Dlaczego uderzanie w Koronę za transfery Theobaldsa i Spike’a Gilla to populizm? Jak wpada się na pomysł „ściągnijmy Cecaricia”? Jakim cudem można zdeklasować CLJ, a nie mieć żadnego piłkarza do grania? Czy będąc zwolnionym z klubu można być wygranym? Iloma rękoma trzyma się karuzeli i gdzie rozpocznie kolejną pracę? Czym jest gąbka trenera? Ile trwa szczęście w piłce? O tym wszystkim z Mirosławem Smyłą. Barwnym rozmówcą, który w Koronie Kielce udowodnił, że zasługuje na miejsce w PKO Bank Polski Ekstraklasie.
Odniósł pan porażkę? Czuje się pan przegranym?
Zrobiłem sobie rachunek sumienia. Rozpoczynając pracę w Koronie Kielce, brałem pod uwagę wszystkie za i przeciw. Jest takie powiedzonko, że Ekstraklasie się nie odmawia. Nie miałem zresztą powodu, żeby odmawiać. Widział pan przed chwilą, że jestem niezależny, mam do czego wracać i gdzie funkcjonować, ale też nie mam obowiązku przebywania w danym miejscu. Jestem wolny.
Po spotkaniach naborowych prezes Zając zadzwonił do mnie mówiąc: – Nie wiem, czy panu gratulować czy współczuć, ale zostaje pan trenerem Korony Kielce.
Tak się rozpoczęła nasza współpraca.
Te słowa dużo mówią o Koronie.
Bardziej o sytuacji w danym momencie w klubie. Prezes uświadomił mnie na starcie, że to wielopoziomowo trudne wyzwanie. Ale podjąłem się. Gdy już wychodziłem ze stadionu po meczu z ŁKS-em, po podziękowaniach kibiców i wielu różnych osób, przy samej bramie zatrzymał mnie pan z ochrony, który zawsze tam bywa i jest kibicem.
– Trenerze, bardzo dziękujemy panu za to, co pan zrobił dla klubu na wielu płaszczyznach.
To spowodowało, że poczułem się nie wygrany, nie przegrany, ale dowartościowany, że to pół roku miało sens. Działałem na wielu płaszczyznach dla dobra Korony jako całokształtu. Mam nadzieję, że w perspektywie czasu coś po mnie w klubie pozostanie. Jakiś element, który się podobał, którego nikt nie zechce zmieniać. Czy to w zakresie organizacji pracy, czy organizacji sztabu, czy – prozaiczny przykład – zagospodarowania sali konferencyjnej, która w ciągu tygodnia służy piłkarzom do analiz i obserwacji meczów. To jedna z iluś tam rzeczy, które wdrożyłem i która będzie służyć. Po coś warto było być w klubie.
Główne zadanie, czyli utrzymanie zespołu w Ekstraklasie? Może będę tylko składową tego wyniku. Oby tak było. Natomiast nie udało mi się tego zrobić. Nie dociągnąłem do celu, jaki sobie obrałem na samym początku. To mnie boli i tego jest żal. Czy wygrałbym mecz z ŁKS-em? Nie wiem, to nie do przewidzenia, nie uczestniczyłem już w tym. Słuchanie jednego czy drugiego wywiadu zawodników, którzy dziękują trenerowi za to, co zrobił, było dla mnie budujące. W ocenie szkolnej nie dałbym sobie ani dwójki, ani szóstki. Raczej czwóreczkę, może z małym minusem. Jeżeli Korona się utrzyma, z czwórki zrobi się czwórka plus.
To na pewno nie pan był problemem Korony, a zapłacił pan za to głową, więc niejako jest pan wskazany palcem za winnego. Oceniając na podstawie twardych faktów – miejsca w tabeli – trzeba uznać pana za przegranego. Ale myślę, że znacznie więcej pan wygrał i trenerskiej karuzeli chwyta się nie już palcem, a dwoma rękoma.
Bardzo bym chciał. Nie sztuką jest wygrać jeden mecz, wykonać coś w krótkim okresie, powiedzieć coś mądrego raz. Nie sztuką jest krzyknąć w szatni, zmobilizować ludzi. Sztuką jest stworzyć system, który może funkcjonować i rozwijać zespół. Na tym poziomie nie pracuje się tylko w zakresie treningu. Dochodzi promocja klubu, reklama – szereg innych tematów. Trener musi być… Nie powiem, że aktorem, ale osobą, która pracuje codziennie, w każdej minucie, swoją postawą, także wyglądem, ubiorem, szczegółami. Do tego dochodzi merytoryka – wprowadzanie stylu, jakości, dbanie o wizytówkę klubu, czyli tego, że „Korona Kielce gra tak i tak”. Nijak grać – to smutne i nie podoba się nikomu. To udało się stworzyć. Ten zaczątek do tego, aby pójść dalej. Natomiast dochodzą jeszcze cele krótkoterminowe.
Ze strony klubu nie było słowa, że „to i to zrobił pan źle”. Zwolnienie mnie było działaniem w danym momencie, zrobieniem co się da, by jakoś zareagować. Cokolwiek jeszcze zrobić, wdrożyć, ruszyć drużynę jakąkolwiek zmianą. Efekt nowej miotły.
