Reklama

“Gracie jak robotnicy, więc jecie jak na budowie”. W Polonii była bułka i flaki

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

24 kwietnia 2020, 10:24 • 29 min czytania 12 komentarzy

Prekursor centrostrzału, zasłużony piłkarz Podbeskidzia, solidny ligowiec, który wykręcił 307 meczów na poziomie Ekstraklasy. Marek Sokołowski swoje pograł i barwnie opowiada o karierze. 

“Gracie jak robotnicy, więc jecie jak na budowie”. W Polonii była bułka i flaki

O zaległościach na poziomie 240 tysięcy, z których odzyskuje się 4200. O Zbigniewie Drzymale, który sam ustalał taktykę i przeprowadzał zmiany z loży VIP. O Groclinie, który był krainą mlekiem i miodem płynącą. O Wojciechowskim, który kazał piłkarzom jeść flaki, a telefonem Józefa Oleksego rzucał po korytarzu. O lidze, z której chce się zrobić zbyt fajny produkt. O trenerach, którzy sami zalecali wyjście zespołu na piwo, a wcześniej nakazywali, by ustrzec się akademii dziwnych kroków. O życiu w Warszawie, które polegało na uciekaniu przed paparazzi. O fundacji działającej w regionie Bielska-Białej nazwanej jego imieniem. O spadku Podbeskidzia, przy którym drużyna straciła swojego ducha. Zapraszamy. 

***

Ale by podeszło takie Łęczna – Podbeskidzie. 

Nie da się tak bez piłki, szlag trafia w domu, ale człowiek musi sobie radzić. Żona goni, różnego typu remonty, sprzątania. Szkółka nie funkcjonuje, ale mam ogródek i dwóch synów, więc działamy z piłką. Coś by się obejrzało w telewizji, może niekoniecznie klasyk Łęczna – Podbeskidzie, ale to rozumie się samo przez się, że kibice tęsknią.

Reklama

Miał pan świadomość, że mecze Łęczna – Podbeskidzie stały się wśród kibiców Ekstraklasy kultowe? Było to podszyte pewną szyderą, ale chyba sympatyczną.

Oba zespoły nie grały porywająco, może przez to była taka lekka szydera. Łęczna – Podbeskidzie… To tak samo, jak w Anglii mówiło się, że najlepiej ogląda się mecze Watford – Brentford, gdy piłka nie spada na ziemię. Ale wydaje mi się, że emocji w naszych meczach nie brakowało. Mecze walki, po prostu. 

Najlepiej, gdy jeszcze z centrostrzałem Marka Sokołowskiego, ligowa klasyka w pełnym wydaniu. 

Jakby było 4:4 w takim meczu, to nawet derby Krakowa czy Legia – Lech mogłyby się schować! A takie bramki jak po centrostrzale zdarzają się raz na tysiąc.

Zdziwiło pana, że takim echem odbiło się to pana słówko? Mówisz Marek Sokołowski, myślisz – centrostrzał. 

Nie wiedziałem, że aż tak wpisze się to w annały. Typowe stwierdzenie na szybko. Żelek Żyżyński zapytał:

Reklama

– To był strzał czy dośrodkowanie?

– Centrostrzał.

I poszło. Miała być bardziej wrzutka niż strzał, wiadomo. Fajnie, że wszyscy do tego wracają. A bramka była bardzo piękna! 

Niektórzy mówiliby, że to zamierzone, także brawa za dystans.

Tak jak powiedziałem w wywiadzie pomeczowym – to miało być mocne dośrodkowanie w kierunku bramki. „Kaczmar” (Wojciech Kaczmarek – red.) stał na bramce, ma dwa metry, ciężko byłoby go przelobować, gdyby się zamierzało. A stał na linii, nie wychodził, piłka obrała taką parabolę, że ciężko było ją złapać nawet „Kaczmarowi”. Ale to bardziej centra niż strzał, wiadomo. Publicznie nikt takich słów wcześniej nie wypowiedział i chyba przez to ludzie to podłapali. Wydaje mi się, że to fajna nazwa na coś takiego, bo jak można inaczej powiedzieć? Rzutostrzał? No nie. Przyjęło się i bardzo się cieszę, że ktoś wspomina. I pewnie będzie to długo trwało, bo nikt lepszego pojęcia nie wymyśli na tego typu uderzenie. 

Jeśli powstanie słownik pojęć piłkarskich, centrostrzał na pewno tam się znajdzie. 

Takich powiedzonek jest dużo. Kiedyś notowałem takie rzeczy od różnych trenerów, jeszcze w Grodzisku, lata 2004-2005, ale kurczę, gdzieś się zagubił ten zeszyt, chyba podczas przeprowadzki. Po latach żałuję, że tego dalej nie robiłem, bo w Polonii trenerzy zmieniali się co dwa tygodnie (śmiech). Można było dużo kartek zapisać. Człowiek mówił sobie „a, po co”.

Który trener rzucał najlepszymi powiedzonkami? 

Tak naprawdę każdy miał swoje, nawet Jose Maria Bakero po hiszpańsku. Tłumacz próbował to kaleczyć, ale docierały do nas fajne anegdotki z ligi hiszpańskiej. Bobo Kaczmarek tak samo. Nie miałem z kontaktu z Orestem Lenczykiem, ale słyszałem, że ma bardzo enigmatyczne powiedzonka. Człowiek nie wiedział w pierwszym momencie czy jest niepoważny, niedorozwinięty, bo nie każdy rozumiał, a to były dosadne hasła, trafione w samo sedno, trzeba inteligencji, żeby zrozumieć. 

Brakuje panu w dzisiejszej piłce barwnych postaci? Dzisiaj większość chce być do bólu poprawna.

