Reklama

Ranking: TOP 10 meczów Premier League (2010-2020)

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

06 kwietnia 2020, 21:17 • 35 min czytania 3 komentarze

Precyzyjne podania Kevina De Bruyne, atomowe strzały Marcusa Rashforda, zimna krew Jamiego Vardy’ego, a nawet chaotyczne dryblingi Mohameda Salaha. Za tym wszystkim kibice Premier League tęsknią niczym księżniczka uwięziona w zamkowej wieży wypatrująca w oknie swojego wybawcy. Okres kwarantanny ma jednak również swoje plusy. Można choćby dowiedzieć się, co znajduje się pod warstwą kurzu za łóżkiem albo poznać składy chemiczne wszystkich możliwych środków do dezynfekcji rąk. Ponadto, trudno wyobrazić sobie lepszy czas na refleksję, że kiedyś to były mecze, a teraz to nie ma meczów. Pora więc na przegląd najlepszych 10 spotkań Premier League w latach 2010-2020. Zapraszamy angielskich świrów i nie tylko!

Ranking: TOP 10 meczów Premier League (2010-2020)

10. Swansea – Crystal Palace 5:4 (26 listopada 2016 roku, sezon 2016/17)

Gylfi Sigurdsson 36’, Leroy Fer 66’, 68’, Fernando Llorente 90+1’, 90+3’ – Wilfried Zaha 19’, James Tomkins 75’, Jack Cork 82’(samobój), Christian Benteke 84’

Lista strzelców goli z tego spotkania jest nawet dłuższa od listy składników na tradycyjny staropolski bigos. Trudno natomiast porównać do czegoś zaskoczenie z faktu, że to akurat spotkanie tych dwóch drużyn przeszło do legendy. Przed meczem sytuacja zarówno Swansea, jak i Crystal Palace była nie do pozazdroszczenia. Łabędzie miały na koncie zaledwie 6 punktów, a ekipa Alana Pardewa przystępowała do rywalizacji na Liberty Stadium po pięciu porażkach z rzędu. Wśród fanów nieobce były opinie, że to być może przedostatnie spotkanie tych zespołów na poziomie Premier League na co najmniej 2 lata.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że jeszcze w 65 minucie wydawało się, że to będzie najzwyklejsze spotkanie. Na tablicy świetlnej widniał rezultat 1:1 i należało oczekiwać emocjonującej końcówki, ale na pewno nie strzelaniny pozbawionej hamulców. – Swansea wyglądała dobrze, ale my trzymaliśmy ten poziom. Mecz był wyrównany, a później zaczęło się prawdziwe szaleństwo – mówił po meczu Alan Pardew.

Reklama

Najpierw to Swansea wyszła na prowadzenie 3:1 za sprawą błyskawicznych trafień Leroya Fera. Przed nami były jednak jeszcze dwa niesamowite powroty z zaświatów. Piłkarze Crystal Palace nie załamali się i przypuścili szturm na bramkę Łukasza Fabiańskiego. Koledzy Polaka z defensywy bronili się coraz bardziej rozpaczliwie, czego efektem było choćby kilka rzutów rożnych. Dwa z nich po dośrodkowaniach Yohana Cabaye goście zamienili na gole, a na domiar złego pechowego samobója zaliczył jeszcze Jack Cork. W ciągu 9 minut Orły z Londynu zapakowały 3 gole i wleciały prosto do nieba! Alan Pardew już pewnie obmyślał jakiej przyjemnej muzyki będzie słuchał w podróży powrotnej. Kilka minut później okazało się, że jedyne co mu pozostało to płacz i zgrzytanie zębów nad postawą swoich obrońców, którzy nie potrafili się nauczyć na błędach kolegów ze Swansea. Odrobienie strat przez Palace nie zrobiło wrażenia na Fernando Llorente, który w doliczonym czasie gry dwukrotnie pokonał Wayne’a Hennesseya i zapewnił Łabędziom pierwsze domowe zwycięstwo w sezonie.

7 goli w niewiele ponad 25 minut to wynik niespotykany nawet na poziomie warszawskiej B klasy, ale właśnie za to kochamy Premier League. – Chłopcy dostaną za to dzień wolny, wykazali się niesamowitą determinacją. Ze wszech miar postrzegam tę wygraną jako punkt zwrotny – zachwycał się po meczu menedżer Swansea Bob Bradley. To również niezwykły uśmiech losu, że szkoleniowcem zwycięskiej drużyny w takim spotkaniu był właśnie Amerykanin. Do historii przeszedł on bowiem jako jeden z najkrócej pracujących menedżerów w Premier League. Zwolniono go po 85 dniach pracy, niewiele ponad miesiąc po słynnej wiktorii nad Crystal Palace. – To nie był dla nas łatwy czas. Bradley dokonywał mnóstwo zmian i czasem nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę mamy grać. Gdyby nie Paul Clement, myślę, że moglibyśmy się nie utrzymać – wspominał po latach napastnik tamtej drużyny Borja Baston.

Pięć dni przed Bradleyem ze stanowiskiem pożegnał się natomiast Pardew zostawiając drużynę z punktem przewagi nad strefą spadkową. – Zbytnio zaufałem piłkarzom, z którymi doszedłem do finału Pucharu Anglii. Latem chcieliśmy z prezesem Stevem Parishem wciągnąć drużynę na wyższy poziom, ale teraz wiem, że nie przebudowaliśmy składu wystarczająco. Byłem zbyt lojalny – wspominał 58-letni Anglik, który dziś jest trenerem ADO Den Haag. Wówczas zastąpił go Sam Allardyce, co jak się domyślacie, w niezbyt porywającym stylu, ale zapewniło Crystal Palace bezpieczne utrzymanie.

9. Chelsea 2-2 Tottenham (2 maja 2016 roku, sezon 2015/16)

Gary Cahill 58’, Eden Hazard 83’ – Harry Kane 35’, Son Heung-min 44’

Uprzedzając pewnie pytania niektórych, w dalszej części nie znajdzie się żadne spotkanie Leicester z mistrzowskiego sezonu. A szkoda byłoby w takim rankingu nie uhonorować  bajkowej historii, więc znalazło się miejsce na mecz, który ambitnym Lisom ten tytuł podarował. Opowieść o tyle piękniejsza, że wręczył im go ustępujący mistrz, dla którego piękny gol Edena Hazarda był jednym z niewielu momentów pozytywnych uniesień w trudnej kampanii.

Reklama

Nie brak głosów, że to właśnie sezon 2015/16 był tym, w którym Tottenham Mauricio Pochettino był najbliżej sięgnięcia po mistrzostwo Anglii. – Powiedziałem to swoim piłkarzom: gdybym mógł to wszystkich bym was zabił! A potem zabiłbym siebie. Nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego – grzmiał u progu kolejnego sezonu argentyński menedżer. Co prawda, Koguty zdecydowanie więcej punktów zgarnęły sezon później (w wielu latach 86 oczek pozwoliłoby na wywalczenie tytułu), jednak wówczas Antonio Conte i jego Chelsea wydawali się niedoścignieni. Rok wcześniej wszyscy czekali natomiast na potknięcia kopciuszka z Leicester, a najbardziej zajmująca drugie miejsce ekipa Tottenhamu. Po remisach z West Bromem i Liverpoolem, na Stamford Bridge nie mogli już jednak oni pozwolić sobie na jakąkolwiek stratę punktów.