Jeśli to ma sens, można co kolejkę zmieniać trenerów.
Można, jeżeli klub na to stać, ma do tego pełne prawo. Kto zabroni zmieniać trenera co tydzień? Wiem, że to jest nie do przyjęcia, jest amoralne, jest pod każdym względem złe. Ale takie jest prawo pracodawcy, którego nie mogę negować.
To ryzyko klubu. Można zasiać pole, wydać mnóstwo pieniędzy, ale gdy przed samymi zbiorami przyjdzie gradobicie, jest po wszystkim.
W tym zawodzie nie ma nic na pewno, ale nie ukrywam, że to pół roku dało mi niesamowite doświadczenie. To nieporównywalna praca do tej na innych szczeblach rozgrywkowych. Na boisku wygląda bardzo podobnie, ta sama jednostka treningowa, natomiast wszystko, co wokół, jest zupełnie inne.
To ciekawy wątek, którego chciałbym się zaczepić. Po przyjęciu pracy w Koronie mówił pan, że to taka sama praca, po prostu zmienia pan mały samochód na trochę większy. Co pana zaskoczyło w Ekstraklasie?
Wszystko to, co wokół. Trening jest treningiem, konspektu się nie zmieni, czy trenujemy z trampkarzem, czy reprezentantem Polski. Nie można rozpocząć od sprintów w rozgrzewce, bo można pozrywać mięśnie.
To oczywiste. Wejdźmy głębiej.
Umiejętności piłkarskie mimo wszystko są wyższe. Chłonięcie wiedzy, elementów taktycznych, zajmuje mniej czasu. Zawodnicy szybciej wszystko łapią i są w stanie realizować w meczu. Jest oczywiście przeciwnik, który na to nie pozwoli i często to nie wychodzi, ale sam trening pokazuje, że zawodowiec potrafi w ciągu trzech dni zmienić nastawienie do ustawienia taktycznego. Dlatego w wielu meczach pozwalaliśmy sobie zmieniać ustawienie.
Do tego wszystko, co wokół – otoczka, medialność tego przedsięwzięcia, jest nieporównywalnie większa. Trzeba być czujnym i odpowiedzialnym za to, co się mówi. Można czasami powiedzieć za dużo i zrobić wiele złego. Do tego większa liczba pracowników w klubie, lepsze wszystko, co związane z logistyką. Pamiętam, kiedy będąc 15 lat temu w Poznaniu jako drugi trener Polonii Bytom, zobaczyłem inny świat. U nas przy meczu działało dwóch-trzech pracowników, a w Lechu kilkunastu. Przepaść. Dziś kluby już się wyrównują, ale wtedy czuliśmy się, jakby klub z okręgówki przyjechał do pierwszej ligi.
Te pół roku dało mi dużo wiedzy, doświadczenia, obycia, przyswajania tego, że to jest normalne. Ciekaw jestem sam, czy to przyzwyczajenie sprawia, że człowiek nie jest w stanie wrócić już na niższy poziom. Ale nie sądzę. My, polscy trenerzy, potrafimy wdrożyć w naszej pracy kameleonizm. Po kilku dniach od zwolnienia czuję się już zagłodzony. Bardzo bym chciał poprowadzić już trening. To jak mininarkotyk, który sprawia, że niesamowicie wciągająca jest ta praca. I kusząca.
To bardzo pozytywne, że kilka dni po zwolnieniu ma pan dziecięcą pasję. No właśnie – trenerka to piękny czy niewdzięczny zawód? Patrząc życiowo – co tu zaplanować, skoro co chwilę trzeba się przeprowadzać?
Nic się nie da. Mam powiedzonko, że najpiękniejsze w tym zawodzie jest pięć minut po wygranym meczu. Euforia. Spełnienie. Świadomość, że mikrocykl został dobrze przepracowany. Że zespół dobrze zareagował. Że wstrzeliliśmy się w taktykę. Że mieliśmy trochę szczęścia. Że padła ładna bramka. Że mecz był dobry.
Nie można mieć większej satysfakcji.
Ale to trwa naprawdę pięć minut.
Wchodzi się do szatni, dziękuje chłopakom i zaczyna się: co teraz, co robimy w następnym tygodniu? Pięć minut szczęścia, poza tym same problemy. Trener musi być jak gąbka. Musi wszystko wchłaniać. Radzić sobie. Duże obciążenie, ale warto. Pięć minut szczęścia do tygodni problemów to czasowo kompletnie nieporównywalne okresy. Mimo wszystko równoważą się, przynajmniej u mnie.
Jak wspomniany już narkotyk.
Tak to można nazwać.
Dlaczego trener jest gąbką?
