Legendarny menedżer Liverpoolu mawiał: “Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś o wiele ważniejszego”. Choć przez lata te słowa były dla miłośników futbolu swoistym credo wyrytym w głębi serc, dziś stały się tylko groteskowym wspomnieniem czasów minionych. Powiedzenie Billa Shankly’ego to jednak tylko jedna z miliona rzeczy, na którą spojrzenie stanie się inne po pandemii koronawirusa. Angielska piłka stara sobie z nią radzić, jak tylko może, ale w tej nierównej walce kryzys dosięgnie również najbogatszą ligę świata.
2,5 miliarda funtów – nie, to nie kwota, która w ciągu ostatniego roku została przekazana na walkę z głodem na świecie przez NATO czy FIFA. Tyle pieniędzy z tytułu praw telewizyjnych zarobiły kluby Premier League. Kwoty przychodu Manchesteru United (627,1 mln), Manchesteru City (538,2 mln), Liverpoolu (533 mln), ale też West Hamu (190,7 mln) czy Evertonu(187,7 mln), również mogą przyprawić o zawrót głowy. Przy takiej kasie nie dziwi, że przez lata królowało rozpasanie i pozwalano sobie na płacenie 500 000 funtów tygodniowo Alexisowi Sanchezowi (United) czy 300 000 Raheemowi Sterlingowi (City). Konsekwencje finansowe dotkną wszystkich począwszy od największych, po zawodników Yeovil Town czy Barnet, ale to tylko jedno z wyzwań, jakie czeka w najbliższym czasie angielski futbol.
– Kluby, które tracą rocznie 50 milionów funtów na poziomie Championship, nie są normalne. Ta sytuacja to czas naszego rozliczenia z futbolem – mówi prezes grającego w League One Gillingham Paul Scally proponując jednocześnie pewien kierunek działań. 65-latek wezwał każdy klub Premier League do wpłacenia 2,5 miliona funtów na specjalny fundusz solidarnościowy, który miałby pomóc przetrwać zespołom grającym na trzecim i czwartym poziomie rozgrywkowym. Biorąc pod uwagę, jaką poduszkę finansową mogli wypracować sobie giganci, takie pieniądze nie powinny być dla nich problemem. Z kolei w rzeczonym Gillingham najlepiej zarabiający gracz dostaje około 3000 funtów tygodniowo, a w sumie na pensje pan Scally musi zagospodarować 400 000 miesięcznie, więc tym bardziej widać, że rozwiązanie, które proponuje wydaje się rozsądne.
Jeszcze inny pomysł pojawił się w ustach Ivora Hellera, dyrektora handlowego również występującego w League One Wimbledonu. On zaproponował z kolei, aby piłkarze Premier League zdecydowali się obniżyć swoje zarobki o 20% i przekazali je na wsparcie klubów z niższych lig. – Jeśli ktoś zarabia 100 000 funtów tygodniowo i nie udźwignąłby życia przy 80 000 funtów, to znaczy, że ma poważny problem – stwierdził. Takiemu rozwiązaniu byłby również przychylny były menedżer Burnley i Sheffield Wednesday Brian Laws.
Z takim podejściem nie zgadza się jednak szef English Football League – a więc organu zarządzającego ligami od Championship do League Two – Rick Parry, który w jednym z wywiadów stwierdził, że nie jest fanem żebraczej kultury. W zamian za to pojawił się pakiet pomocy dla klubów w wysokości 50 milionów funtów. – Musimy przede wszystkim zmienić model zarządzania i opamiętać się. Według danych z naszej kontroli wynika, że pensje stanowią nawet 107% obrotu niektórych klubów Championship. I wy chcecie, aby piłkarze Premier League zrzucali się na coś takiego? – pyta retorycznie były dyrektor wykonawczy Liverpoolu. Mimo wszystko jednak po piątkowym spotkaniu możnych angielskiego futbolu, pojawiły się doniesienia, że pomysł może zostać zrealizowany. Na 20-procentowym zejściu z zarobków w Premier League udałoby się zaoszczędzić nawet 105 milionów funtów. Znacznie więcej niż to, co zaproponowało EFL. – 40 milionów z tej kwoty i tak pójdzie na kluby Championship. Tylko 6 na League One, a 4 na League Two. Jestem bardzo wdzięczny za wsparcie, ale to pomoże nam przetrwać tylko do końca marca. Kwiecień, maj i czerwiec, jeśli liga nie wróci, będą niezwykle trudne – zauważa Scally.