Znacznie spokojniejszą końcówkę sezonu mieli fani The Blues, choć wcale nie był to taki spokój, o jakim wszyscy marzyli. Kilka miesięcy wcześniej klub pożegnał się z Jose Mourinho, a jesienią mistrzowi Anglii w oczy zajrzało nawet widmo walki o utrzymanie. Dość powiedzieć, że do Świąt Bożego Narodzenia Chelsea miała na koncie tylko pięć ligowych zwycięstw. – Poczułem się zdradzony przez moich piłkarzy. Przygotowywaliśmy się do tego meczu przez 4 dni, dokładnie analizowałem schematy Leicester i co z tego? Dokładnie w taki sposób traciliśmy gole. Musimy zapomnieć o mistrzostwie Anglii, które zdobyliśmy kilka miesięcy wcześniej. Teraz już nie potrafimy tak grać – mówił rozgoryczony Mourinho po grudniowej porażce z Leicester. Na ratunek Roman Abramowicz wezwał starego znajomego Guusa Hiddinka, który ustabilizował sytuację, ale trudno było mówić o Chelsea jako faworycie spotkania z Tottenhamem.

Wszystko rozpoczęło się zgodnie z planem. Do przerwy było 0:2 po trafieniach ofensywnego duetu Kane – Son, ale atmosfera aż kipiała, gdy pod koniec pierwszej połowy po starciu Williana z Rosem do rozdzielania obu piłkarzy wkroczył sam Pochettino. We wnętrzu Argentyńczyka buzowały wielkie emocje, co można było choćby zaobserwować po ekspresyjnej radości z każdego gola. Druga połowa przyprawiła go jednak o jeszcze większe palpitacje serca. Najpierw kontaktową bramkę zdobył Gary Cahill, a wyrównał po jednym z najpiękniejszych goli w sezonie Eden Hazard. Wówczas graczom Kogutów kompletnie puściły już emocje. Zaczęło się polowanie na kości, stąpanie korkami po dłoniach i wzajemne przepychanki. Cud, że na murawę nie wjechał ambulans. Po końcowym gwizdku wzajemnych “uprzejmości” też oczywiście nie brakowało, a piłkarze skakali sobie do gardeł niczym pokłóceni uczniowie na tyłach szkoły podczas “solówki”.

Zmartwiona twarz Mauricio Pochettino mówiła jednak wszystko. Tottenham w drugim meczu z rzędu zremisował wygrane spotkanie i nie będzie mistrzem. Odmienne nastroje panowały natomiast wśród piłkarzy Leicester w domu Jamiego Vardy’ego, gdzie radość mieszała się z niedowierzaniem. – Ranieri już dzwonił z podziękowaniami za ten remis. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego w futbolu – mówił po meczu Guus Hiddink, który przecież w trakcie swojej 30-letniej kariery pracował na kilku kontynentach. – Myślę, że nasza historia jest ważna dla wszystkich fanów piłki nożnej i wszystkich młodych ludzi marzących o zawodowych karierach. Leicester daje wam nadzieję, że bez względu na to, gdzie akurat jesteście, na jakim poziomie gracie i jaki bagaż doświadczeń nosicie, możecie osiągnąć sukces i zrealizować najśmielsze plany. Jesteśmy nadzieją dla wszystkich, którym kiedyś powiedziano: odpuśćcie sobie, nie jesteście wystarczająco dobrzy i nigdy nie będziecie piłkarzami – opowiadał z kolei Ranieri. Biorąc pod uwagę, że kilka lat wstecz Vardy pracował w fabryce, N’Golo Kante grał w trzeciej lidze francuskiej, a Riyad Mahrez w czwartej, trudno nie przyznać mu racji.

Rok później sytuacja była już zgoła odmienna. Ranieriego nie było na King Power Stadium i to Leicester podnosiło się po fatalnym początku sezonu, w którym bronili tytułu. Chelsea natomiast świętowała powrót na tron najlepszej drużyny w Anglii również pod wodzą Włocha, choć o trochę odmiennym charakterze, Antonio Conte. Tylko Tottenham znów pozostał z pustymi rękami…

8. Arsenal 2-3 Tottenham (20 listopada 2010 roku, sezon 2010/11)

Samir Nasri 9’, Marouane Chamakh 27’ – Gareth Bale 50’, Rafael Van Der Vaart 67’(k.), Younes Kaboul 85’

Hej, fani Tottenhamu, jesteście jeszcze z nami? Teraz buzie wam się rozchmurzą! Gdy dochodzi do derbów Północnego Londynu właściwie w ciemno można obstawiać, że będą bramki i emocje. Tak naprawdę z samych spotkań pomiędzy Arsenalem i Tottenhamem można by stworzyć ranking TOP10 najlepszych w Premier League i nie trzeba byłoby długo główkować. Wystarczy spojrzeć na obecny sezon i remis 2-2, gdy Arsenal w drugiej połowie odrabiał dwubramkową stratę czy dwa zwycięstwa z rzędu Kanonierów w stosunku 5-2 w 2012 roku. Spotkanie, któremu przyjrzymy się szerzej ma jednak szczególny wymiar. Do dziś bowiem to jedyne zwycięstwo Kogutów na Emirates Stadium w Premier League.

Kadencja Harry’ego Redknappa była dla fanów Tottenhamu namiastką tego, co miało ich spotkać za czasów Pochettino. Wówczas po raz pierwszy od wielu lat na White Hart Lane dało się poczuć, że wbrew słynnej maksymie Sir Aleksa Fergusona “Lads, it’s Tottenham”, ekipa z północnego Londynu podchodzi do starć z największymi jak równy z równym. Przecież kilkanaście dni przed wyjazdem na Emirates podopieczni Redknappa rozprawili się w koncertowym stylu z obrońcą trofeum Ligi Mistrzów – Interem Mediolan. – Ich ówczesnym trenerem był Rafa Benitez, który uchodził za jednego z największych taktycznych myślicieli, a gdybym postąpił tak jak on, to zostałbym absolutnie zmasakrowany. I słowo “naiwny” ani w połowie by tego nie oddało. W rewanżu Rafa zupełnie nie wziął poprawki na hat-tricka, którego Bale zdobył w 38 minut w Mediolanie. Po rozpoczęciu meczu nie mogliśmy wręcz uwierzyć w naszego farta – z charakterystyczną dla siebie zwadą Redknapp wspomina tamte czasy w swojej autobiografii. Choć na Emirates Stadium Bale też miał odegrać jedną z głównych ról, to jednak nie od samego początku…

Arsenal również miał przecież w tym sezonie mocarstwowe plany i przed meczem zajmował w tabeli wyższą pozycję niż lokalny rywal. Podopieczni Wengera ruszyli na ofiarę z dużym impetem i już po niespełna 30 minutach prowadzili 2-0. Warto zauważyć, że drugiego gola strzelił Marouane Chamakh, którego kariera w Arsenalu nie potoczyła się jak w amerykańskim filmie, a on sam po latach mocno utyskiwał nad swoim losem. – Jestem trochę zawiedziony postępowaniem Wengera, ponieważ nie grałem tak dużo, jak mi obiecywał. Po pierwszym sezonie, który moim zdaniem wyszedł nieźle, mówił mi, że jest szansa na więcej występów w nowym ustawieniu. Później jednak o mnie zapomniał – narzekał Marokańczyk. Cóż, biorąc pod uwagę, że o miejsce w składzie przez większość czasu rywalizował ze zdrowym Robinem van Persiem, trudno było chyba oczekiwać od Wengera innych decyzji. A sam Chamakh też wielkich argumentów nie dawał, bo 7 goli w 29 meczach w Premier League w pierwszym sezonie to tylko jeden więcej niż wtedy mieli Leon Best czy Brede Hangeland.