Mógłbym zrobić analizę niesamowitej ilości zbiegów okoliczności i tak zwanego niefarta, ale pracując o tych rzeczach się nie mówi. Pojawiają się one na briefingach, ale człowiek nie chce tego nadużywać, żeby nie było, że ciągle się tłumaczy. Gramy w grudniu, wyskakuje Cebula, uraz, którego człowiek kompletnie się nie spodziewał. Reakcja na boisku Gnjaticia w meczu z Pogonią – robią się z tego cztery mecze odsunięcia, a mogło być sześć. Zalazar wchodzi w super formie – nagle łapie czerwoną kartkę, też cztery mecze, chłopak wylatuje z obiegu. W ostatnim meczu jesieni z Pogonią gramy na lewej stronie z Gardawskim i Mileticiem w parze, wymieniają się pozycją, zazębiają się. Przeciwnik nie funkcjonował na tej stronie. Mam więc trzech lewych obrońców, bo jest jeszcze Dziwniel. A nie można trzymać trzech lewych obrońców w kadrze, to szaleństwo. Podejmujemy razem decyzję, że zostawiamy Mileticia i Gardawskiego. Rozpoczynamy przygotowania – Miletić zgłasza uraz. Gardawski po obozie – najlepszy zawodnik w Turcji – zgłasza kolejny uraz i do dziś nie potrafi go wyleczyć. Cebula łapie kolejną kontuzję. Czekamy na zawodników z kartkami. Co chwilę ktoś wyskakuje. Mógłbym wymieniać i wymieniać. A jakbym to mówił publicznie pracując jeszcze jako trener, byłoby to bez sensu. Powiedzieliby – tłumaczy się.
To jest ta gąbka. Muszę brać wszystko na siebie. Sprzedawać to w dobrych dawkach, by to nie było odebrane jako poddanie się i brak pomysłu. Niestety, taka rola. Starałem się, by nikt nie powiedział, że ten facet nie ma pomysłu, że się boi. Byłoby to niepoważne.
Skończyło się, jak się skończyło. Możemy wymyślać, opowiadać historie, że Korona grała bardzo dobre mecze, że z każdym spotkaniem było lepiej. Ale co to zmienia, jeśli w pięciu meczach zdobyliśmy raptem dwa punkty?
Niektórzy biją w Koronę i pana za zimowe okno transferowe. Moim zdaniem warto pokazać szerszy kontekst – przez problemy z dokapitalizowaniem pojawiła się dziura w budżecie, co znacząco wpłynęło na ruchy transferowe. Po prostu nie było za co robić transferów.
W pytaniu jest już odpowiedź.
Kilku zawodników zostało – w cudzysłowie – wystawionych na listę transferową, ale ciężko było, by ktokolwiek z nich odchodził i znalazł sobie podobne miejsce pracy. Fajnie, że Michał Żyro mógł wracać do dyspozycji w Stali Mielec, będzie wygranym tego transferu. Bardzo fajnie zachował się Ivan Jukić, który sam poprosił o odejście widząc, kto gra na bokach pomocy i jak ciężko będzie mu się tam załapać. Powiedział, że pójdzie tam, gdzie będzie grać. Inni – nie było szans, by odeszli. A więc dwóch zawodników odeszło, a nasze transfery musiały się mieścić w tych widełkach finansowych. To, że mieliśmy kandydatów i nazwiska, to każdy wie, ale były to transfery na możliwości Korony niewykonalne. Nie szło dojść do porozumienia w zakresie oczekiwań finansowych zawodników. A budowanie kłopotów finansowych byłoby chyba równią pochyłą dla klubu. Wracam do gąbki – znowu trzeba to przyjąć na siebie.
Czyli Korona mogła poświęcić na zimowe wzmocnienia tylko środki, które zyskałaby w momencie, gdyby piłkarze zeszli z kontraktów.
To był wymóg. Możliwości budżetowe nie mogą być przekroczone. Nie wnikam w organizację klubu, są właściciele. Rada Nadzorcza musi w każdym klubie opiniować każdą transakcję. Na wszystko musi być zgoda. Chylę czoła przed prezesem, który w tym trudnym czasie wiele brał na siebie. Bo pamiętajmy – zarządcy klubu muszą odpowiadać własnym majątkiem. To nie jest tak, że się dobrze bawią. Można zostać bez środków do życia. Przepisy spółek są nieubłagane i to musi tak działać.
Na dziś odpowiedziałbym tak – szkoda, że w tym trudnym dla klubu okresie pewne tematy były zablokowane. To trochę utrudniło. Ale nie można tylko na to zwalać. Do tego doszły te kartki, kontuzje, o których powiedzieliśmy. Stworzyła się taka otoczka: co się z nami dzieje? Tak się to powielało, aż nagle przyszedł mecz z ŁKS-em. Bramka trochę z niczego, ale bramka. Zaczyna się pojawiać słoneczko. Miasto pomaga. Granica zostaje przełamana, może kosztem mnie, a może to ja miałem tę żabę (śmiech).
