostu sprawa zwykłego szacunku i klasy, której ewidentnie ci brakuje i tego, że twoim psim obowiązkiem jest go się słuchać i jego decyzje respektować. Guy Roux w swoim życiu radził sobie już jednak nie z takimi ananasami jak Cisse, bo przecież Eric Cantona zanim załatwił kibica na Wyspach ciosem kung-fu i zaczął na dobre szpanować podniesionym kołnierzem, przeszedł właśnie w Auxerre szkołę życia. Skoro więc udało się utemperować takiego faceta jak on, to i z Cisse było to możliwe.
– Djibril był niepokorny od początku, pamiętam tę sytuację, bo wszyscy pobledliśmy. Roux jednak nie zareagował zupełnie na tę zaczepkę – pokierował się w stronę ławki, usiadł i dalej instruował nas, co mamy robić – wspomina feralny trening Philippe Mexes, który razem z Djibrilem grał wtedy w AJA”.
Cisse wypłynął na szerokie wody właśnie w Auxerre, gdzie jeszcze jako początkujący napastnik dwukrotnie zostawał królem strzelców Ligue 1. Potem obrał ścieżkę dość naturalną dla gwiazd francuskiej ekstraklasy – przeniósł się do Anglii. Jednak w barwach Liverpoolu nie nawiązał już do strzeleckich wyczynów z Francji, choć zapłacono za niego całkiem spore pieniądze. Przyczyny te same co zwykle w przypadku niespełnionych talentów – pstro w głowie, trudny charakter, kłopoty z aklimatyzacją i – przede wszystkim – kontuzje.
“Tak jak w Auxerre szczytem jego ekstrawagancji były pofarbowane włosy i serie salt po strzelonych golach, tak w mieście o wiele większych możliwościach zaczął się bawić na całego. Nie zdążył jeszcze dobrze wprowadzić się do szatni „The Reds”, poznać wszystkich kolegów, a już zainwestował pierwsze premie i oszczędności w potężną ziemię o powierzchni dziewięciu akrów, co automatycznie uprawniało go do przyjęcia tytułu Lord of the Manor of Frodsham. No więc skoro stał się oficjalnie Lordem, to przecież nie będzie też dojeżdżał na treningi jakimś starym, rozlatującym się rupieciem. Niebawem w garażu Cisse zagościł więc duży, sportowy Chrysler 300 wykonany na zamówienie.
Efektownie napastnik zaczął też swojej popisy boiskowe, bo już w debiucie ligowym przeciwko Tottenhamowi zdążył rąbnąć gola. Szybko jednak spuścił z tonu – koniec końców po 11 meczach miał ledwo dwie bramki na koncie, a jakby mało było mu problemów ze skutecznością, to jeszcze doznał zdecydowanie najpoważniejszej kontuzji w trakcie swojej dotychczasowej kariery. Była końcówka pierwszej połowy, mecz z Blackburn – Cisse i Jay McEveley gonią za piłką, aż w pewnym momencie ten drugi niefortunnie przetrąca od tyłu nogę Francuza. Koszmar”.
Urazy nie przestały prześladować Cisse. Przed mistrzostwami świata w 2006 roku ponownie złamał nogę.
Swoje ostatnie naprawdę udane sezony w poważnej piłce francuski napastnik rozegrał prawie dekadę temu w Grecji. Został gwiazdą Panathinaikosu Ateny, w barwach którego zanotował 47 ligowych trafień w 61 spotkaniach. – W kategorii ludzi, to zdecydowanie najlepsze miasto w którym przyszło mi grać. Liverpool jest OK, ale nigdzie nie spotkałem się z takim uwielbieniem, jak w Grecji. Ostatnio przyjechałem tam na wakacje, a oni wciąż mnie pamiętali i nie mogłem spokojnie przejść ulicą! Idę, a tu nagle 1500 osób przede mną staje i śpiewa moje nazwisko – czułem się jak na koncercie rockowym.