– Redknapp jako trener jest bardzo podobny do Slavena Bilicia, ale jest znacznie straszniejszy w przerwie, kiedy przegrywamy – powiedział niegdyś Luka Modrić. Nie wiemy, więc co dokładnie musiało się dziać w szatni po nieudanej pierwszej połowie, ale niezależnie od tego, czy było to rzucanie flamastrów czy rozlewanie bidonów – podziałało. Sygnał do odrabiania strat w swoim stylu dał Bale, który urwał się obrońcom i lewą nogą precyzyjnym strzałem pokonał Łukasza Fabiańskiego. Asystę przy tym trafieniu zaliczył Rafael van der Vaart, dla którego był to prawdopodobnie najlepszy występ w koszulce z kogutem na piersi. Miał on udział przy każdej z trzech bramek strzelonych przez Tottenham. Przy drugiej najpierw wykonywał rzut wolny, po którym ręką w polu karnym zagrał Fabregas, a później sam podszedł do jedenastki i zamienił ją na bramkę. Dzieła zniszczenia dopełnił na pięć minut przed końcem Younes Kaboul po dośrodkowaniu oczywiście reprezentanta Holandii.

Dla 34-letniego Francuza to również historia potwierdzająca, że nawet kiedy twoja obecność w takim klubie jak Tottenham jest wielokrotnie podważana przez ekspertów, to znienacka może przyjść moment, po którym zapiszesz się w serca fanów na wieki.  – Wiem, że nie wszyscy piłkarze, których wskazywałem, odpowiadali Levy’emu, ale większość z nich udało mi się ściągnąć. Daniel nie miał przekonania choćby do Kaboula ze względu na jego wiek i podatność na kontuzje. Ostatecznie udało mi się go przekonać – pisał w książce Redknapp. Dla choćby tej jednej bramki, opłaciło się.

7. Norwich 4-5 Liverpool (23 stycznia 2016, sezon 2015/16)

Dieumerci Mbokani 29’, Steven Naismith 41’, Wes Hoolahan 54’(k.), Sebastien Bassong 90+2’ – Roberto Firmino 18’, 63’, Jordan Henderson 55’, James Milner 75’, Adam Lallana 90+5’

0:1 dla Liverpoolu, 1:1, 2:1 dla Norwich, 3:1 dla Norwich, 3:2 dla Norwich, 3:3, 3:4 dla Liverpoolu, 4:4, 4:5 dla Liverpoolu – nie, to nie zapis solidnie podlanego alkoholem meczu w FIFĘ rozgrywanego z przyjacielem. Zupełnie trzeźwi piłkarze Liverpoolu i Norwich w styczniowe sobotnie popołudnie na Carrow Road urządzili taką jazdę bez trzymanki, że każdy diabelski młyn przy tym wymięka. Dla Kanarków konsekwencje tej porażki były wyjątkowo smutne, bo kilka miesięcy później ekipa spadła z ligi. Fani Liverpoolu natomiast dzięki takim spotkaniom zaczynali wierzyć, że wokół Jurgena Kloppa faktycznie roztacza się aura gościa zdolnego do nadprzyrodzonych rzeczy…

Mitem założycielskim kuriozalnego rzutu rożnego w półfinale Ligi Mistrzów z Barceloną czy serii 44 meczów bez porażki w Premier League było właśnie starcie na Carrow Road. – W tym momencie ludzie wokół Liverpoolu są trochę zbyt pesymistyczni. Brakuje pasji, wszyscy patrzą tylko na to, co było 5 czy 10 lat temu. Historię trzeba pamiętać, ale nie wolno nią żyć. Musimy zmienić się z wątpiących w wierzących. Teraz! – nawoływał Klopp w jednej z pierwszych wypowiedzi po zatrudnieniu go na stanowisku menedżera w październiku 2015 roku. Taki mecz dobitnie potwierdzał jego słowa, bo przecież momentów, w których fani Liverpoolu mogli już stracić nadzieję na zwycięstwo było więcej niż kilka.

Norwich prowadziło już 3:1, a przecież nawet w doliczonym czasie gry Sebastien Bassong zdołał doprowadzić do wyrównania. Ekipa Alexa Neila przystępowała do tego meczu po dwóch porażkach z rzędu, ale absolutnie nie zamierzała odpuszczać. Gra szła o ligowy byt. – Do pewnego momentu wyglądaliśmy bardzo dobrze w tym meczu. Nie jestem w stanie zrozumieć, czemu później zaczęliśmy podarowywać bramki przeciwnikowi. Szczerze mówiąc, nie wiem co się stało, ale gdy tracisz pięć goli w meczu, nie zasługujesz na nic – gorzko podsumowywał po meczu Neil. Na prezencie skorzystał zwłaszcza James Milner, który przejął piłkę po nieudanym podaniu Russella Martina i wyszedł sam na sam z bramkarzem. – Myślę, że bardziej sprawiedliwym wynikiem byłby remis, ale tydzień temu przegraliśmy mecz z Manchesterem United, którego nie powinniśmy. Taka jest piłka – mówił z kolei Klopp, który podczas świętowania z piłkarzami po zwycięskim golu Adama Lallany stracił okulary. – Zawsze mam przy sobie drugą parę, ale nie wiem, gdzie jest. Trudno szukać okularów bez okularów. Mówicie, że były jakieś celebracje? Nic nie widziałem! – żartował już po meczu na konferencji prasowej.

Wydarzenia z Norwich były zapowiedzią obiecującej wiosny w wykonaniu podopiecznych Kloppa. Trzy dni później Liverpool po pokonaniu Stoke zapewnił sobie awans do finału Pucharu Ligi, a więc Niemiec szybko dokonał czegoś, czego przez wcześniejsze lata nie był w stanie Brendan Rodgers. W decydującym meczu o trofeum lepszy okazał się Manchester City, ale później była niesamowita kampania w Lidze Europy, pokonanie po thrillerze Borussii Dortmund i finał z Sevillą. Z daleka widać było, że na Anfield tworzy się coś inspirującego, a rzut oka na wyjściowy skład The Reds z meczu z Norwich pokazuje, jak długą drogę przebył Klopp. Po takich zawodnikach jak Simon Mignolet, Alberto Moreno, Lucas Leiva czy Jordon Ibe wśród kibiców pozostały już tylko średniej jakości wspomnienia. Absolutnie kultową postacią stał się jednak wprowadzony z ławki Steven Caulker. Wypożyczenie angielskiego obrońcy było pierwszym ruchem transferowym Kloppa, którego jednak chyba sam Niemiec do końca nie był w stanie wytłumaczyć, podobnie jak tego, że w decydującej akcji to on ostatni przed Lallaną dotykał piłki z zawodników Liverpoolu. Ofensywny szturm jednokrotnego reprezentanta Anglii to jednak tylko jedna z wielu przypraw, jaka temu wydarzeniu dodała szczególnej pikanterii. Warto również dodać, że rezerwowym Norwich w tamtym spotkaniu był jeszcze nieświadomy swojego zakochania w pewnej europejskiej stolicy – Vadis Odjidja-Ofoe. Alex Neil nie zdecydował się go jednak wpuścić i trzy punkty odjechały do Liverpoolu.

6. Manchester United 8-2 Arsenal (28 sierpnia 2011, sezon 2011/12)

Danny Welbeck 22’, Ashley Young 28’, 90+2’, Wayne Rooney 41’, 64’, 82’(k.), Nani 67’, Park Ji-Sung 70’ – Theo Walcott 45+3’, Robin van Persie 74’

– Co mówi Wojciech Szczęsny do ukochanej?

– Wrócę do domu przed dziewiątą!