Fajnie, że udało się za naprawdę nieduże pieniądze pozyskać Forsella, który jest jedną z jaśniejszych postaci w Koronie i jeszcze niejedno pokaże. Transfer, który odbył się w Turcji, czyli Cecarić. Wiem, że dzisiaj gra na boku pomocy, ale gdyby było więcej skuteczności z przodu, miałby już trzy czy cztery asysty. A sam nie otrzymywał dograń dla siebie. To transfer na plus, biorąc pod uwagę co mogliśmy, jakie były nasze możliwości finansowe. Mam nadzieję, że jeszcze pokaże na co go stać. Nie mówmy o transferach D’Seana Theobaldsa czy Johny’ego Spike’a Gilla. To transfery przyszłościowe, szczególnie Johny, który przyszedł do nas jak junior. Dajmy mu rok. Z tego brzydkiego kaczątka wyrośnie coś ładnego.
Uważam, że uderzanie w Koronę akurat za te dwa transfery, to czysty populizm. Przecież transfery można podzielić na trzy grupy. Pierwsza – do pierwszego składu, druga – uzupełnienia, trzecia – ruchy przyszłościowe. Theobalds to tanie uzupełnienie, a nuż wypali, ryzyko niewielkie, Gill to 18-latek, który może stanowić wartość za kilka lat. Środowisko i kibice przyjęli te transfery z dużą szyderą.
Szczerze? Myślę, że takie pieniądze zarabiają zawodnicy w drugiej lidze, a w przypadku Johny’ego – może w trzeciej. To zawodnicy rokujący, nie było w tych ruchach żadnego ryzyka. Wiem, że D’Sean ma 25 lat, ale on też ma potencjał. Udowodnił to na Jagiellonii – grał w miarę bezpiecznie, ale był też widoczny. Coś da. Jak się takich transferów nie robi, to co? Znowu wydać ogromne pieniądze z wielką niepewnością? Nie lepiej – brzydko mówiąc – hodować sobie piłkarza, który w perspektywie czasu wskoczy? Taki był cel tych transferów, bo takie były możliwości i tyle można było zrobić. I tak prezesa trzeba szanować za to, że w tych trudnych momentach brał na siebie odpowiedzialność, bo ręce były związane.
Myślę, że postawa prezesa w poprzednich latach do tej sytuacji doprowadziła, więc z chwaleniem bym się wstrzymał.
Nie chcę się w tej sprawie wypowiadać, bo nie uczestniczyłem w tym wszystkim. Prawda jest taka, że w pewnym momencie kadra była bardzo szeroka, stąd decyzja o pewnych ograniczeniach personalnych, żeby to unormować. Ale nie da się wszystkiego unormować w zimie, zwłaszcza przy możliwościach Korony. To było nierealne. Ja wiem, że każdy by chciał, by do Kielc przychodzili zawodnicy, którzy zrobią różnicę. Ale to się nie mogło udać, po prostu.
Ktoś mi może zarzucić – czemu nie było lepszych transferów? Powinien odpowiadać za to dział skautingu i dyrektor sportowy. Wykonaliśmy mnóstwo pracy, żeby w ogóle udało się wykonać transfery. Bo mogło nie być ich w ogóle. A tak przynajmniej coś się pojawiło i drgnęło. Jeśli Korona wyjdzie z tego wszystkiego, latem będzie łatwiej te tematy załatwić. Może pojawi się nowy inwestor? Gro zawodników, trzon drużyny, może chcieć odejść z klubu. I co wtedy? Znowu zrobić dwadzieścia transferów? No nie. Wtedy zawodnicy, którzy zimą pojawili się w klubie, są jakimś rozwiązaniem. Nie należy zapominać o ruchach, które wykonaliśmy w kontekście młodzieży. One może nie były widoczne w meczach mistrzowskich, raptem Lisowski zadebiutował, ale pojawili się kolejni. Sowiński debiutowałby już w grudniu, ale mieliśmy pecha, złapał paskudna kontuzję, długo ją leczył. Dopiero po obozie, na którym był ultrazmęczony, wszedł w trening i zaczął dochodzić do siebie. Kwestia czasu, jak zadebiutuje, bo papiery na grę ma. Takich piłkarzy jest więcej w Koronie. Praca, którą wykonywaliśmy w ramach treningu, rozmów, organizacji, zaprocentuje, efekt przyjdzie. Zasialiśmy ziarno, patrzymy na ziemię – niby nie ma nic, ale tam jest to ziarno. Zanim coś wyrośnie, trzeba czasu, ja go miałem niestety zbyt mało.
Jak się wpada na pomysł „a może by ściągnać Bojana Cecaricia”?
Poszukiwaliśmy napastnika. Ale gwarancji na rynku nie ma – gwarancja jest tylko na sprzęt RTV. Trzeba było podjąć jakieś ryzyko. Chłopak po rozmowie z trenerem Probierzem bez słowa pojawił się u nas na treningu, był do dyspozycji, było widać w nim niesamowitą pokorę, skromność, taką chęć „ja chcę coś udowodnić, pokazać”. To mnie przekonało na dzień dobry. Do tego w sparingu zdobył bramkę, w kolejnym także. Możemy różnie o nim mówić, bo chcemy dużo bramek, ale napastnika trzeba też obsłużyć, a on tych piłek dostawał bardzo mało, wręcz w ogóle. Sam włączał się do pracy na boisku. Stał się kolejnym ogniwem zespołu, nie był typową dziewiątką. To najgorsze w tym wszystkim – on miał być obsługiwany w szesnastce, a to nie funkcjonowało. Wziął się więc za grę.