Na pewno brakuje. Też wśród dziennikarzy zauważyłem, że zaczynają szablonowo prowadzić wywiady. Pamiętam, że jako kapitanowie mieliśmy szkolenia, co mówić w wywiadach. Jeździliśmy do Warszawy, spotykaliśmy się, byli tam także sędziowie i trenerzy. Mówiono nam, jak zawodnicy mają reagować, by produkt Ekstraklasa był lepszy, by wyglądał europejsko, a nie jak z trzeciej dziesiątki w Europie. Ostatnio trener Probierz nawet się wypowiedział, że pokazują w telewizji kiksy, a miało się pokazywać jakość. Wydaje mi się, że to dlatego. Wszyscy chcą zrobić fajny produkt, ale on nie może być za ładny. Musi być parę kontrowersji, ktoś musi podpaść, piłkarze coś muszą zrobić, musi się dziać. Grzeczni chłopcy nie biegają po boisku. Tak samo trenerzy nie mogą tylko machać rączkami, muszą emanować pewnością siebie, dokładać coś więcej. Coraz mniej czegoś takiego. 

Dziś słysząc komentatorów czasami odnosi się wrażenie, że każdy piłkarz potrafi uderzyć.

Bo chcemy robić produkt. Chcemy, by było dużo strzałów, widowisko. Potem piłkarz ogląda mecz, bo w każdym klubie jest analiza. I jak słyszy “mógł uderzyć, a potrafi” to sobie myśli, że warto próbować i czasami wychodzi, jak wychodzi.

– Uderz z daleka! A jak ci się uda, będziemy pokazywać w Europie bramkę!

Ale to się zdarza raz na sto. Wiadomo, nie każdemu pasuje komentarz byłych zawodników. Niektórych fajnie się słucha, innych gorzej. Czasami ludzie wyłączają głos. Ja z większością zawodników grałem czy miałem styczność – z Hajto, z Żewłakiem byliśmy razem na tym fajnym kursie, na którym po samochodach się skakało (śmiech). Nie wiem czy ja to ściągałem, ale zawsze coś się działo wesołego. 

Kogo z ekspertów pan lubi słuchać? Kto rzetelnie ocenia rzeczywistość?

Rzetelnie oceniać rzeczywistość a dobrze słuchać to różnica. Kazka Węgrzyna bardzo fajnie się słucha, ale czy on to wszystko rzetelnie ocenia? Chyba nie. On był obrońcą, mocnym, bazującym na sile fizycznej. Jak wybijał głowę w polu karnym, to szła do połowy boiska. Pamiętam, jak przyjechał do nas z Widzewem do Ostrowca. Przywieźli ze sobą sztangi. Przed meczem Kazek przerzucał ciężary w ramach rozgrzewki. Przed meczem! Jak krzyknął na meczu, to aż ciarki człowieka przechodziły. Teraz też komentuje w tym stylu.

(Marek Sokołowski mówi teraz głosem Kazimierza Węgrzyna) 

– Wygrał! Pojedynek! Siłę! Pokazał! 

Fajne to jest, jego się fajnie słucha, chociaż ocenia często wyprowadzanie piłki, a nie zapamiętałem, by sam robił to finezyjnie (śmiech). Raczej stara szkoła, zdarzało mu się wybijać piątkę za bramkarza. Wieszcza też się dobrze słucha, ma czutkę. Tomek Hajto i truskawka na torcie – człowiek się z tego śmieje, ale zawsze jakąś anegdotkę rzuci, a to jest ważne. 

Pochodzi pan z Bielska-Białej, ale w swoim mieście zaistniał na dobrą sprawę pod koniec kariery. Jak wyglądała piłka w Bielsku, gdy pan zaczynał?

Były cztery kluby. Ja zaczynałem w BBTS Włókniarzu Bielsko-Biała, czwarta liga. Nie było gdzie trenować, grało się na skrawkach, na żwirze, gdzieś między drzewami. „Rzuć piłkę i gramy”. I się grało. To nawet nie wyglądało jak szkolenie. Nie było perspektyw. Wcześniej w Bielsku najwyżej był BKS, który za Piechniczka i Młynarczyka grał w barażach o pierwszą ligę (wówczas najwyższą klasę rozgrywkową – red.). Przegrali z GKS-em Katowice, na tym się piłka skończyła, bo Młynarczyk z Piechniczkiem za chwilę odeszli. Grałem do 18 roku życia, zadebiutowałem w czwartej lidze, potem spadliśmy. Po spadku było połączenie trzech klubów. Zaczęło się coś profesjonalnie dziać, podpisałem wtedy w okręgówce pierwszy zawodowy kontrakt opiewający na 500 złotych, miał chyba ze sto stron. Ale to dawało poczucie, że coś z tej piłki może się urodzić. I były awanse, zrobiło się o klubie głośniej. Pojawiły się jednak problemy finansowe i wybijających się zawodników, Tomka Moskałę, Sebastiana Olszara czy moją skromną osobę sprzedano.

Tak z okręgówki trafił pan do KSZO.

Byli naprawdę zdeterminowani, bo przyjechał po mnie do Bielska-Białej prezes Szostak, który był też prezydentem Ostrowca. Nie było wtedy żadnych mejli, po prostu wsiedli, przyjechali, powiedzieli, że chcą takiego zawodnika.

– Dobrze, możemy go wypożyczyć na pół roku – usłyszeli. 

– To pakuj się, weź, co potrzebujesz i jedziemy do Ostrowca. 

W godzinę się spakowałem. Potrenowałem tydzień, mieliśmy jechać na obóz, ale w KSZO stwierdzili, że nie chcą mnie wypożyczać, a kupić. Zrobiła się zadyma, w Bielsku powiedzieli, że mnie zawieszą. Józef Antoniak, który działał mocno w PZPN-ie, był wtedy dyrektorem sportowym KSZO. Powtarzał: – Sokół, nie przejmuj się, będą truć ci głowę, że zawieszają, ale ty się pakuj i jedziemy na Węgry na obóz. 

Pojechałem więc na obóz, a klub kazał mówić, że jestem w Ostrowcu. 

– Sokół, gdzie ty jesteś? – dzwonili z Bielska-Białej. 

– W Ostrowcu. Czekam na rozwój wydarzeń. 

– Zawieszamy, zawieszamy! 

Po powrocie był już przygotowany transfer definitywny. Zapłacili za mnie 340 tysięcy. Wtedy – całkiem niezłe pieniądze. Zostałem na 2,5 roku, potem musiałem razem z Waldkiem Piątkiem rozwiązać kontrakt z winy klubu po tych słynnych L4.

Proszę opowiedzieć. 