To po tym meczu w rozwijającej się społeczności internetowej brutalnie uskuteczniano tego typu żarty i memy. Choć polski bramkarz stał się bardziej ofiarą fatalnej postawy swoich partnerów z defensywy i nie zawinił przy żadnym golu, to i tak niechlubnie zapisał się w annałach Arsenalu. W 115-letniej historii klubu nikt nie wpuścił tyle goli w jednym meczu, zresztą ten wynik pozostaje niepobity po dziś dzień. – Może to zabrzmieć dziwnie, ale wynik jest absolutnie zasłużony. Nie istnieliśmy na boisku i możemy tylko przeprosić fanów – mówił po meczu Robin van Persie. Holender rok później przywdziewał już koszulkę Manchesteru United i być może właśnie obrazki z klęski na Old Trafford widniały mu przed oczami w trakcie podejmowania decyzji o transferze. Czas pokazał, że miał rację – jedyne mistrzostwo Anglii wywalczył właśnie w barwach Czerwonych Diabłów.

Starcia Sir Aleksa Fergusona i Arsene’a Wengera przeszły do klasyki Premier League i przez lata były bardzo wyrównane. Pojedynki w środku pola między Patrickiem Vieirą a Royem Keanem czy snajperskie napinanie muskułów Ruuda van Nisterlooya oraz Thierry’ego Henry’ego to tylko kilka przebitek z przeszłości. Aura tamtych dni nie była jednak zbyt sprzyjająca dla fanów Kanonierów, bowiem już przed meczem trudno było spodziewać się nawiązania do 2002 roku, gdy Sylvain Wiltord swoim golem zapewniał Arsenalowi zdobycie mistrzowskiego tytułu na Old Trafford. Czerwone Diabły były bowiem po dwóch zwycięstwach z West Bromem i Tottenhamem, a podopieczni Wengera tydzień wcześniej po słabym spotkaniu ulegli u siebie Liverpoolowi. – Przez kontuzje i kartki dodatkowo wypadło nam 8 zawodników, ale nie możemy tego traktować jako wymówkę. Każdy z nas przecież potrafi grać w piłkę, choć czegoś w tym meczu zabrakło – dodawał Van Persie. – To co nas spotkało, jest upokarzające, ale za nami dopiero trzy mecze w Premier League i dwa w eliminacjach Ligi Mistrzów. To nie koniec sezonu, dajcie nam trochę czasu – mówił z kolei Arsene Wenger odnosząc się do spekulacji na temat jego rezygnacji.

Arsenal znajdował się w trudnym momencie przebudowy. Kilka dni przed starciem z United stracił na rzecz Manchesteru City Samira Nasriego, a wcześniej do Barcelony odszedł absolutnie najlepszy zawodnik Kanonierów – Cesc Fabregas. Trójka Rosicky – Coquelin – Ramsey, która wyszła na Old Trafford wyglądała przy piłkarzach United jak trabant przy nowym mercedesie, więc stało się jasne, że dotychczasowa opieszałość Wengera na rynku transferowym nie może trwać dłużej. – Najbliżej jesteśmy pozyskania napastnika, ale mamy na oku również zarówno obrońcę, jak i pomocnika. Jest kasa w budżecie i na pewno ją wydamy, a przecież paru dobrych piłkarzy w ciągu 15 lat swojej pracy sprowadziłem, prawda? – zapewniał Francuz po klęsce w starciu z Czerwonymi Diabłami. Rzeczywiście, w ostatnich godzinach okna transferowego na Emirates Stadium zameldowało się czterech nowych zawodników. Ich kariery potoczyły się zupełnie odmiennie, bo o ile Mikel Arteta i Per Mertesacker pomogli klubowi zdobywać trofea i dziś są w sztabie szkoleniowym Arsenalu, to Andre Santos i Park Chu-Young nie zrobili niczego, aby zapisać się na dłużej w pamięci fanów. Kanonierzy uzyskali jednak na przestrzeni całych rozgrywek pewną stabilizację i ukończyli sezon na trzecim miejscu dającym awans do Ligi Mistrzów.

– Tak wysoki wynik jest zaskoczeniem nawet dla mnie, bo przecież kiedy grasz z Arsenalem nie spodziewasz się czegoś takiego. Dziś byliśmy jednak fantastyczni i jestem pełen podziwu dla drużyny – zachwycał się z kolei po końcowym gwizdku Sir Alex Ferguson. W Manchesterze United jednymi z bohaterów byli sprowadzeni latem David de Gea i Ashley Young. Hiszpan obronił przy stanie 1-0 rzut karny van Persiego, a Anglik popisał się dwoma wspaniałymi golami po uderzeniach z dystansu. Wielu kibiców United uważa, że mimo 8,5-letniej kariery na Old Trafford, Young swój najlepszy występ w czerwonej koszulce zaliczył już w trzecim ligowym meczu, bo później faktycznie trudno było mu się zbliżyć do tego poziomu. W Manchesterze trwała sielanka, gdyż po trzech kolejkach wygodnie rozsiedli się oni na fotelu lidera mając na koncie komplet zwycięstw i wydawało się, że nic nie jest w stanie zatrzymać ich w drodze po kolejny tytuł. Potem miało się jednak okazać, że w tym sezonie działy się rzeczy, o których nie śniło się nawet fizjologom…

5. Liverpool 3-2 Manchester City (13 kwietnia 2014, sezon 2013/14)

Raheem Sterling 6’, Martin Skrtel 26’, Philippe Coutinho 78’ – David Silva 57’, Glen Johnson 62’(samobój)

– Teraz nie możemy się już, kur**, poślizgnąć! Nie możemy! Posłuchajcie mnie na chwilę, to już za nami. Teraz ruszamy do Norwich i robimy dokładnie to samo!

Te słowa Stevena Gerrarda kibice Liverpoolu pamiętają chyba nawet bardziej niż teksty swoich wszystkich przyśpiewek. 34-letni wychowanek miasta, który jest u schyłku swojej przebogatej kariery czuje, że właśnie stanął twarzą w twarz z niedoścignionym marzeniem. Jest ono już na wyciągnięcie ręki, jednocześnie tak blisko i tak daleko. 24 lata czekania, a przy okazji wyrzeczeń, treningów w błocie, wątpliwości i pytań – to wszystko zaraz może być nieważne. Tylko dwa, może trzy, małe kroki…

Ekipa Brendana Rodgersa tamtej wiosny zachwycała piłkarską Anglię. Duet Sturridge-Suarez pustoszył kolejne defensywy, a Philippe Coutinho czy Raheem Sterling powoli wysyłali światu sygnał, że nie są pierwszymi lepszymi zawodnikami z łapanki. Nad wszystkim czuwał gospodarz domu Gerrard, a ta mieszanka doprowadziła do zdumiewającej serii 14 meczów bez ligowej porażki. Liverpool rozbijał wszystkich jak chciał, bo to przecież w tamtym okresie miały miejsce takie mecze, jak triumf nad Arsenalem 5-1 (po 20 minutach było już 4-0), pokonanie Manchesteru United na Old Trafford 3-0 czy rozbicie u siebie Tottenhamu 4-0. Marzenia o mistrzostwie kraju zaczynały przybierać realnych kształtów i wydawało się, że jeśli uda się pokonać na Anfield głównego kontrkandydata – Manchester City, sytuacja stanie się tą z gatunku: jeśli nie teraz, to nigdy. Fani witali przybywających na stadion piłkarzy tak entuzjastycznie, że tylko dzięki wysokim umiejętnościom kierowcy, klubowy autobus przecisnął się przez tłum nikogo nie raniąc. Brendana Rodgersa porównywano do wielkich Boba Paisleya czy Billa Shankly’ego, a duch historii wyczuwalny był też w powietrzu. Przed pierwszym gwizdkiem gwar na stadionie bowiem ucichł, a wszyscy zgromadzeni oddali hołd 96 ofiarom tragedii na Hillsborough. Zbliżała się kolejna rocznica wydarzeń z 15 kwietnia 1989 roku. Później zaczął się jednak prawdziwy show…