Obsłużył ze skrzydła Papadopulosa, strzeliliśmy gola. Potem obsłużył też Pućkę, szkoda, że ten nie trafił z pięciu metrów, bo to mogło zakończyć mecz z Lechią. Miał też kolejne podanie, mógł wszystko mieć na duży plus. Wtedy byłby ceniony. Taki jest dzisiaj pech Korony, że tego typu zawodników było więcej. Djuranović – krytykowany za niestrzelanie bramek. Ale ile on roboty wykonał dla zespołu? To on w meczu z Rakowem jako pierwszy dotknął piłki, ta zmieniła kierunek, był samobój.
Szuka pan pozytywów na siłę.
Muszę.
To napastnik, który przez całą rundę nie strzelił bramki.
Zgadzam się, ale znowu – był ostatnio w dobrej dyspozycji na treningach, uznałem, że szkoda go nie wykorzystać. Wszedł na boisko, uderzył w słupek, mógł mieć asystę, był wartością dodaną. Potem mówimy, że Djuranović nie strzelał bramek. Krótkowzrocznie patrzymy na zawodników.
No, ale nie strzelał. A sytuacji miał od groma.
Punktem kulminacyjnym była Arka Gdynia, gdy miał trzy czy cztery sytuacje w krótkim odstępie i nie strzelił ani jednej bramki. To przechyliło czarę goryczy. Decyzja zapadła. Ale potrafił się podnieść. Na bazie doświadczeń trzeba sprawić latem, by przynajmniej jeden piłkarz rokował na kilka, kilkanaście bramek. Bo to jest główną przyczyną tego, gdzie dziś jest Korona. W defensywie zespół grał w miarę stabilnie, Kozioł to wartość dodana, linia obrony – także. Gorzej było tam, gdzie wyżej. Ale tam, gdzie wyżej, albo kosztuje, albo trzeba wyszkolić. Gdyby był snajper, a najlepiej dwóch…
Gdyby.
Ale nie było, a ja podjąłem się tego wyzwania. Uważam, że stwarzaliśmy dużo sytuacji. Ale jeśli skrzydłowy Pacinda, średnia krajowa, ma cztery bramki, można powiedzieć, że zadziałał. Ale już inni zawodnicy mają bramek mniej. Nie było zespołowego króla strzelców. I to zmora tego zespołu.
Korona przebije Gytkaera w klasyfikacji strzelców, o ile wrócimy do grania?
Na żartobliwe pytania nie odpowiadam! Myślę, że tak.
Kibice często zarzucali panu, że nie stawia pan młodych, że zamiast wspomnianego Sowińskiego foruje Cecarcicia, którego osobiście nie cenię. Tak właściwie – dlaczego? Nie da się zaprzeczyć, że Korona dysponuje młodzieżą – wygrana CLJ z ogromną przewagą, wygrana czwarta liga, gdzie grała głównie młodzież.
Znowu ta gąbka. Nie można wszystkiego sprzedawać. Sowiński leczył się dwa miesiące, co powoduje, że trzeba było długo odbudowywać jego formę sportową. Teraz możemy mówić o tym, jak to działa. Bardzo długo dochodził do siebie po obozie. Gdyby okres przygotowawczy był dłuższy, jego forma rosłaby podczas niego. A tak okres się skończył, trzeba grać o punkty, a Sowiński musi grać w rezerwach. Ale było widać, że wraca z formą. W ostatnim tygodniu – tak się złożyło – był w naprawdę dobrej dyspozycji. Sam go pochwaliłem: – Chłopie, zbliża się ten moment.
Do niego też dotarło, które elementy są istotne, o jakie rzeczy dbać, żeby móc wskoczyć na ekstraklasową karuzelę. Kibic może zarzucać, ale ja nie mogę liczyć się tylko z głosem kibica. On jest ważny, ale nie najważniejszy.
Na obozie, póki był świeży, grał nieźle. Potem to upadało, upadało, a teraz się podnosi z naddatkiem. O to chodzi w treningu sportowym. Fachowo nazywa się to superkompensacją. Teraz mógłby powolutku wchodzić. Ale kiedy ludzie tego chcieli, nie był w takiej dyspozycji. To by spowodowało tylko jedną rzecz – zablokowałoby go. Trzeba byłoby długo, długo na niego czekać.
Nie sztuką jest spalić piłkarza. Wszedłby niegotowy, kibice szybko by orzekli: z tego Sowińskiego jednak nic nie będzie.
I o to właśnie chodzi. To jest ryzyko trenera. Nie mogę zrobić krzywdy zawodnikowi. Przerabiałem to już z młodymi zawodnikami, puszczałem ich do boju bezwiednie. Potem nie szło ich odbudować. Paraliż, presja, że jak ja coś znowu zawalę, to mnie zespół zlinczuje. Takie rzeczy usuwa się z głowy bardzo długo. A jeśli wejdzie w mecz, bo jest przygotowany, wyjdzie mu parę podań – zaczyna czuć swobodę, idzie dalej. To cała sztuka wdrażania zawodnika. Kibic ma prawo tak mówić, ale tych rzeczy nie wie albo nie rozumie. Myśli, że to jest alibi trenera.