Nie płacili nam nic przez trzy miesiące, więc przed samym meczem ligowym piętnastu zawodników przyniosło do klubu L4, dosłownie chwilę przed tym, jak mieliśmy wyjeżdżać. Zrobiła się zadyma, ale pozbierali juniorów i zagrali. Po dwóch miesiącach rozwiązali mi kontrakt, bo złożyliśmy wnioski o rozwiązanie umowy z winy klubu. Zrobili kozła ofiarnego z Piotra Stokowca, że niby wszystkich namówił, a w szatni było jeszcze wielu innych zawodników – Wojtek Małocha, Waldek Piątek, Dariusz Pietrasiak, Daniel Grębowski, Jarek Popiela, Arek Bilski. Ja byłem wtedy młodszym zawodnikiem, chcieliśmy podstawić klub pod ścianą, może zapłacą. Ale nie ugięli się, więc musieliśmy iść dalej i rozwiązaliśmy kontrakty. 

Jak długo KSZO nie płaciło?

Pół roku bieżącej pensji, a zalegali jeszcze z transzami za poprzednie sezony. Sporo się tego nazbierało. Mogę nawet powiedzieć, ile – wciąż zalegają mi 240 tysięcy złotych. Byli stowarzyszeniem, a nie spółką, więc nie szło tego odzyskać. Śmieszna sprawa, bo odzyskałem z tego tylko 4200 złotych. Sprzedali jakiś budynek za 400 czy 500 tysięcy i komornik podzielił tę kwotę na wszystkich wierzycieli. Patrzę pewnego dnia, a tu na koncie przelew zaległości z KSZO Ostrowiec. Szok! 

Jak pan zapamiętał Piotra Stokowca z boiska? Przeczytałem, że w szatni był pierwszy do żartów, dziś nie kojarzymy go jako wodzireja.

To przez trenerów, u których się uczył. Był asystentem Pawki Janasa, a on jest bardzo zrównoważony, palił sobie cygaro i wszystko przyjmował na spokojnie. „Stoki” miał ksywę „Goldi”, ganiał masażystów, wrzucał ich do basenu. Non stop były z nim jaja. Człowiek z tych, że jak nie zrobią kawału, to nie przeżyją.

Po rozwiązaniu kontraktu trafił pan do Groclinu przez Odrę Wodzisław i epizod w Podbeskidziu. Taki transfer do Groclinu to była wtedy duża sprawa?

Wróciłem na sześć meczów do Bielska, bo kontrakt rozwiązałem w trakcie rundy wiosennej, miałem już podpisaną umowę z Odrą Wodzisław od przyszłego sezonu, a Podbeskidzie broniło się przed spadkiem, pomogłem się utrzymać. A Groclin? Miałem poczucie, że przytrafia mi się coś fajnego. Porządny klub, który chce walczyć o puchary. Troszkę szczęścia w tym było, jak w mojej całej przygodzie z piłką, bo zawsze miałem kupę szczęścia. Po dobrym sezonie Marcina Zająca bardzo chciało Glasgow Rangers, więc nie przedłużył kontraktu i pojechał do Glasgow. Piotrek Piechniak, który był ulubieńcem prezesa, zerwał wtedy więzadła krzyżowe. Na gwałt szukali prawego pomocnika. Odra była jakby klubem satelickim Grodziska, bardzo się lubili, robili ze sobą interesy. Przez Odrę do Groclinu trafili Marcin Radzewicz, Robert Górski, Marcin Nowacki, Piotrek Rocki. Jakbym grał w innym klubie, pewnie nie tak łatwo byłoby mnie pozyskać. Widziałem sumę transferu na umowie, bo wtedy zawodnik też podpisywał się pod transferem – 320 tysięcy. Nie wiem, jak się odbywało, bo chodziły suchy, że oficjalnie tyle, nieoficjalnie tyle. Tak się to załatwiało. 

Kto w drużynie Groclinu robił największe wrażenie, kto trzymał szatnię? 

Ivica Kriżanac. Nie dość, że piłkarz, to jeszcze charakter. No i Sobol, któremu kończył się kontrakt, graliśmy razem pół roku. Groclin chciał z nim przedłużyć, ale on chciał na więcej lat, chyba na cztery, dopiero Wisła zgodziła się na te warunki. Wieszczu, który miał końcówkę kariery. 99 bramek na koncie, podchodzi do karnego na Wodzisławiu i nie strzela. Podśmiewaliśmy się trochę z tego, bardzo barwna postać. Też Igor Kozioł, ale nie miał takiej charyzmy poza boiskiem. 

Liderem był zdecydowanie Kriżanac. Pamiętam taką sytuację z meczu z Lechem Poznań. Wokół Grodziska kibicowało się Lechowi, w samym Grodzisku także, jak powstał Groclin to schowali szaliki do szafy, wyciągnęli nowe. Na stadion wchodziło ponad pięć tysięcy osób, więc na meczach z Lechem było tak, że pół stadionu, dosłownie pół, zajmowali kibice Lecha, a pół Grodziska. Lubili się, bijatyk nie było, bo – że tak powiem – w Grodzisku i tak nie było kogo bić. Nagle z trybun słyszę, jak strona Lecha Poznań śpiewa: – Ivica Kriżanac! Ivica Kriżanac! 

Co się dzieje? O co chodzi? Wyszło, że trzymał się blisko z kibicami Lecha, bywał w Poznaniu. Bałkański, rozrywkowy charakter. Toczył się mecz, a oni śpiewali o Kriżanacu (śmiech).

To pokazuje skalę szacunku, jakim się cieszył.

Tak, tak był doceniany. Pamiętam, pojechaliśmy na mój pierwszy obóz z Groclinem do Austrii i graliśmy pierwszy sparing z Olympiakosem z Rivaldo. Byli mocno napakowani, ale wygraliśmy 1:0, choć myślałem, że tego nie przeżyję. Po sparingu chcieli Kriżanaca i Ślusarskiego, po Kriżanaca przyjechali już nawet z walizką pieniędzy. Demolował ich tak, że czegoś takiego wcześniej nie widziałem. No, sam też tak miałem kiedyś z Vincentem Kompanym, gdy graliśmy sparing z HSV. Ja 182 centymetry wzrostu, wtedy 75 kg, nie jakiś ułomek. Biegnę z piłką, Kompany stanął mi na drodze i odbiłem się jak od ściany, a on się nawet nie zająknął. A byłem naprawdę rozpędzony. Nawet Jodłowca powalałem w polskiej lidze, a wtedy po prostu się odbiłem od 19-latka. Nie zapomnę tego. Van der Vaart też robił wrażenie – wszystko grał z pierwszej, czy to krótkie podanie, czy przerzut. 