Gdy po 26 minutach na tablicy świetlnej widniał wynik 2-0 dla Liverpoolu, wydawało się, że kibice za chwilę rozniosą Anfield i przeniosą się świętować zwycięstwo na miasto. Pragnienie sukcesu wydawało się aż zbyt duże, bo przecież do końca spotkania pozostawała jeszcze większa jego część. Kiedy w drugiej połowie Manchester City doprowadził do wyrównania, piękny sen zaczynał delikatnie zamieniać się w koszmar. – To prawdopodobnie było najdłuższe 90 minut w mojej karierze – mówił Gerrard, któremu przecież w paru emocjonujących finałach zdarzyło się zagrać. City miało nawet doskonałą szansę na prowadzenie, ale stare porzekadło o niewykorzystanych sytuacjach lubiących się mścić po raz kolejny okazało się niezwykle prawdziwe. W 78 minucie błąd kapitana gości Vincenta Kompany’ego wykorzystał sytuacyjnym strzałem Philippe Coutinho, a sejsmografy na pewno momentalnie zanotowały wokół Anfield delikatne ruchy tektoniczne. Do samego końca było emocjonująco, gdyż w doliczonym czasie gry za czerwoną kartkę wyleciał Jordan Henderson. Wtedy nikt nie zwrócił na to większej uwagi, choć jak miało się okazać jego brak w następnych meczach okazał się niezwykle odczuwalny.

– Na pewno nikt opuszczając dzisiaj stadion nie myśli, że Liverpool jest już mistrzem. Będziemy walczyć do samego końca – nieco prowokacyjnie po meczu puszczał oczko Martin Demichelis. Czego by jednak Argentyńczyk nie opowiadał, Manchester City znalazł się w niekomfortowej sytuacji. Po tym meczu miał aż 7 punktów straty do Liverpoolu, choć pozostały mu do rozegrania dwa spotkania więcej. Sprawa tytułu mistrzowskiego była otwarta, ale podopieczni Manuela Pellegriniego nie byli już zależni od siebie. – To boli nas najbardziej, choć pamiętajmy, że Liverpool musi jeszcze zagrać z Chelsea. My będziemy robić wszystko, aby na nich naciskać i wygrać pozostałe mecze. Wszystko jeszcze może się zdarzyć – powiedział po spotkaniu Chilijczyk. Kto by pomyślał, że jego z pozoru banalna formułka okaże się tak prorocza.

4. Manchester United 1-6 Manchester City (23 października 2011, sezon 2011/12)

Darren Fletcher 81’ – Mario Balotelli 22’, 60’, Sergio Aguero 69’, Edin Dzeko 90’, 90+3’, David Silva 90+1’

Takiej porażki u siebie Manchester United nie odniósł od lutego 1955 roku, a sześć goli na Old Trafford stracił po raz pierwszy od czasów prezydentury Ignacego Mościckiego czyli roku 1930. Niecałe dwa miesiące po rozbiciu u siebie Arsenalu Czerwone Diabły dosłownie zostały strącone do piekieł, a język jakiego w szatni z pewnością używał Sir Alex Ferguson był biegunowo odległy od szlacheckiego. – Sądziłem, że z takim doświadczeniem, jakie mamy: Rio Ferdinanda czy Patrice’a Evrę, będą więcej bronić, a oni atakowali. Czasem trzeba po prostu trochę pomyśleć. Po wyrzuceniu Evansa to był dla nas koniec, a przy 1:4 wciąż atakowaliśmy. Powinniśmy stwierdzić, że jest po wszystkim. To najgorszy dzień w mojej karierze – do takich wypowiedzi szkockiego menedżera nikt nie przywykł. Głośni sąsiedzi z niebieskiej części Manchesteru przestawali tylko denerwująco nadskakiwać przy diabelskim tronie. Oni podcinali go już na całego.

Zaczęło się w 22. minucie, gdy Davida de Geę pokonał Mario Balotelli. Dla Włocha było to trafienie w czwartym meczu z rzędu, co dobitnie postanowił oznajmić światu pokazując koszulkę z napisem “WHY ALWAYS ME?”. Wysublimowanego kunsztu tego performance’u nie podzielał jednak sędzia Mark Clattenburg, który zgodnie z literą prawa wlepił mu żółtą kartkę. Jak się miało okazać, to była jedna z największych nieprzyjemności, jakie spotkały tego popołudnia The Citizens. Zastępujący kontuzjowanego Nemanję Vidicia, Jonny Evans na początku drugiej połowy sfaulował wychodzącego na czystą pozycję Balotellego i nakrył do stołu ucztującym gościom zza miedzy. Po czerwonej kartce podopieczni Roberto Manciniego rozpoczęli prawdziwy pogrom. – Było wiele mitów na ten temat. “Suszarki” użyłem może sześć razy w trakcie swojej 27-letniej pracy w United – mówił po latach Ferguson. Chyba wszyscy mamy uzasadnione podejrzenie, że jeden przypadek miał miejsce właśnie po derbowej masakrze.

– Czy to najważniejszy dzień w historii Manchesteru City? Spokojnie, najważniejszy będzie, gdy wygramy Premier League! – z delikatnym uśmiechem na twarzy zapowiadał Roberto Mancini. Trudno było jednak nie dostrzec w obliczu Włocha ogromnej satysfakcji. Przejął on drużynę w grudniu 2009 roku i za pierwszym podejściem nie udało mu się awansować do Ligi Mistrzów. Potęgę swojego zespołu tworzył mozolnie, po drodze choćby wpadając pod koła poznańskiej lokomotywy w meczu z Lechem w Lidze Europy. Pokonanie wielkiego United na czele z legendarnym Fergusonem na ich terenie 6:1 było jednak jasnym sygnałem, że Manchester City pod wodzą szejków z Bliskiego Wschodu nie będzie tylko meteorem i wielomilionową ciekawostką. – Będę szczery: wciąż jestem w szoku. To niewiarygodne, przybyć tu, i wygrać 6:1 – we własne szczęście nie mógł uwierzyć Micah Richards. Dla obrońcy, który swoją profesjonalną karierę rozpoczynał w Manchesterze City ten triumf musiał mieć szczególny smak. W sezonie 2011-12 cieszył się jeszcze dużym zaufaniem Manciniego, jednak później stał się jedną z ofiar rewolucji.

Piłkarzem, który wtedy był poza składem i popadł w konflikt z Roberto Mancinim był Carlos Tevez. Wszystko przez zachowanie Argentyńczyka podczas meczu Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium, gdzie miał odmówić Włochowi wejścia na boisko. Manchester City także bez niego potrafił Czerwonym Diabłom wbić sześć goli, ale nie sposób nie wspomnieć o tej postaci przy okazji derbów. W lipcu 2009 roku przechadzając się po centrum Manchesteru Sir Alex Ferguson pogardliwie mógł spoglądać w kierunku wielkiego plakatu umieszczonego na jednym z budynków. Widniała na nim postać cieszącego się z gola dawnego podopiecznego, którego twarz wyglądała znajomo, ale zamiary już nie. Uśmiechniętego Teveza w koszulce City i wielkim napisem WELCOME TO MANCHESTER fani United na razie traktowali jako marną prowokację ze strony “głośnych sąsiadów”. – To jest właśnie całe City. Mały klub z małą mentalnością. Wszystko o czym cały czas mogą mówić, to Manchester United. Zabrali od nas Carlosa Teveza i uważają to za wielki sukces. Żenujące – mówił wówczas Ferguson.