Każdemu krytykującemu kibicowi może pan łatwo odpowiedzieć – to ja wprowadzałem Arkadiusza Milika.
Zgadza się. Wprowadzania młodych nauczyłem się od trenera Mogilana. Mówił o Miliku:
– On nie może teraz grać, nie możemy mu jeszcze dać szansy.
– Ale jak? – pytam.
– Nie, idzie jeszcze na trening, bo inaczej, jeśli wejdzie w mecz, zabijemy go.
I to były mądre słowa. Dziś je wszystkie rozumiem. Jeśli ktoś mi mówi, że młody piłkarz więcej zyskuje trenując z seniorami, a nie jest mu potrzebny trening z juniorami, to się z tym nigdy w życiu nie zgodzę. Prosty przykład – 16-letni chłopak gra z rówieśnikami i robi z nimi co chce. Idzie do starszych juniorów – jest trudniej, ale dalej mu wszystko wychodzi. Idzie do seniorów – jest problem, kasują go. Ktoś powie – to musi sobie z tym radzić. Ale to go blokuje. Bo on zapomina nawyków ruchowych, wycofuje się z dryblingu, unika strzałów i tak dalej. Musi zejść poziom niżej i wrócić do tego samego z naddatkiem. Raz tu, raz tu, raz tu. Trzeba nim dobrze sterować, dobierać obciążenia i dawać swobodę. Raz słabszego przeciwnika, raz mocniejszego.
Zawsze jestem za tym, żeby młodzież nie była w żadnych akademiach. Wszyscy powinni być pod jednym klubem. Aby ta możliwość sterowania obciążeniami zawodnika była możliwa na wszystkich poziomach.
To wszystko jest bardzo logiczne, ale z czego wynika fakt, że żaden z chłopaków, którzy zdeklasowali CLJ w zeszłym sezonie, nie jest gotowy choćby na łapanie minut w końcówkach? Jak to możliwe? W innych klubach młodzi grają, a nie odnieśli takiego sukcesu.
Mam dwie odpowiedzi na ten temat. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w pierwszej ósemce. Przedział sześć-dziesięć, nic nam nie grozi. Z góry zakładamy, że na zespole i sztabie jest mniejsza presja, nikt nie zarzuciłby nam, że ogrywa się młodego, nawet kosztem jego pomyłek. I mniejsze obciążenie byłoby na młodym piłkarzu, bo wiedziałby, że w razie pomyłki drużyna po prostu przegra mecz, a nie spadnie z ligi. Starszy zawodnik ma większe doświadczenie i w takiej sytuacji dla bezpieczeństwa drużyny powinno się stawiać na niego. Mecz na wyjeździe 0:0 do przerwy, wprowadzam młodego, przegrywamy 0:1. Przecież drużyna by mnie zjadła. I tego chłopaka też. Rozpieprz totalny.
Druga? Trzeba pamiętać o jednej rzeczy – wiele zespołów w CLJ gra odpowiednio młodszym rocznikiem. To powoduje rozwój. Nie patrzą przez pryzmat wyniku, a rozwoju piłkarza, który grając ze starszymi może się więcej nauczyć. Młodsi są w perspektywie roku czy dwóch lepiej przygotowani do piłki seniorskiej, ponieważ już wtedy mieli rywalizację z silniejszymi fizycznie, z lepszymi piłkarzami. Młodzież Korony grała swoim rocznikiem. I tak zdobyła mistrzostwo.
Chce pan powiedzieć, że Korona w CLJ grała na wynik?
Istotna rzecz jest też taka, że każdy chce wygrywać. Natomiast to nie oznacza, że skoro ktoś zdobył mistrzostwo Polski, już teraz nadaje się do gry w Ekstraklasie. Zderzenie z rzeczywistością jest duże.
Brakuje fizyczności. Nie da jej się odrobić w tydzień czy dwa. Zmiana fizyczna z chłopca w mężczyznę to proces. To działania, których nie widać. Ale w perspektywie czasu mają dać efekt w postaci dobrego piłkarza, który będzie grał. Dlaczego akurat Lisowski był tak blisko? Pojechał na obóz jako numer cztery z młodych. Na skrzydle był bardzo szybki, silny fizycznie i miał charakter. Dlatego on się przebił już teraz, bo przeskakiwał ich fizycznością. Oni go dogonią, ale on już to miał, mógł zadebiutować. Rozmawiamy merytorycznie i konkretnie, by była jasność, skąd się biorą decyzje. Nikt mnie nie naciskał, nie ma żadnych układów z menedżerami, nikt z klubu mi nic nie kazał. Ktoś powie: mógł grać pięć minut więcej. No to każdy może tak powiedzieć. Byłoby 15 minut – a dlaczego nie 20? Malkontentów jest wielu. Jak mawiają – w Polsce jest 37 milionów trenerów, bo trzy miliony uciekły za granicę. Każdy się zna na piłce, ale najczęściej po meczu.