Wracając do Kriżanaca, wiedziałem, że zaraz go nie będzie. Profesura. Żadnego pojedynku nie przegrał. Drzymała go nie puścił, a potem sprzedał do Zenitu. W szatni było widać, że to jest lider. Bardzo go Drzymała szanował, jak zresztą wszyscy. Wymyślano wtedy jakieś aneksy do kontraktów. Głupie zapisy – na przykład chcieli, byśmy podpisali, że po 22 musimy być w domu.

Szatnia pytała tylko Kriżanaca:

– Ivica, podpisujesz? 

– Nie, nie podpisuję. 

Jak Ivica nie podpisał, to nikt nie podpisał. Aneksy podarliśmy. 

Skoro w kontraktach miała być godzina policyjna, wnioskuję, że ekipa była zabawowa. 

Właśnie nie było zabawowo, to tylko przykład, było mnóstwo innych zapisów wymyślonych po to,  żeby w razie czego wykazać się u prezesa i obciąć kontrakt. Jak zachowywać się po meczu, jak z lekarzami, były nawet punkty dotyczące rodziny. A zabawa? Było w szatni parę jednostek, które lubiły ze sobą poprzebywać, ale nie było tak, że jakoś pili. Grać na tym poziomie i imprezować – tak się nie da. Dwa-trzy mecze pociągniesz, potem już nie dasz rady. Jak wszędzie była ekipa, która była bardziej profesjonalna i taka, która mniej. To normalne. Piłkarze ciągle są pod presją, muszą odreagować. To się czuje, gdy ktoś na takim wyjściu czuje się jak ryba w wodzie, a kto idzie na siłę.

Pan czuł się jak ryba w wodzie czy szedł na siłę?

Byłem w grupie, która lubiła wyjść, przyznam się. W Bielsku trzymałem nad tym pieczę, taka rola kapitana. Są młodzi zawodnicy, nie może być nie wiadomo jakiej balangi. Często trenerzy Michniewicz czy Ojrzyński sami mówili: – Sokół, weź ekipę, posiedźcie, zintegrujcie się. 

Trener Ojrzyński wręcz to nakazywał. To oczyszcza atmosferę w szatni. Każdy sobie wypije piwko czy drinka, coś sobie wygarnie, coś szczerze powie. Po takim czymś wychodzi drużyna, więc to przydatne. Kiedyś „Węzeł” (Grzegorz Więzik – red.) opowiadał, że jak wychodzili, to ich trzy dni nie było. To już nie te czasy.

To też rola kapitana, by dać drużynie sygnał, że teraz musi być trochę luźniej? 

Uważam, że tak. Każdy trener też powinien coś takiego czuć. Jeśli trener tego nie czuje, żaden kapitan nie zbierze chłopaków potajemnie, bo mogą być problemy. Trenerzy dawali tylko przykaz, że drugiego dnia wszyscy mają być na treningu i dobrze wyglądać. Kiedyś były chrzty, teraz już to zanika. Fajna zabawa, wesoło, można piwko wypić. To był pierwszy punkt każdego obozu – kiedy chrzest? Najpierw ustalało się datę chrztu, dopiero później treningi. Byli też trenerzy, którzy przychodzili na wkupne. Jedni wpadali na chwilę, zjedli coś, piwka się napili, pogadali i to było bardzo fajne, choć byli też tacy, którzy zostawali do końca. Pamiętam, że Dariusz Kubicki nie chodził na wkupne. Zawsze przed mówił: – Sokół, żeby mi tu tylko nie było akademii dziwnych kroków!

To był dopiero bajkopisarz! Pobijał wszystko. 

Proszę opowiedzieć. 

Grał przeciwko Giggsowi i Beckhamowi, chyba ze dwadzieścia razy to opowiadał, sami zresztą go podpuszczaliśmy. Mówił: – No, jak grałem na Giggsa, to wiadomo, miał porównywalną szybkość do mnie, musiałem się ustawiać troszkę dalej. A Beckham? To na luzie, blisko niego! 

Opowiadał, że w Anglii zagrał cztery sparingi w cztery dni, a potem jeszcze mówił trenerowi, że chce zagrać w piątym. Sam podpuszczał wszystkich, ciekawie z nim było. No i słynna gonitwa. Miał taki trening – jeden na jeden na całym boisku. O czymś takim jeszcze nie słyszałem. 105 metrów długości, a my się ganiamy przez dwie minuty. Mówił, że Okuka zrobił tak mistrzostwo Polski. Ciężko trenowaliśmy, ale też pozwalał na luźniejszą chwilę, choć sam był niepijący, pił tylko colę. 

Jak szatnia reagowała na to bajkopisarstwo? 

Podkręcała, żeby zaczął dalej opowiadać. Pamiętam też, że ciągle golił się w szatni. Kiedyś pyta się Damiana Chmiela: 

 – A ty gdzie się golisz? 

– No w domu. 

– Aha… Nie w szatni? 

Notorycznie się golił, zawsze w klubie.

Chciałbym zapytać o Zbigniewa Drzymałę. Żadną tajemnicą jest, że lubił przekazać trenerowi kartkę ze składem, zresztą mówiono na niego “nadtrener”. Często samemu instruował piłkarzy, jak mają grać. Ile prawdy jest w tych opowieściach? 

Powiem tak – prezes Drzymała to ojciec tego wszystkiego. Ojciec, który wszystko wie, wszystko sam zrobi najlepiej. Wszystko budował od podstaw – boiska, odnowę biologiczną, cały klub. Mówił wtedy: – Jestem w sporcie sześć lat, już powinienem mieć z tego doktorat. 

Dyrektorem sportowym i kierownikiem był Władysław Kowalik, który zawsze miał telefon na ławce. Można było to nawet zobaczyć w telewizji – Kowalik odbiera telefon na ławce, a dzwoni prezes, który siedzi nad nim na loży. Kamera często to chwytała – najpierw prezes wyciąga telefon, a zaraz Władek odbiera. 