Od sezonu 2011/12 Cisse rozpoczął żywot piłkarskiego tułacza. Był w rzymskim Lazio, w Queens Park Rangers, odwiedził ligę katarską, rosyjską, powrócił też na moment do Ligue 1. Nie sprawdził się w żadnym z tych klubów. Wydawało się zatem, że ostatnim akcentem jego szalonej kariery będzie sezon 2017/18 spędzony w szwajcarskim Yverdon-Sport.
Tam Cisse spisał się jednak nieźle, zdobył 24 gole w 29 meczach. Mówimy o trzecim poziomie rozgrywkowym w Szwajcarii, ale Francuz się odgraża: – Strzeliłem tam 24 gole i miałbym nie zdobyć czterech w Ligue 1?
“– To oczywiste, że chciałbym jeszcze grać, ale zdrowie mi na to nie pozwala. Codziennie odczuwam ból, bolą mnie nogi, boli mnie też biodro. Muszę zacząć realizować się na zupełnie innej płaszczyźnie – opowiadał jeszcze kilka lat temu, gdy ogłaszał (nie pierwszy i nie ostatni raz) zawieszenie butów na kołku. Taką płaszczyzną okazała się wkrótce francuska edycja „Tańca z gwiazdami”. Czym jeszcze zajął się po zakończeniu kariery? Przede wszystkim rozkręcił swoją markę „Mr. Lenoir”, którą stworzył jeszcze jako piłkarz. Do dziś wypuszcza w świat perfumy i ubrania, a w spotach reklamowych sam jest głównym bohaterem.
Coraz głośniej jest też o Djibrilu-didżeju, który z buta wszedł w branżę muzyczną. Już w trakcie przygody z piłką nie stanowiło problemu zrobić mu zdjęcie, kiedy ze słuchawkami na uszach szaleje w St. Tropez, a tej zabawie poświęcił się jeszcze mocniej, gdy zawiesił już buty na kołku. Najpierw zaczynał od mniejszych imprez, jak choćby te na Cyprze, kiedy odwiedziło go szerokie grono fanów Panathinaikosu. Aż w końcu wystąpił w Paryżu przed koncertem Mariah Carey.
Oczywiście jego dzisiejsza rzeczywistość to nie tylko zabawa za konsoletą, własna firma i wydana niedawno książka „Lew nigdy nie umiera”, w który opisuje swoje perypetie i śmieje się z tych, którzy autobiografie piszą w wieku choćby 24 lat. – Co taki chłopak może wiedzieć o świecie? Moje życie jest klejone plastrami, przeżyłem wiele trudnych chwil – wierzę, że właśnie takie historie potrafią dotrzeć do człowieka – komentował tuż po premierze. Poza tym o Cisse głośno było, kiedy zatrzymano go za rzekome szantażowanie niedawnego kolegi z reprezentacji, Mathieu Valbueny. Djibril miał bowiem próbować wyłudzić od piłkarza sporą kasę za to, że nie udostępni w sieci seks-taśm z jego udziałem. Ostatecznie został uniewinniony ze stawianych mu zarzutów”.
Wydawać by się mogło, że tak obrotny gość szybko zapomni o futbolu. Tym bardziej że stan jego zdrowia nie pozwala już na wyczynowe uprawianie sportu. Szereg ciężkich kontuzji po prostu zdewastował kolana Cisse. Ale napastnik jak najbardziej na poważnie opowiada o chęci powrotu na murawę. Cztery brakujące trafienia do Klubu 100 spędzają mu sen z powiek.
– Chcę wrócić do Ligue 1. Wystarczą mi trzy, cztery miesiące – zapowiada Cisse. – Mogę grać nawet za darmo. Nigdy nie piłem, nie zażywałem narkotyków. Mój organizm jest w dobrym stanie. Mogę też wesprzeć każdy zespół swoim doświadczeniem. Na razie nie otrzymałem żadnej oficjalnej oferty, ale liczę na to, że wkrótce takie się pojawią. Nie oczekuję za swoje występy żadnych pieniędzy, chcę tylko osiągnąć swój cel. Klub, który mnie zatrudni, niczym nie ryzykuje. Jestem dość uparty, więc nie odpuszczę.
fot. NewsPix.pl