Im schodzimy w głąb katakumb angielskiego futbolu, tym natrafiamy na więcej pułapek i smutnych przykładów. Władze FA oraz National League System zdecydowały już o anulowaniu sezonów w ligach od siódmej do dziesiątej. Zarządzenie ma tym większy wymiar, że nie zostaną zachowane obowiązujące tabele, a więc kilka miesięcy wysiłku zawodników pójdzie na marne – nikt nie awansuje, ani nikt nie spadnie. Poza dramatami sportowymi, wygeneruje to straty finansowe, rzecz jasna mikroskopijne w skali Premier League, ale na pewno istotne dla lokalnych prezesów. Na razie, nie zawieszono jeszcze najwyższej umiejscowionych rozgrywek podlegających pod NLS czyli National League (piąty poziom) i National League North/South (szósty poziom). Dla fanów Football Managera o tyle istotnych, że w oficjalnej wersji to właśnie na tym etapie najniżej można rozpocząć swoją przygodę z angielskim futbolem.
Jednym z najbardziej znanych zespołów grających w piątej lidze, jest Yeovil, które jeszcze w 2014 roku występowało w Championship. Do niedawna prezes Scott Priestnall mógł marzyć o awansie choćby do League Two i powrocie w szeregi profesjonalnego futbolu w Anglii. Teraz był jednak zmuszony podjąć decyzję, jak sam to określił, niszczącą duszę. Wszyscy piłkarze oraz pracownicy klubu zostali poproszeni o obniżkę wynagrodzeń w wysokości 50%, a biorąc pod uwagę, że najwyższa pensja zawodnika wynosiła 1200 funtów tygodniowo, to raczej wiele ludziom nie zostało. – Planujemy, że nie otrzymamy żadnej pomocy i myślę, że będziemy w stanie przetrwać, ale możemy zadłużyć się w następnym sezonie – gorzko podsumował Priestnall. Inny klub grający na tym poziomie, Barnet musiał pożegnać się aż z 60 pracownikami, aby dać sobie szansę na dalsze funkcjonowanie.
Championship to najwyższy poziom rozgrywkowy w Anglii, w którym jak do tej pory, podjęto konkretne decyzje odnoszące się do zarobków piłkarzy. Tam kwoty nie robią już aż tak wielkiego wrażenia jak w Premier League, ale 80 000 funtów tygodniowo dla Andre Ayew ze Swansea czy 70 000 dla Charliego Austina z West Bromu na kilka miesięcy mogą pozostać jedynie ciepłym wspomnieniem. Cięcia nie opuszczą nikogo, nawet liderującej na ten moment w tabeli ekipy Leeds. Mateusz Klich wraz z kolegami zgodzili się w ostatnich dniach na obniżkę pensji na zasadach salary cap. Jak donoszą angielskie media, przez najbliższe miesiące żaden piłkarz nie zarobi więcej niż 6 tysięcy funtów miesięcznie, co stanowi połowę średnich zarobków w Championship. Wszystko po to, aby utrzymać ponad 270 ludzi począwszy od pana koszącego trawę po panią gotującą piłkarzom obiady. Nawet o 50 procent zarobki swoim piłkarzom zamrożono natomiast w Birmingham, które było pierwszym klubem w lidze, które zdecydowało się na taki ruch. Podobne rozmowy toczą się w Blackburn, Brentford i pewnie 15 innych zespołach starających się wypracować wspólną koncepcję.
W najbliższym tygodniu prawdopodobnie zostaną również stworzone rozwiązania dotyczące piłkarzy Premier League, którzy być może wzorem pomysłów Barcelony będą musieli zejść ze swoich pensji nawet o 70%. Coraz głośniejsze są natomiast dyskusje o zakończeniu aktualnego sezonu, nawet kosztem pierwszego od 30 lat tytułu mistrzowskiego dla Liverpoolu. Strach jest na tyle duży, że Premier League zaapelowała nawet do klubów, aby w debacie publicznej nie używały słowa “anulowany”, a jedynie “skrócony”. Powód? Obawa przed konsekwencjami prawnymi w dyskusjach z telewizjami, które na pewno zgłoszą po ponad 760 milionów z wartego w sumie 3 miliardy funtów kontraktu, jeśli rozgrywki nie zostaną dokończone.
– W takiej sytuacji będzie najmniej przegranych. OK, Liverpool. Rozumiem ich sytuację, podobnie jak zespołów walczących o awans, ale przecież jest cała reszta klubów, które mogłyby się czuć poszkodowane. W obliczu ogólnoświatowej pandemii nie ma sensu myśleć, że może pozostałe kolejki zagramy w lipcu, a może we wrześniu. Wtedy kiedy będzie to możliwe, powinniśmy zacząć po prostu od nowa – mówi anonimowo jeden z działaczy klubu Premier League.