– Kowalik, ten i ten do zmiany. 

I za chwilę były zmiany. 

Drzymała często uczestniczył w odprawach. Pamiętam jedną z Wernerem Licką, którego prezes nie trawił jako trenera. Graliśmy bardzo defensywnie, a Drzymała tego nie lubił. Licka prowadzi, wszystko rozrysował, pokazał wideo, wypowiedział się też trener od przygotowania fizycznego. Na koniec Licka zapytał ironicznie: 

– Pan prezes chciałby coś dodać? 

– Tak. To wszystko jest do dupy. 

Wszyscy konsternacja, Licka czerwony jak burak. 

– Co my mamy? – kontynuował Drzymała. – Szybkiego Piechniaka, który ma znakomite dośrodkowanie. Piechniak leci skrzydłem, daje wrzutkę na długi słupek, tam jest Igor Kozioł, który strzela gola. I tak gramy!  

Piechniak był pupilem prezesa. Zabierał go po treningach i instruował:

– Piotruś, ty się nie wracaj za połowę. Jak ja cię tam zobaczę, to przerąbane. Nie graj w ten sposób. 

Miał swój urok, ale wielki szacunek do niego. Wszystko zbudował za swoje pieniądze. W „Skarbie Kibica” było podane – Groclin ma 20 milionów budżetu, to w styczniu te 20 milionów było w kasie klubu. Chcesz sobie wziąć pożyczkę? Idziesz do Władka Kowalika, pytasz.

– Panie dyrektorze, chciałbym kupić większe mieszkanie. 

– Dobrze, masz tu karteczkę, idź do kasy. 

I odliczali tę kwotę z kontraktu. Zarabiałeś, strzelam, 300 tysięcy złotych na rok, potrzebowałeś 200, to dawali ci po prostu z góry od razu do ręki. Nie wszystkim, wiadomo, uważali, że niektórzy mogą nie dograć do końca roku. Zdarzało się, że dawali to w okienku gotówką. 

Korzystaliście? 

Tak, tak, wielu korzystało. Bardzo fajna rzecz. Oprócz tego były premie. Już w autokarze w drodze na mecz była robiona lista na laptopie, w sobotę czy niedzielę po meczu był przelew. 

Niby normalne rzeczy, ale rzadkość. 

W żadnym klubie się z czymś takim nie spotkałem, nawet u Wojciechowskiego, który miał nie wiadomo ile pieniędzy i wypowiadał się, jak się wypowiadał. Częściej zdarzały się takie sytuacje, jak 240 tysięcy w Ostrowcu. W Wodzisławiu też było jak było, zdarzały się poślizgi, mówili, że przed świętami może być problem, ale starali się. No i tam nie było tak dużych pieniędzy jak w Grodzisku. Groclin to najbardziej profesjonalny klub, w jakim grałem. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Wszystko na miejscu. Jak masażysta otwierał szafę, to miał więcej medykamentów niż apteka. Najlepsi lekarze, każdy miał operacje u doktora Jaroszewskiego, który jest teraz w kadrze. Pewnych rzeczy się w Polsce nie robiło, bo nie było wiedzy, jeździło się na przykład do Wiednia. Najbardziej korzystał z tego właśnie Jaroszewski, który asystował przy wszystkich operacjach. Mógł być na sali operacyjnej, bo jest taki wymóg, by lekarz klubowy wszystko kontrolował. Uczył się więc od najlepszych specjalistów w Europie. Kiedyś na zgrupowaniu reprezentacji w Stanach Zjednoczonych Marcin Zając zerwał Achillesa. Jaroszewskiego ściągnęli specjalnie do Stanów, żeby asystował.

Najlepsza szkoła zawodu. 

Dokładnie. I uważam, że to najlepszy lekarz sportowy w Polsce. Mi robił dwa razy kolano. Nie wiem, czy nie zrobiłem rekordu świata, bo cztery miesiące po zerwanych więzadłach zagrałem mecz ligowy, a miałem już 39 lat. 

Kolano nigdy się potem nie odezwało?

Póki co nie odczuwam. 20 lat się grało na takim poziomie, gdzieś te urazy się odbiją, na pewno. Jestem świadomy, że przygoda z piłką będzie coś kosztować na stare lata. Człowiek łatwiej się z tym pogodzi z takim podejściem niż jak myśli, że jest niezniszczalny. 

A propos barwnych właścicieli, chciałbym zapytać o Józefa Wojciechowskiego. Może najpierw typowy cytat JW: – Jak tylko wrócę do kraju, to dowalę Sokołowskiemu najwyższą karę finansową, jaką przewiduje regulamin. Bo co on sobie wyobraża, żeby publicznie krytykować kolegę z zespołu?! Od takich komentarzy jest trener, Radek Majdan i ja. Niech on lepiej zacznie grać i błyszczeć, bo sam w meczu ze Śląskiem miał kilka takich kiksów, które go dyskwalifikują jako obrońcę. Pewnie, że Gliwa popełnił błąd, ale czy on nie widział, jak wcześniej wybronił cztery groźne strzały? Nie pozwolę na takie zachowanie. Trzy razy zastanowię się, czy przedłużyć z nim kontrakt.

Jak pokarał rozgniewany prezes?

Miałem spotkanie z prezesem, oczywiście, tylko że jak przedstawiłem mu swoje argumenty, to jak to powiedziałem i co się stało na meczu, żadnej kary nie było. Była taka sytuacja – 90 minuta meczu, rzut wolny, w bramce mieliśmy „Gliwkę”, który nie był doświadczony. Przed samą wrzutką mówię mu:

– Michał, nie rób z siebie bohatera. Co by się nie działo, nie wychodź z bramki, dwa zespoły w całości są w polu karnym. 

– Dobra. 

Wrzutka na jedenasty metr, a „Gliwka”… leci jak supermen. Kaźmierczak wsadził głową do pustej bramki, remis 2:2, dziękuję. A Wojciechowski bardzo nie lubił remisować. Wezwali mnie wkurzonego do wywiadu i powiedziałem, jak powiedziałem – że gdyby był bardziej doświadczonym bramkarzem, to by inaczej się zachował. Tylko tyle, nie skrytykowałem go. Prezes przyznał mi rację. Potem wezwał do siebie Gliwę. 