Rywalizacja United z City była czymś, co nakręcała wszystkich fanów Premier League w tamtym sezonie. Po październikowej wiktorii liderem byli podopieczni Roberto Manciniego, ale już wiosną Czerwone Diabły osiągnęły ośmiopunktową przewagę. – Mam nadzieję, że City nigdy nie zostanie mistrzem – powiedział po wielkim laniu na Old Trafford Paul Scholes. Legendarny Anglik robił naprawdę wszystko, aby temu zapobiec, bo przecież w styczniu wznowił nawet karierę i momentalnie wskoczył do wyjściowego składu. Po kwietniowej porażce z Arsenalem słowa Manciniego “wyścig po tytuł nie jest jeszcze skończony” brzmiały tylko jak prosta konkluzja matematyczna. W międzyczasie do drużyny wrócił już jednak syn marnotrawny Tevez, a w ataku szaleli przecież jeszcze Aguero, Balotelli czy Dżeko. Końcówka zapowiadała się pasjonująco.

3. Crystal Palace 3-3 Liverpool (5 maja 2014, sezon 2013/14)

Damien Delaney 79’, Dwight Gayle 81’, 88’ – Joe Allen 18’, Damien Delaney 53’(samobój), Luis Suarez 55’

– Siedziałem z tyłu samochodu i czułem, że łzy spływają mi po twarzy. Nie płakałem od lat, ale w tym momencie, w drodze do domu, nie mogłem się powstrzymać. Łzy ciągle napływały mi do oczu podczas tego słonecznego wieczoru w Liverpoolu. Było bardzo cicho, a my oddalaliśmy się od Anfield. Nie pamiętam, ile trwała podróż. Nie jestem w stanie wam nawet powiedzieć, czy ulice były pełne samochodów, czy nie. W środku coś mnie dobijało. Godzinę wcześniej chciałem zniknąć w czarnej dziurze. Byłem sparaliżowany, zupełnie jakbym stracił kogoś bliskiego – kilka dni wcześniej świat Stevena Gerrarda się zawalił. A przecież miało być tak pięknie. Liverpool przystępował do meczu z Chelsea po serii 11 zwycięstw z rzędu, a dodatkowo Jose Mourinho wyciągał The Reds pomocną dłoń. Będący w ogniu walki o finał Ligi Mistrzów Portugalczyk w wyjściowym składzie na Anfield wystawił m.in. debiutującego Czecha Tomasa Kalasa. Okazało się jednak, że Mourinho podstawił pod bramy stadionu konia trojańskiego, a w jego wnętrzu schowana była trucizna.

Tę historię znamy wszyscy. Liverpool przegrał, a głównym winowajcą okrzyknięto wieloletniego kapitana. Gerrard, który przez cały sezon grał jak natchniony, tuż przed przerwą z piedestału superbohatera czerwonej części Liverpoolu zszedł do katakumb, aby ukryć się przed światem. Jego poślizgnięcie wykorzystał Demba Ba i wpakował piłkę do siatki. – Nie mam absolutnie żadnych wątpliwości. Ten wynik oznacza, że mistrzem będzie City. Nie wypuszczą tego – komentarza w swoim stylu Mourinho po meczu nie mógł sobie oszczędzić. Stary mistrz przechytrzył ucznia, bo przecież kilka lat wcześniej Brendan Rodgers był w sztabie Portugalczyka w Chelsea. Nie wszystko było jednak jeszcze stracone. The Reds do samego końca mogli naciskać na Manchester City. Wystarczyło wygrać z Crystal Palace i modlić się w ostatniej kolejce…

Zadanie tylko z pozoru wyglądało na proste. Owszem, w poprzedniej kolejce na Selhurst Park gospodarze ulegli Manchesterowi City, ale wcześniej podopieczni Tony’ego Pulisa zaliczyli serię pięciu wygranych z rzędu, czym oddalili od siebie widmo spadku. Liverpool był jednak na tyle pewny siebie, że gdy w 55. minucie Luis Suarez podwyższył wynik na 3-0, ani myślał długo celebrować okazałego prowadzenia z kolegami. Urugwajczyk momentalnie popędził po piłkę do bramki, tak jakby właśnie chciał odrabiać straty. W istocie, Liverpool potrzebował jeszcze kilku goli, aby uzyskać lepszy bilans bramkowy od City i znów przejąć dowodzenie nad losami tytułu. O losy trzech punktów nikt się nie obawiał, bo przecież były one już w kieszeni. – To była straszna naiwność. Pomyśleli sobie, że strzelą jeszcze trzy czy cztery gole i wyprzedzą City. Kiedy jednak w ciągu kolejnych 15 minut nie zdołali zdobyć bramki, powinni zmienić swoje myślenie, tak aby przede wszystkim utrzymać prowadzenie. Nie zrobili tego i zostali za to ukarani – mówił wtedy zdobywca Ligi Mistrzów z Liverpoolem Dietmar Hamann. Żądza tytułu dla Liverpoolu wypaczyła racjonalne myślenie, a bańka marzeń pękła z ogromnym hukiem.   – To koniec naszych nadziei na tytuł –  po meczu Rodgers nie bawił się w dyplomację, choć tabela teoretycznie dawała jeszcze minimalne szanse przed ostatnią kolejką.

W niewiele ponad 10 minut Liverpool ostatecznie stracił dorobek wielu miesięcy i sezonu, podczas którego był najbliżej tytułu w całej historii Premier League. Do legendy przeszły obrazki płaczącego na murawie Luisa Suareza i pocieszającego go Gerrarda, który odganiał operatorów kamer. Wiedział, że nagranie z igrzysk smutku i żalu nie będzie mu do niczego potrzebne, a pożywkę krytykom dał już wystarczającą w ostatnią niedzielę na Anfield. – Nie mogę absolutnie w to uwierzyć. Suarez jest zdewastowany – mówił komentujący ten mecz dla Sky Sports legendarny obrońca Liverpoolu Jamie Carragher. Piłkarze The Reds sprawiali wrażenie ludzi, którym obiecano wielki dom z basenem, a podarowano kawalerkę na przedmieściach z telewizorem, w którym puszczany będzie na okrągło film z życiorysem Dwighta Gayle’a. To właśnie 29-letni Anglik okazał się bowiem katem The Reds strzelając dwa gole po wejściu z ławki w 65. minucie.

W ostatniej kolejce Liverpool pokonał Newcastle 2:1 strzelając swoją bramkę numer 100 i 101 w sezonie ligowym, ale na nic się to zdało. Manchester City wygrał wszystkie mecze do końca sezonu i po rocznej przerwie wzniósł tytuł mistrzowski, który pozostaje dla Liverpoolu niedoścignionym marzeniem po dziś dzień. – Znałem dobrze smak zwycięstwa – tak samo jak poznałem gorycz porażki. Ciemność i światło, euforia i cierpienie – te uczucia są mi doskonale znane. W moim życiu zawsze szły w parze, osobno i zarazem nierozłącznie, niczym dwa słupki bramki na Anfield. Liga angielska to zupełnie inna bajka. Chciałem ją wygrać z Liverpoolem tak bardzo, że kiedy straciłem na to szansę, nie mogłem powściągnąć emocji; miasto, które kocham, jakby się rozmyło – pisał w autobiografii Gerrard, dla którego podróż powrotna po tym meczu z Londynu na pewno nie była spowita błogim snem. Kto wie, może wtedy pomyślał, że mistrzostwo z Liverpoolem spróbuje kiedyś zdobyć jako trener?

2. Newcastle 4-4 Arsenal (5 lutego 2011, sezon 2010/11)

Joey Barton 68’(k.), 83’(k.), Leon Best 75’, Cheick Tiote 87’ – Theo Walcott 1’, Johan Djourou 3’, Robin van Persie 10’, 26’

W historii Premier League zdarzało się, że dochodziło do sytuacji, gdy drużyna odrabiała trzybramkową stratę. Zresztą nie trzeba daleko szukać, takie spotkanie omawialiśmy przecież w poprzednim punkcie. Piłkarze Newcastle postanowili jednak rzucić wyzwanie swoim starszym kolegom z Liverpoolu w Stambule i poprosić ich o potrzymanie piwa. Choć mecz ten nie decydował o mistrzostwie ani o spadku, to na zawsze zapisał się do legendy jako przykład niezwykłej waleczności i charakteru. A wszystko działo się w trudnych dla Srokach czasach.

– Jesteśmy zszokowani tym, co się stało. Chris pomógł nam wszystkim w rozwoju i nie zapomnimy wspólnego sezonu w Championship zakończonego awansem. Byliśmy jak rodzina, a teraz czujemy się osieroceni – tak kapitan zespołu Kevin Nolan żegnał zwolnionego na początku grudnia menedżera Chrisa Hughtona. Wtórował mu Phil McNulty z BBC na swoim blogu. – Chris Hughton wniósł do Newcastle godność, stabilność i spokojne miejsce w Premier League. Nie powinno więc dziwić, że główną nagrodą od właściciela Mike’a Ashleya jest dla niego zwolnienie – pisał dziennikarz. Kibice również murem stanęli za Hughtonem, a nowego menedżera Alana Pardewa potraktowali jako człowieka znienawidzonego Ashleya. W gaszeniu pożaru niewiele pomógł nawet triumf na “dzień dobry” z Liverpoolem, gdyż później Newcastle zaczęło grać w kratkę. Jakby tego było mało kilka dni wcześniej Sroki straciły swojego najlepszego strzelca Andy’ego Carrolla, który ostatniego dnia okienka transferowego wzmocnił The Reds za zawrotną na owe czasy sumę 35 milionów funtów. – Andy nie chciał odchodzić, bo byliśmy bardzo zgraną paczką. Poszedł do właściciela i powiedział: Daj mi nowy kontrakt, a nigdzie się stąd nie ruszę. Ashley był jednak zaślepiony pieniędzmi i zmusił go do odejścia. Wiedzieliśmy, że bez niego czeka nas trudne pół roku – wspominał po latach pomocnik Joey Barton. Przyjazd Arsenalu na St. James’ Park w takich okolicznościach raczej nie wywoływał więc u nikogo nadprzyrodzonych przejawów ekstazy i optymizmu.

Dla Kanonierów natomiast ten mecz miał być kolejnym wymagającym niezbyt wielkiej uwagi punktem na mapie do odznaczenia. Podopieczni Wengera byli po trzech kolejnych zwycięstwach, a gdy po 26 minutach prowadzili już 4-0, prawdopodobnie obmyślali już plan na świętowanie. – Leżałem na plecach i zastanawiałem się, czy to na pewno nie jest jakiś senny koszmar – mówi bramkarz Steve Harper. – Po raz pierwszy na meczu był mój synek, który urodził się 12 dni wcześniej. Myślałem sobie, że to musi być jego ostatni raz, skoro przynosi takiego pecha! – dodaje 45-latek. Liczby na tablicy świetlnej były brutalne. Na szczęście dla Newcastle, przez ostatnie 20 minut udało im się już uniknąć straty kolejnych goli i do przerwy przegrywali “tylko” 0-4.

– Zastanawialiśmy się nad tym, kto może podnieść głos. Przecież wszyscy graliśmy bardzo źle – wracał po latach do wydarzeń z przerwy tamtego meczu obrońca Jose Enrique. Nie krzyczał więc nikt. Alan Pardew w swojej przemowie przypomniał tylko o tym, że na trybunach są rodziny, a przede wszystkim mnóstwo kibiców płacących krocie za bilety. Na początku drugiej połowy nerwowo nie wytrzymał Abou Diaby z Arsenalu, który złapał Bartona za kark i wyleciał z boiska z czerwoną kartką. To był długo wyczekiwany przez Sroki moment słabości rywala. – Nie wiem, co się stało w ciągu ostatnich 30 minut. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem i nie ma dla nas żadnego usprawiedliwienia. Możemy tylko przeprosić kibiców – mówił świeżo po meczu Wojciech Szczęsny. Biedny, jeszcze nie wiedział, co czeka go za kilka miesięcy na Old Trafford…

W 68. minucie Newcastle strzeliło pierwszego gola, a niecałe 20 minut później było już 4-4. Sparaliżowani piłkarze Arsenalu mogli tylko obserwować świętujące tłumy na St. James’ Park, a fani Srok choć na chwilę zapomnieli o problemach z trenerem czy właścicielem. Tak jak w pierwszej połowie piłkarze gospodarzy modlili się, aby przed przerwą nie stracić piątego gola, tak teraz przed Kanonierami były trudne minuty. – Jestem pewien, że gdyby mecz trwał jeszcze pięć minut, wygralibyśmy. Nie było ich mentalnie, oni już absolutnie nie wiedzieli, co mają grać – mówił Barton.

Po latach tamta historia nabrała jeszcze większego mistycyzmu przy okazji informacji o śmierci strzelca decydującego gola Cheicka Tiote. Iworyjczyk znany był z niezwykłej pasji. Koledzy często opowiadali, jak na treningach zdarzało mu się nie trzymać danej pozycji i mimo, że był środkowym pomocnikiem, nagle pojawiał się na lewej obronie. Wtedy jednak przymierzył z woleja idealnie, choć technicznie nie było to łatwe do wykonania. Jego pamięć wciąż pozostaje żywa w ośrodku treningowym Newcastle. Znajdują się w nim zdjęcia aktualnych piłkarzy Srok, które w zależności od aktualnej kadry, podlegają ciągłym zmianom. Jedno z nich będzie tam już jednak na zawsze.

1. Manchester City 3-2 Queens Park Rangers (13 maja 2012, sezon 2011/12)

Pablo Zabaleta 39’, Edin Dzeko 90+1’, Sergio Aguero 90+3’ – Djibril Cisse 48’, Jamie Mackie 65’

Pierwszy tytuł dla Manchesteru City od 44 lat był już niemal pewien. Kilka tygodni wcześniej po raz drugi w sezonie udało się przecież pokonać u siebie lokalnych rywali z Old Trafford, a czy rozpaczliwie broniące się przed spadkiem Queens Park Rangers mogło popsuć świętowanie? To wydawało się niemożliwe. – My postaramy się zrobić swoją robotę i jednocześnie będziemy mieć nadzieję, że coś głupiego wydarzy się z City w ich spotkaniu – walczący cały czas o tytuł menedżer Manchesteru United Sir Alex Ferguson nie ukrywał swojego podejścia do sprawy. Postawa gości z Londynu ostatecznie okazała się być taką, która nawet wzmogła radość do granic wyobraźni, ale do pewnego momentu wcale nie zamierzała ułatwiać zadania kardiologom pracującym w Manchesterze. Kruchość chwili, ułamek sekundy i jeden odpowiedni ruch – czasem tak niewiele potrzeba, aby gniew zamienić w radość, niepewność w komfort, srebro w złoto.

– Po tym, jak wygraliśmy tydzień wcześniej z mocnym Newcastle Patrice Evra napisał do mnie “Gratulacje, tytuł jest wasz”. Odpowiedziałem mu szybko: “Stop! Przecież jeszcze mamy jeden mecz”. Patrice odpisał jednak: “Jeśli nie wygracie z QPR, to nigdy nie zostaniecie mistrzami” – opowiadał po latach Samir Nasri. Pierwszy wielki tytuł Manchesteru City w nowej erze arabskich szejków jeszcze w 90. minucie starcia wisiał jednak na cieniutkim włosku. Tym razem okazało się, że w futbolu pieniądze potrafią dać szczęście. Sprowadzony latem za 40 milionów funtów, najdroższy transfer tamtego okienka Sergio Aguero jednym machnięciem nogą spłacił każdego pensa i sprawił, że fani The Citizens oszaleli ze szczęścia. – To, że Anglicy mają Argentyńczyka za idola jest niezwykle rzadkie. Za każdym razem, gdy oglądam tamtą sytuację, sam nie mogę jednak powstrzymać emocji. Miałem dwie sekundy na decyzję po podaniu Mario i nie mogłem się zawahać. Chcę zostać tutaj na długie lata, bo wiem, że dopiero zaczynamy. Pewnego dnia Manchester City będzie klubem na poziomie Realu Madryt czy Barcelony – opowiadał kilka tygodni po tamtych wydarzeniach Aguero, którego do transferu na Wyspy z Atletico Madryt przekonał rodak Pablo Zabaleta. 35-latek jedynego gola w tamtym sezonie zdobył właśnie otwierając wynik ostatniego meczu w sezonie, ale długo ta bramka nic City nie dawała. Na początku drugiej połowy fatalny błąd Gaela Clichy’ego wykorzystał bowiem Djibril Cisse, a później wynik dla QPR podwyższył Jamie Mackie. – Wtedy zacząłem zastanawiać się nad karierą w innym sporcie. Może krykiet? Nie wiem, ale zabolało mnie to strasznie, tym bardziej, że przecież oni grali w dziesiątkę – mówił bramkarz The Citizens Joe Hart. Broniącym się w osłabieniu zawodnikom QPR było coraz trudniej, a i tak wytrzymali długo, bo dopiero w doliczonym czasie gry Edin Dżeko wyrównał stan rywalizacji. W międzyczasie na Stadium of Light zakończyło się spotkanie, w którym Manchester United wygrał z Sunderlandem. Przez dziesięć sekund tytuł należał do nie mających przed spotkaniem grama nadziei Czerwonych Diabłów. “Fergie Time” tym razem zadziałał jednak w inną stronę niż zazwyczaj…

– Wiedziałem, że jesteśmy utrzymani, bo Bolton remisował ze Stoke. Piłkarze nie chcieli utrzymać się w posiadaniu piłki, Jay Bothroyd chciał ją przenieść, jak najdalej od własnej bramki. Po prostu chodziło o zagranie jej w kierunku narożnika. Tak naprawdę, nie miałbym nic przeciwko, gdyby to United zdobyło tytuł. Gracze City szybko jednak połapali się, o co chodzi – oni chcieli grać jak najszybciej. Takich scen jak po trafieniu Aguero nie widziałem nigdy w życiu, ale sam też czułem ulgę. Zostaliśmy w Premier League! – wspominał menedżer QPR oraz poprzednik Roberto Manciniego na stanowisku w Manchesterze City – Mark Hughes. Sukces Włocha rodził się w ogromnych bólach, bo przecież sam moment zatrudnienia nie był łatwy i nie spotkał się z pozytywnym odbiorem. – Bardzo współczuję Markowi. Nawet jeśli wydasz tyle pieniędzy, co Manchester CIty nie zbudujesz drużyny w 1,5 roku. Właścicielom zabrakło cierpliwości – oceniał choćby Steve Bruce z Sunderlandu i dawny kolega Hughesa z boiska z czasów Manchesteru United. Pierwsze pół roku rzeczywiście okazały się niepowodzeniem, gdyż The Citizens przegrali walkę o Ligę Mistrzów z Tottenhamem, ale kolejne dwa sezony były lepsze. Najpierw zdobyty Puchar Anglii, aż w końcu upragniona Premier League. – Zasłużyliśmy na to w stu procentach. Wygraliśmy dwa razy z United, strzeliliśmy więcej goli i mniej straciliśmy. Nigdy nie straciłem wiary w tytuł i dzięki temu napisaliśmy historię tego klubu – mówił tuż po końcowym gwizdku dumny włoski menedżer. Inne nastroje towarzyszyły natomiast kibicom United w Sunderlandzie, którzy przecież już witali się z gąską w postaci tytułu mistrzowskiego. – Miałem wszystkiego dosyć. W momencie, gdy okazało się, że mistrzem jest City, fani Sunderlandu zaczęli śpiewać ich przyśpiewki i robić “Poznań”. Nigdy nie widziałem czegoś tak podłego, zwłaszcza, że przecież oddaliśmy im 5-6 sześciu piłkarzy we wcześniejszych latach. Jedyna myśl, jaka mi towarzyszyła, to taka, aby United zmiótł Sunderland przy najbliższej możliwej okazji – wspominał jeden z kibiców, Pat Connor. Na całe szczęście, w grudniu 2012 roku Manchester United pokonał Czarne Koty na Old Trafford 3-1, więc pojawił się w tym wszystkim element minimalnej satysfakcji.

Losy tytułu mistrzowskiego pomiędzy dwoma wrogimi drużynami z jednego miasta odwrócone pięć minut i ogromna kakofonia emocji to materiał, którego nie doświadczymy nawet w najbardziej kasowym serialowym hicie na Netflixie. Choć do dzisiaj Manchester City musi zmagać się z nienajlepszą opinią klubu zbudowanego na sztucznych pieniądzach i wątpliwych układach, to jednak takie mecze pokazują, że człowieczeństwo oraz pasja to coś więcej. Golem Aguero nie sposób było się nie zachwycić, a na piłkarzy United też podziałało to mobilizująco, bo za rok sięgnęli po tytuł.

Do takich meczów jak tamten zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy wracamy z ogromną nostalgią, gdyż w ostatnich sezonach losy tytułu mistrzowskiego rozstrzygane były w inny sposób. Oczywiście, sezon wcześniej również wyścig Liverpoolu i Manchesteru City emocjonował do samego końca, jednak obie ekipy były tak nadludzko zaprogramowane na wygrywanie, że trudno było znaleźć moment podwyższonego bicia serca. Chyba, że na taki wskażemy minutę w meczu Brighton – Man City, gdy Glenn Murray dał w ostatniej kolejce prowadzenie Mewom. Brakowało zwrotów akcji, powrotów do gry i strat punktów. Reszta ligi również była zbyt słaba, aby włączyć się do rywalizacji. Premier League straciła nieco na swej magii, ale miejmy nadzieję, że po pandemii koronawirusa nadal będzie dostarczać nam wielu emocji. Przecież wciąż zdarzają się momenty, takie jak porażka Liverpoolu z Watfordem czy Manchesteru City z Norwich, gdzie choćby najmądrzejsze analizy nie wyjaśnią tego, co się wydarzyło. – Futbol, cholera jasna! – powiedział po finale Ligi Mistrzów w 1999 roku Sir Alex Ferguson. Lepszej diagnozy nie będzie.

WOJCIECH PIELA

fot. NewsPix

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Anglia

Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Komentarze

3 komentarze

Loading...