– Jak możemy w ogóle myśleć o graniu teraz? A co, jeśli któryś z piłkarzy dozna kontuzji i będzie musiał przejść operację czy zabieg? To jeszcze bardziej obciąży lekarzy, którzy teraz powinni być w stu procentach zaangażowani w walkę z pandemią – dodaje również anonimowo inny prezes.
Data graniczna na ten moment to 30 kwietnia, jednak kluby EFL już dostały wytyczne mówiące o tym, że w nadchodzącym tygodniu prawdopodobnie zostanie ustalona nowa data powrotu. Wideokonferencja przedstawicieli Premier League ma się w tej sprawie odbyć 3 kwietnia. Dyrektor wykonawcza West Hamu Karren Brady mówi, że na ten moment pierwsze zajęcia jej zespołu po powrocie zaplanowane są 10 dni później. Biorąc jednak pod uwagę rządowe obostrzenia oraz fakt, że ośmiu piłkarzy Młotów przebywa na kwarantannie, trudno sobie wyobrazić, aby Łukasz Fabiański ponownie mógł wówczas na treningu bronić strzały Felipe Andersona czy Sebastiana Hallera. W dokończenie sezonu do 30 czerwca nie wierzą też ponoć sami piłkarze, którym nie uśmiecha się perspektywa grania 3 meczów w 5 dni, tylko aby wyrobić się przed ustalonym terminem. Nie wiadomo natomiast również, jaka będzie przyszłość Pucharu Anglii. FA chciałaby dokończenia rozgrywek, które aktualnie są na etapie ćwierćfinału, a jedna z opcji zakłada rozegranie pozostałych meczów jesienią i finału w październiku. Mogłoby się to sprawdzić o tyle, że kluby Premier League przystępują do rozgrywek dopiero od trzeciej rundy, która jest rozgrywana w styczniu, a tylko takie zostały na placu boju.
W Wielkiej Brytanii liczba zakażonych rośnie w zastraszającym tempie, już dziś jest ich ponad 17 tysięcy, a choroba nie omija nikogo, nawet premiera Borisa Johnsona czy następcy tronu księcia Karola. Kluby Premier League na razie w oczekiwaniu na decyzje robią wszystko, aby brak cudownych zagrań swoich gwiazd wynagrodzić kibicom w inny sposób. Carlo Ancelotti zadzwonił choćby do będącego w izolacji fana Evertonu i przez niemal 5 minut mistrzowsko skracał dystans nawołując do nazywania go po imieniu i opowiadając o serialach na Netflixie. Świetną akcję zapoczątkowało również Brighton, które postanowiło przy najbliższej okazji przekazać 1000 biletów na swoje mecze dla pracowników służby zdrowia, nawołując jednocześnie pozostałe kluby na Wyspach do zrobienia tego samego. Z kolei jedyna drużyna, która w tym sezonie pokonała Liverpool czyli Watford zaoferowała lekarzom użycie swojego terenu na potrzeby walki z pandemią. Vicarage Road przylega bowiem do miejscowego szpitala, więc to na pewno ułatwi choćby rozdysponowanie chorych. Manchester United już zakomunikował natomiast, że jeśli do końca sezonu mecze odbędą się za zamkniętymi drzwiami albo w ogóle zostaną odwołane, zwróci kibicom pieniądze za bilety.
Najbardziej aktywnie w pomoc zaangażował się oczywiście Jose Mourinho, który osobiście pakował żywność dla osób starszych, które w tym czasie są poddane szczególnej izolacji. Ta sytuacja i inne akty pomocy dobitnie dają nam do zrozumienia, że świat Premier League zatrzymał się i nadszedł czas refleksji.
Niezależnie od tego, jaka decyzja zapadnie, to nade wszystko powinna ona nieść za sobą więcej dobrego niż złego. A przecież nawet dla fana Liverpoolu świętowanie tytułu tydzień po śmierci ukochanej osoby nie będzie miało większego sensu. Pozostaje w domowym zaciszu odpalać sobie dryblingi Luisa Garcii, parady Jerzego Dudka czy atomowe strzały Stevena Gerrarda.
I czekać… gdyż, jak mówią słowa hymnu “You’ll Never Walk Alone” po burzy zawsze wychodzi słońce, a wraz z nim słodka pieśń skowronka.
WOJCIECH PIELA