– Marek tak ci mówił? 

– Tak. 

– To po co wychodziłeś?! 

Wszyscy w szatni darli ze mnie łacha, że Wojciechowski mnie wywali albo wlepi milion złotych kary. Jeszcze zdenerwował mnie wtedy felieton Grzegorza Mielcarskiego w “Przeglądzie”, który mocno się oburzył, a nie znał szczegółów. A moja wypowiedź była taka, jak ja powiedziałem, a nie taka jak usłyszał od kogoś Wojciechowski.

Wtedy w Polonii strach było w poniedziałek kupować gazetę, zawsze ktoś był na celowniku. 

Gorzej było na lunchach, na które wzywał cały zespół. Wyglądało to tak – my jedliśmy, a on wszystkich po kolei opierdzielał. Nie było piłkarza, na którego by nie nakrzyczał, a przy tym wypijał dwie butelki wina. To było naprawdę chamskie. Potrafił zdołować człowieka. Wojciechowski potrafi zachować się jak rodowity cham, taki z krwi i kości. Mając gdzieś odczucia swoich pracowników.

Przy Wojciechowskim kręcił się Józef Oleksy. Przyszliśmy na jeden z lunchy, ale Wojciechowskiego nie było, więc wszyscy czekaliśmy, a Oleksy rozmawiał w międzyczasie z kimś przez telefon. Po jakimś czasie Wojciechowski wpadł do sali i zobaczył Oleksego.

– Co ty kurwa robisz? Dzwonił teraz kurwa będziesz? 

Złapał za jego telefon i cisnął nim przez cały korytarz, a miał on może ze sto metrów. Oleksy spuścił głowę w dół i pobiegł za telefonem. Wojciechowski pytał zadowolony z siebie: – Boicie się teraz, co?

Gdy się wkurzył, potrafił wyrzucić też drabinę przez okno biurowca.

Z czasem lunche nie pomagały. Zespół był dobry, ale za dużo było indywidualności. Czasami coś nie zgrało, nie da się zrobić zespołu na kolanie. Po jednym z meczów powiedział: – Moi robotnicy by lepiej zagrali, więc będziecie jeść to, co je się na budowie. 

W przerwie miedzy treningami przywozili nam wtedy bułkę i flaki, a my musieliśmy je jeść. Poważnie. 

Dla Polaka to jeszcze coś w miarę normalnego, każdy flaki jadł, a jak reagowali obcokrajowcy? 

 Peruwiańczyk, którego Bakero ściągnął go za kupę kasy, zwariował jak to zobaczył. Nie wiedział, co tam pływa w tej zupie.

Co najbardziej bolesnego od prezesa zdarzyło się usłyszeć? 

Mnie? Do mnie jakoś tak na lunchach nie miał wielkich pretensji. Bardziej wybierał takich, którzy coś zawalili. 

I tych, którym najwięcej płacił. 

Tak samo. Miał swoich ulubieńców. Tak było ze Smolarkiem, do którego nie mówił “Ebi”, ale “Edi”. 

– A ty, Edi, faken, ile bramek mi obiecałeś? Ile?!
– Dziesięć.
– A ile, faken, strzeliłeś?!
– No trzy.
– No to kurwa! Zapierdalaj na trening!!! Trenuj, bo cię wypierdolę!!! Trenuj kurwa!!!

Do Gliwy kiedyś mocno się doczepił.

– A ty, młody, to co, kurwa, ty prawiczek jesteś?
– …
– Taki pospinany jakiś młody jesteś. Ja nie wiem, może ci dupy jakieś załatwię? Co? Chcesz dupy? Załatwić dupy?

Lepiej było siąść daleko, by nie złapał cię wzrokiem, bo zaraz sobie o tobie przypominał i jechał. Jechał nawet z Janasem, który jest człowiekiem bardziej szanowanym. Może bardzo go nie wyzywał, ale też potrafił. Janas kulturalnie palił sobie na boku, nic się nie odzywał. Bywał na tych lunchach też Michał Listkiewicz, który naściągał mu takich Węgrów, że masakra. Wszyscy doili go z pieniędzy, jak mogli.

Każdy narzekał, ale zaciskał zęby, bo wiedział, że nigdzie nie zarobi tyle co u Wojciechowskiego. 

Dokładnie tak było. Jakby był wynik, mistrzostwo Polski, to wydałby setki milionów. Takim był człowiekiem. Zapłaci dużo, ale za rezultat. Po pierwszym sezonie awansowaliśmy do eliminacji pucharów. Graliśmy w Podgoricy, bardzo ciężki rywal. Przyjechaliśmy cztery dni wcześniej, żeby się zaaklimatyzować. Wygraliśmy tam 2:0. Mieszkaliśmy w malowniczej miejscowości pod Podgoricą, a Wojciechowski w najdroższym hotelu w samej Podgoricy. Po meczu zaprosił nas wszystkich do tego najdroższego hotelu, zarezerwował całą górę, jedzenie, picie. Szok. Nie musiał tego zrobić, ale miał gest. To kosztowało kupę kasy. Po prostu się cieszył. Potem uważał, że ktoś go oszukał. Nie potrafił pojąć, jak to jest, że płacił dużo pieniędzy, a nie było wyniku. Nie rozumiał, co to sport. Wszystko mierzył zarobkami. Pamiętam, jak przyjechała do nas Odra Wodzisław. Wojciechowski mówił: 

– Edi, ty zarabiasz tyle, co ich cały zespół w miesiąc. Ile bramek masz strzelić? 

No ile ma strzelić, jedenaście? Wojciechowski tak po prostu widział świat. Barwna postać, to na pewno. Chęci miał szczere, pieniądze miał, pasję do piłki też, ale się pogubił, miał takich podpowiadaczy, jakich miał. Jakby w tym mieście był taki Drzymała, ale z zapałem i pieniędzmi Wojciechowskiego, stworzyłby imperium. Drzymała szanował pieniądze. Ale miał też ich mniej niż Wojciechowski.

Wcześniej grał pan w stosunkowo niewielkich miastach – Bielsku-Białej, Ostrowcu Świętokrzyskim, Wodzisławiu, Grodzisku Wielkopolskim. Warszawa pana nie wciągnęła? 

Warszawa to najgorsze miasto, w którym mieszkałem. Nie mogłem patrzeć na te korki, na tych wszystkich ludzi. Nie dość, że klub był nieprzygotowany, to jeszcze ta atmosfera stolicy. Jak zobaczyłem, że w Grodzisku żyje 12 tysięcy mieszkańców, a w centrum nie ma żywej duszy, to myślałem, że nie wytrzymam nawet pół roku. A spędziłem tam cztery lata, gdy wyjeżdżałem, to łezka kręciła się w oku. Do Poznania blisko, nie było problemu jak chciało się jechać na zakupy, na stadion miałem dwie minuty. Nie potrzeba mi było imprez czy dyskotek. Niektórzy się pogubili, kasyna czy inne rzeczy, ale mnie nigdy do tego nie ciągnęło. Dochodziły jeszcze do tego interesy, które żona prowadziła w Bielsku, więc nie była ze mną na co dzień w Warszawie. Przyjeżdżała na tydzień, a potem wracała do Bielska. To nie to samo.

Mieszkałem koło Arkadii, dużego domu handlowego. Raz po treningu poszliśmy tam z chłopakami na sushi – był Igor Kozioł, Jarek Lato, Radek Majdan. Przyszedł facet z restauracji i powiedział: – Panowie, posiedźcie jeszcze chwilę, bo pod knajpą latają paparazzi.  

Była 22:00, ochroniarze musieli ich przepędzać, bo na drugi dzień pojawiłby się artykuł, że Polonia bawi się po nocach. Stolica, niby można się z tym pogodzić, ale było to… ciekawe. Człowiek nawet nie mógł iść na sushi i napić się piwa, bo potem napiszą, że Sokołowski z Majdanem wypili sto piw. 

Albo mógł iść, ale bez Majdana!

Wszystkich to dotyczyło. Grosikowi kiedyś też zrobili fotkę, jak na imprezie siedzi na krawężniku z papierosem lekko podpity. Też byłem na tej imprezie, bo to była impreza Polonii. Radka Majewskiego też kiedyś, pamiętam, przyłapali. „Fakt” płacił dużo kasy, więc nas ganiali po mieście i robili zdjęcia. Bezsensowne kompromitowanie ludzi, nie lubię czegoś takiego.

W Warszawie swoje robili też kibice Legii. Kiedyś przyjechali w pięćdziesięcioosobowej grupie na trening i chcieli nas wygonić. Musiała interweniować policja. Było poczucie w mieście, że ten klub nie jest potrzebny. 

Bez przesadnej skromności – czuję się pan legendą Podbeskidzia? 

Kurde, wszyscy się zawsze o to pytają. A ja mówię, że legendy to leżą na Powązkach. Czy ja jestem legendą? Z jednej strony nie było w Bielsku piłkarza, który miałby tyle meczów w lidze. Prawie 200 występów w Ekstraklasie w samym Podbeskidziu, mecze jeszcze w czwartej lidze. Jeżeli Podbeskidzie ma mieć jakiegoś zasłużonego piłkarza, to wydaje mi się, że się łapię. Ale legenda? Nie wiem. Legenda to raczej wychowanek, który gra długie lata, robi coś dla klubu, całe życie mu poświęca, pomaga, wtedy tak. Ale póki co z klubu nie ma nawet żadnych zapytań o moją osobę. 

Wracał pan do Podbeskidzia z takim poczuciem, że to już do końca kariery? 

Tak, od razu mówiłem, że będę grał do momentu, jak mnie będą chcieli w Podbeskidziu. A jeśli przestanę być potrzebny, to skończę z graniem. Zacząłem otwierać swoje biznesy, mam szkółkę. Wiedziałem, że zostaję na miejscu na lata i nigdzie się nie ruszam. Kontrakty podpisywałem praktycznie z roku na rok, miałem już swoje lata, tylko za prezesa Boreckiego dostałem umowę na dwa lata.

Mówiłem prezesom: – Ja chcę być uczciwy, jak po roku nie będę się nadawał, to nie chcę być obciążeniem dla klubu, w którym się wychowałem. Jak coś, mogę skończyć karierę i przenieść się na trybuny.

Rzadkie podejście. Piłkarze często wymagają długich umów, takie ich prawo.

Chcą mieć zabezpieczenie. A ja wiedziałem, że jak nie piłka, to będę robił coś innego.

Siedzi ciągle w głowie ten słynny sezon, gdy Podbeskidzie spadło z ligi w kuriozalnych okolicznościach? Człowiek po latach wciąż rozmyśla, że zrobił coś, co nie mogło się wydarzyć?

Boli to, że z meczu na mecz byliśmy pewni, że się utrzymamy. “A, cztery mecze u siebie, coś na pewno wygramy”. 

Jedno zwycięstwo w zasadzie załatwiało sprawę. 

Przez to, że mieliśmy tych meczów za dużo, wdarła się taka a nie inna atmosfera. Bo jakbyśmy walczyli o utrzymanie od początku grupy spadkowej, wygralibyśmy dużo więcej meczów. Przez parę lat praktycznie cały czas byliśmy pod prądem. Graliśmy z taką świadomością, że każdy mecz trzeba wygrać, bo za chwilę może się zrobić ciepło, a wiedzieliśmy, że po spadku Podbeskidzie szybko się nie pozbiera. Zresztą widać to teraz, dopiero po trzech latach ma szansę awansować. Mieliśmy być w ósemce, a spadliśmy. Kuriozum. Tego się nie da wytłumaczyć. Wszyscy byli pewni, że skoro mamy tyle punktów, tyle meczów, to nic się nie może stać.

Był w ogóle w drużynie wstrząs? Komentowaliśmy ostatnio w radiu mecz z Górnikiem Łęczna, który przyklepał spadek (5:1). Nie było widać drużyny. 

Zespół był już wtedy rozbity po meczu w Białymstoku, gdzie wygrywaliśmy 2:1, ale Zubas pod nogami puścił, a potem strzelili nam w 90. minucie po błędzie Pazio. Nie zagrałem w dwóch decydujących meczach, z Koroną i Jagiellonią, to dla mnie największa bolączka. Miałem tyle kartek, że wyleciałem na dwa spotkania. A byłem piłkarzem, który potrafił krzyknąć w szatni, zmobilizować na meczu. To moja porażka. Jestem przekonany, że gdybym był na boisku, te bramki by nie padły. Sam Michał Probierz mówił przed meczem:

– Sokół, dobrze, że ty nie grasz. Nie dlatego, że ty jesteś piłkarz. Ale byś przytrzymał piłkę, pokłóciłbyś się, wybił z rytmu. 

Trener Podoliński to słyszał. Tak by było. Właśnie w takich meczach wychodzi doświadczenie zawodników, którzy wiedzą, jak ukraść trochę czasu. 

Z dzisiejszej perspektywy – co więcej można było zrobić, by obudzić tę drużynę? 

Wiedzieliśmy, że do Łęcznej nie jedzie już zespół. Pompowaliśmy się sztucznie. Gdybyśmy grali u siebie, to może mielibyśmy jeszcze szanse. Widmo porażki zajrzało w oczy, to było widać po zespole. 

A przed Górnikiem? 

Może nieskromnie, ale brakowało mnie. Jeżeli wychodziłeś z takich opresji wcześniej, zmobilizujesz drużynę. Trener na ławce nie zawsze każdego okrzyczy. Może jakby był trener z takim charakterem, jak Ojrzyński czy Sobolewski? 

Podoliński uważany był za jednego z ciekawszych trenerów młodego pokolenia, a dziś jest poza zawodem. Słusznie?

To już bardziej pytanie do trenera, ja nie uważam, by to był słaby trener. Zdał sobie może sprawę, że nie wyszło w Cracovii, nie wyszło w Podbeskidziu, sam sobie to w głowie poukładał, że może coś źle robił. Mi jego odprawy się podobały. Złotousty jak Czesiu Michniewicz. Duża pewność siebie emanowała z niego, aż nadto. Gdyby przy zielonym stoliku się nie okazało, że jesteśmy w dolnej ósemce, byłby to trener, który wykręcił najlepszy wynik w Podbeskidziu. W ósemce pogralibyśmy na pewno lepiej niż Ruch Chorzów. 

Na koniec – co u pana obecnie słychać? Prowadzi pan szkółkę, założył fundację, jest co robić. 

Wciąż jestem w piłce lokalnej. Z kolegą z Podbeskidzia, Krystianem Gańczarczykiem, prowadzimy szkółkę. Franczyza Football Academy, jest 170 takich szkółek w Polsce. Mamy 200 dzieciaków, wybudowaliśmy swoje boisko ze sztuczną nawierzchnią na dzierżawionym terenie, fajnie się to rozwija. Zajmujemy się tylko młodszymi rocznikami, od 4 do 12 lat, są jeszcze szkoły mistrzostwa sportowego Rekordu i Podbeskidzia, nie ma sensu się z nimi szarpać. Prowadzimy też w Bielsku projekt Partnerskie Kluby Biznesu, coś podobnego działa też przy Jagiellonii, Wiśle, Miedzi Legnica, Rakowie, generalnie – przy klubach sportowych. Chcieliśmy zrobić coś takiego wokół Podbeskidzia, ale oni mówią, że sami ogarniają to marketingowo, więc zrobiliśmy przy ampfutbolowym klubie Kuloodpornych. Do tego też powstała Fundacja Marka Sokołowskiego Sokoły Podbeskidzia, żeby to wszystko dodatkowo wspierać. 

To ciekawa sprawa – czym się zajmuje? 

Często organizowaliśmy mecze charytatywne przy naszej szkółce. Żeby coś takiego robić, musieliśmy podpisywać umowy z inną fundacją, żeby wszystko było zgodnie z prawem. Możemy robić coś takiego sami, z moją twarzą, która jest rozpoznawalna w Bielsku. Wspieramy domy dziecka, Kuloodpornych, robimy różne aukcje, fajnie to się to rozwija. Chcę pomagać sportowcom, finansować operację tym, których na to nie stać. Chciałem działać przy sporcie i to robię. Prowadzimy też projekt Przedszkoliada – dzieciaki z przedszkoli grają dwa razy w roku turniej na stadionie Podbeskidzia albo hali pod Dębowcem, małe boiska, grają po czterech, na trybunach dwa tysiące rodziców. Cały czas w sporcie, bo bez piłki ciężko. Do tego grywam w Orłach Bielskich – zespole oldboyów.

Nudy nie ma, fajnie, że lokalną rozpoznawalność można wykorzystać. 

Taki był cel tego wszystkiego. 

A w Podbeskidziu czemu pan nie pracuje? Mówiono, że po zawieszeniu butów na kołku znajdzie się dla pana rola. 

Zaczęły się perturbacje z prezesami, działaczami. W kuluarach mówiło się, że przymierzają mnie do dyrektora sportowego czy szefa skautingu jak z „Głową” w Wiśle. Robiliśmy razem kurs UEFA A – był „Głowa”, „Sagan”, „Żewłak”, „Vuko”, Pavol Stano, Patryk Rachwał, Edi Andradina, Łukasz Mierzejewski. Fajna ekipa. Nigdy mnie jednak nie ciągnęło do trenowania seniorów. Skupiłem się na dzieciach. Zapytania z Podbeskidzia były, ale konkretów nie. A ja nie nalegałem. Miałem swoje projekty, mam też swoją godność, nie chodziłem za nikim, by dał mi pracę. Życzę dobrze, na mecze regularnie przychodzę, klub zagwarantował mi karnet. Gdyby pojawił się temat pracy, podszedłbym do tego ambicjonalnie, by pomóc klubowi, w którym spędziłem połowę swojego piłkarskiego życia. Czuję w tym niedosyt i niesmak, ale żalu do nikogo nie mam, bo nikt nie mówił, że mi gwarantuje pracę. Teraz Podbeskidzie jest na dobrej drodze do awansu. Może po awansie? 

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Fot. newspix.pl / 400mm.pl

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Cały na biało

Ekstraklasa

Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!

Szymon Janczyk
157
Feio, Zieliński i Mozyrko – od współpracy do wojny. Kulisy konfliktu w Legii!

Komentarze

12 komentarzy

Loading...