Prezesi Zając i Paprocki powiedzieli przy pożegnaniu: – Trenerze, gdybyśmy mieli dwa-trzy punkty więcej, nie byłoby w ogóle tematu zwolnienia, trener byłby nie do ruszenia.
I to też jest fajne. Świadomość tego, że praca nie poszła na marne, ale niestety – najważniejsza jest liczba zdobytych punktów. I klub uznał, że trzeba poszukać czegoś jeszcze. Widocznie trzeba trzech trenerów, by się Korona utrzymała w lidze.
Podziwiam pana klasę w wypowiadaniu się o Koronie, bo podejrzewam, że gdy trener słyszy, że mając trzy punkty więcej byłby nie do ruszenia, gotuje się od środka. Klub to nie jest fabryka śrubek i pan doskonale o tym wie.
Ja to rozumiem. Ale trzeba też zrozumieć sytuację Korony. Dlatego uważam, że tak trzeba na to patrzeć. Najważniejsze, co się stanie później w Koronie Kielce. Trzymam kciuki, że nasze wielogodzinne rozmowy, jak usprawnić klub – publicznie nie chcę o nich mówić – nie pójdą na marne.
Mi się wydaje, że inwestor i prezes doprowadzili do obecnej sytuacji brakiem wizji, przejadaniem pieniędzy. Czuł pan, że pracuje w klubie, w którym inwestor nie ma żadnego pomysłu i sam nie wie, po co mu Korona? Że pracuje w klubie, w którym prezes podejmuje bardzo głupie decyzje i szkodzi klubowi? Czuł pan, że za chwilę klub może dojść do ściany i może się z tego nie wygrzebać?
To pytanie, na które teoretycznie nie powinienem w ogóle odpowiadać. Wiąże mnie obowiązek zawarty w ugodzie, czyli działanie na korzyść spółki. Obojętnie, jakie moje zdanie by nie było, nie mogę odpowiedzieć.
Ale mogę powiedzieć coś innego – na pewno w tym okresie nie czułem jakiejkolwiek presji, nacisków. Było pełne wsparcie i duże zaufanie. Czasami manipulowaliśmy składem tak, że dla wielu byłoby to nie do przyjęcia, na przykład wystawienie Pacindy na lewej obronie. Ale nikt w to się nie wtrącał, bo wierzył, że to może przynieść efekt.
To może inaczej – czy to całe zimowe zamieszanie z dokapitalizowaniem, miało wpływ na codzienne funkcjonowanie drużyny? Widzimy, że czołowe postacie szatni nie przedłużają kontraktów i trzeba ich zrozumieć – nie wiedzą, czy klub przetrwa i w jakim kształcie.
W poprzednim roku wielu zawodników rozmawiało z prezesem i była dobra wola. W tej chwili – nie wiem. Temat zniknął w ostatnim czasie. Wiem tylko, że zawodnicy bardzo dobrze się czują w klubie. Mam nadzieję, że będą chcieli grać dalej, bo ciężko budować trzon od nowa. Trzon to trzon, to do niego trzeba doklejać.
Ogólnie atmosfera była bardzo dobra. Prezes przyjechał do nas na obóz, był z nami przez kilka dni, toczyły się różne rozmowy. Wracaliśmy z obozu dobrych nastrojach, zagraliśmy na koniec kawał meczu z Arsenałem Tuła. Wyglądało to imponująco. Wtedy patrzyliśmy na zespół w takim zestawieniu, którego nigdy później już nie mogłem wystawić. Ale znowu się tłumaczę, a tego nie chcę.
To mocno przesadzone, że zawodnicy gorzej grają, gdy muszą dłużej czekać na pensje. Tego tematu nie było. Chłopcy mieli świadomość, że na boisku mogą się promować, mieć swoje pięć minut radości.
Jest pan dobrym aktorem?
Myślę, że to, co nazywa się Ekstraklasą, jest w pewnym sensie serialem. Trzeba być atrakcyjnym dla publiczności. Dlatego pozwalam sobie na różne żarty czy kulinarne wstawki, choć nie zawsze byłem notabene dobrze rozumiany. Robię to po to, by było kolorowo i ciekawie.
Pytam, bo pan jest bardzo barwnym rozmówcą, ale kibice mieli zarzuty, że zbyt często widzi pan rzeczywistość w jasnych barwach. Nie było w tym za dużo gry aktorskiej? Coś się sypie, a pan zawsze mówi, że jest dobrze. Być może trener każdym swoim ruchem musi dawać świadectwo, że wierzy.
I to jest właśnie ta gąbka. Ochrona drużyny, nie dla zasady, ale dlatego, że się w nią wierzy. Oni wiedzą, że gdzieś popełnili błąd, ale wspólnie z tego wyjdziemy. Jeśli ja byłbym pierwszym zdrajcą, to jak się to może udać? Konferencja prasowa jest tylko jakimś przekazem informacji. A nikt nie wie, jak to wygląda tego z środku, bo nigdy tego nie wolno wynosić na zewnątrz. To tak, jakbym zaczął teraz w wywiadzie mówić coś złego na żonę i syna. Nie do przyjęcia. Możemy się „mordować”, ale w domu, bo to nasz dom.
Moim zdaniem tak należy. Nie wolno publicznie zrzucać winy na kogoś, samemu się wybielając. Śmiejemy się w środowisku, że niektórzy działają według metody trzech kopert. Po pierwszych trzech porażkach otwierają kopertę z napisem „winny jest poprzednik”. Po kolejnych – „winny trener od przygotowania motorycznego”. Po kolejnych trzech – „przygotuj koperty dla swojego następcy”.
Jest jeszcze jeden ważny aspekt. Życie jest zbyt krótkie, by patrzeć negatywnie na cokolwiek.
Zastanawiam się, na ile w pana wypowiedziach jest wrodzonej klasy i dyplomacji, a na ile chęci pokazania prezesom innych klubów, że nie jest pan osobą, która pali mosty i wywleka brudy. A takim ludziom – wiadomo – łatwiej o znalezienie pracy.
Krótka i prosta odpowiedź – taki jestem. W Radzionkowie, z którego pochodzę, ludzie tak funkcjonują. Na Śląsku dużo mówimy o pokorze. Podoba mi się Artur Skowronek, który też pochodzi z Radzionkowa – po zwycięstwach powtarza „pokora, pokora”. Bądź sobą – to motto. Staram się być optymistycznie nastawiony. Gdybym udawał, przez pół roku wyszłoby, jaki jestem naprawdę. A skoro jestem przez pół roku taki sam, to chyba taki po prostu jestem? Bez sensu byłoby zachowywać się inaczej. Mógłbym teraz wywlekać różne sprawy, ale ktoś mógłby powiedzieć „bez sensu, przecież wiedziałeś, na co się piszesz”. I miałby rację. To tak, jakbym wziął sobie za żonę kobietę, która nie potrafi tańczyć. A po pięciu latach powiedziałbym:
– Rozwodzę się z tobą.
– Dlaczego?
– Bo nigdy nie zatańczyliśmy.
Byłoby to bez sensu. Wiedziałeś, to po co mi teraz to wyrzucasz? Więc nie używajmy takich rzeczy. Ludzie się nauczyli, że na dziesięć informacji w mediach dziewięć jest negatywnych. Wypadek, ktoś zginął, koronawirus, afera w polityce, a pośród tego jedna informacja, że wygraliśmy konkurs skoków w Lahti. Wyważmy to wszystko. Mnie się nie podobała transmisja z meczu Korony z ŁKS-em. Pokazywano, jak się poślizgnął piłkarz przy wykonywaniu rzutu wolnego. To był obrazek do tego, jak wyglądała pierwsza połowa.
Inna sprawa, że to faktycznie była najciekawsza akcja tej połowy.
Ale to nie jest fajne. Trzeba wszystko ważyć. Ja wiem, jakie jest Weszło. Też potraficie mocno nacisnąć na odcisk. Może dlatego, że macie taką politykę? Może to też jest aktorstwo i gra? Z drugiej strony, jeśli ktoś potrafi przesadnie skrytykować, dlaczego tego nie robi w drugą stronę? Niech to działa w dwie strony.
Myślę, że nikt nie chwali w sportowych mediach jak my.
Ja się twardo trzymam tego, że nie jestem aktorem. Zawsze mówiono: jak chcesz kłamać, musisz mieć bardzo dobrą pamięć. A ja pamięć mam słabą.
Paradoksalnie po zwolnieniu z Korony jest pan w najlepszym momencie kariery. Czeka pan na telefon z Ekstraklasy? Czy jakby zadzwonił prezes klubu pierwszoligowego, pakuje się pan i jedzie?
Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. To zależy. Byłem wariatem, który w niedzielę popołudniu dostał telefon od Marka Jóźwiaka i po dwóch godzinach, mając zorganizowane życie, rzucił wszystko i pojechał na siedem tygodni do Suwałk, żeby ratować Wigry. Wielu mówiło, że jestem nienormalny. „Po co tam jedziesz, przecież to jest niewykonalne”. Okazało się, że jest. Z podobnym nastawieniem przyszedłem do Korony Kielce. Ale nie dlatego, że to wariactwo, ale dlatego, że to Ekstraklasa, zupełnie inny wymiar, a Korona była moim pierwszym miejscem pracy na tym poziomie. To nie jest tak, że przyszedłem pewny siebie. Sam nie wiedziałem, czy podołam. Starałem się pracować na miarę swoich możliwości. I mam nadzieję, że ta praca została – abstrahując od miejsca w tabeli – oceniona pozytywnie. To mnie napędza i daje sygnał, że nie muszę się wycofywać. Dalej jestem pod gazem. Jestem jak nauczyciele, którzy teraz nie pracują, bo lekcje są odwołane – w stanie ciągłej gotowości. A czy to będzie tu czy tu? Daj Boże, żebym miał wybór. Będę wtedy szczęśliwym trenerem.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK