Reklama

Wiśle, nie tylko z Lazio, brakowało bramkarzy robiących różnicę

redakcja

Autor:redakcja

15 marca 2020, 17:06 • 10 min czytania 2 komentarze

O 17:30 w Weszło FM w ramach retro meczów odświeżymy sobie wyjazdowe starcie Wisły Kraków z Lazio. Wcześniej z tej okazji Marcin Ryszka na naszej antenie porozmawiał z Kamilem Kosowskim, uczestniczącym w tamtych meczach. Czego Wiśle brakowało, żeby być jeszcze lepszą drużyną? Dlaczego nie wierzy Maciejowi Żurawskiemu, że w rewanżu z Włochami nie widział idealnie ustawionego Marcina Kuźby? Na czym polegała klasa Henryka Kasperczaka? O tym i kilku innych rzeczach dowiecie się z tej rozmowy, poniżej wersja tekstowa. Zapraszamy. 

Wiśle, nie tylko z Lazio, brakowało bramkarzy robiących różnicę

Czy pan czasami wraca pamięcią do tamtych wydarzeń? Coś szczególnego ze spotkania w Rzymie utkwiło w pamięci?

Muszę przyznać, że rzadko wracam, chyba jeszcze za młody jestem, żeby robić to regularniej. Ale oczywiście pamiętam niektóre sytuacje, kolegów z boiska, ich zachowania – świetną grę Marcina Kuźby, bramkę Kalu Uche na 1:1, gdzie położył obrońców Lazio. Wtedy wiedzieliśmy, że rywal jest w naszym zasięgu.

Tuż przed przerwą dostaliście bramkę samobójczą, pechowcem Mariusz Jop. Taka sytuacja chyba zawsze podcina skrzydła drużynie?

Naszej drużynie nie. Jechaliśmy do Rzymu w roli kopciuszka, mało kto na nas stawiał. Po meczach z Parmą i Schalke byliśmy jednak dość pewni siebie, choć nadal nie do końca świadomi swojej siły. W tamtym okresie każdemu zespołowi w Europie moglibyśmy napsuć krwi. Oczywiście Lazio stworzyło skład z wielkich gwiazd jak na tamte czasy.

Reklama

Chociażby z Diego Simeone.

No właśnie ostatnio oglądając z synami mecz Atletico na Anfield z Liverpoolem przypomniałem im tamtą rywalizację, tyle że w Krakowie. Byli bardzo zaskoczeni, że ten trener biegał kiedyś po boisku z ich ojcem. Mierzyliśmy się z wielkimi piłkarzami, ale chyba najbardziej zawiodła nas – a przynajmniej mnie – świadomość, jak wiele rzeczy jesteśmy w stanie zdziałać. To było 17 lat temu, psychologia sportu nie istniała. Albo ktoś był świadomy, albo nie. Ja nie byłem, ale może to i lepiej, bo gdybym się jeszcze dodatkowo spinał, komu założyć dziurę czy kogo przegonić, to mógłbym się blokować na boisku.

Ważnymi momentami meczu w Rzymie były rzuty karne wykonywane przez Macieja Żurawskiego. Jak kumpel podchodził do jedenastki, zdarzało się odwracać głowę i nie patrzeć?

Jak „Żuraw” brał piłkę i podchodził do karnego, to byłem spokojny. Ostatnio myślałem, kiedy zdarzyło mu się tak spudłować i kojarzę tylko zmarnowaną jedenastkę z mundialu w Korei Południowej i Japonii w meczu z USA. Innego momentu sobie nie przypominam. Znamy się do dziś bardzo dobrze, w czasach Wisły byliśmy niemal jak bracia. Mieszkaliśmy razem w pokoju, a wtedy jeszcze przez większość sezonu graliśmy co trzy dni. Więcej czasu spędzałem z „Żurawiem” niż byłem w domu. Miałem pewność, że to właśnie on powinien strzelać te karne i gdyby nawet spudłował, następnym razem też by poszedł. A przecież miał kto strzelać w tamtej Wiśle.

Pozycja bramkarza była słabym punktem? Pamiętamy Angelo Huguesa, jego szalone wyjścia z bramki. Gdyby Wisła miała kogoś lepszego między słupkami, mogłaby osiągnąć w Europie jeszcze więcej?

Nie sposób się z tą tezą nie zgodzić, bo sam bym o tym powiedział. Po tych kilkunastu latach widzimy, że najlepsze zespoły budują się od bramki. Może to nie najważniejsza pozycja, bo jednak bramki trzeba też strzelać, ale bardzo, bardzo ważna. Wiśle w latach 2000-2003 – nie obrażając absolutnie moich kolegów, bo i Artur Sarnat, i Adam Piekutowski, i Maciej Szczęsny, i Ivan Trabalik, i Radek Majdan czy właśnie Angelo się przewinęli – to my w lidze nie potrzebowaliśmy wybitnego specjalisty w bramce. Nawet jeśli traciliśmy jednego czy dwa gole, to przeważnie więcej strzelaliśmy. Prezes zawsze żartował, że premie zacznie płacić od pięciobramkowej przewagi. Może to trochę zabawne i butne, ale tak to wyglądało. Przychodziły jednak te mecze ważne, pucharowe i jak przypomnimy sobie historię Wisły na przestrzeni tamtych lat – nie tylko te z Lazio – no to tam potrzeba było takich interwencji jak ta Alissona w zeszłym sezonie, gdy w doliczonym czasie kapitalnie zatrzymał Arka Milika. Gdyby Napoli wyrównało, Liverpool nie wygrałby później Ligi Mistrzów, bo nie wszedłby do następnej rundy. Dziś pozycja bramkarza jest bardziej doceniana i bardziej „pilnowana” niż w Wiśle na początku tego wieku. Gdybyśmy mieli kogoś, kto wybroniłby jeden mecz na rundę, to bylibyśmy wtedy w półfinale albo finale i może byśmy ten finał wygrali. Nie mam do nikogo pretensji, ale tak jak kibice, możemy żałować, że zabrakło tego dodatkowego plusika, na którym moglibyśmy się oprzeć i powiedzieć kiedyś po meczu „słuchaj, stary, inni strzelali, ale to ty zrobiłeś nam awans, obroniłeś tę kluczową sytuację”. Gole, które Lazio nam strzeliło w Krakowie, to nie były jakieś wybitne akcje czy uderzenia. Przy naprawdę poważnym zawodniku w bramce po prostu byśmy Włochów przeszli.

Reklama

Tym bardziej szkoda, bo potem kilku naprawdę dobrych bramkarzy w Wiśle było. Tak na szybko: Emilian Dolha – dalsze wydarzenia to inna historia – czy Sergei Pareiko.

Tutaj się z panem nie zgodzę. Nie cofając się już tak mocno, ale do czasów Radka Majdana czy Pareiki. Nie było w Wiśle bramkarza, który dał jej Ligę Mistrzów. Przypomnijmy sobie Ateny, awans na wyciągnięcie ręki. Czy to były najlepsze interwencje? To już trzeba byłoby Radka zapytać, ale wydaje mi się, że można było się lepiej zachować, co dotyczy również obrońców. Gdyby Wisła dziś rozgrywała taki mecz, to pewnie by awansowała, wszyscy byliby mądrzejsi. Przypomnijmy sobie dwumecz z APOEL-em. Pierwsze spotkanie wygrane, na Cyprze Wisła miała awans po bramce Wilka. W końcówce APOEL przycisnął, Ailton wcisnął Pareice piłkę pod ramieniem i to gospodarze weszli do LM. Jeżeli więc mówimy o bramkarzu, który daje Wiśle tytuły i awanse… Wracam do interwencji Alissona z Napoli, ale zobaczmy, co raptem kilka dni temu na Anfield wyczyniał Jan Oblak. To samo. Bez takiego bramkarza Atletico nie miałoby szans.

Co do meczu rewanżowego. Szybkie prowadzenie po bramce Marcina Kuźby, a potem sędzia doznał kontuzji i doszło do przerwy.

Pamiętam tę sytuację. O ten mecz kiedyś już w telewizji zahaczyłem, chyba na TVP Sport go pokazywano. Powtórzę: chyba nie byliśmy w pełni świadomi, po prostu wychodziliśmy na boisko i graliśmy dobrze w piłkę. Jak udawało się wygrywać, to awansowaliśmy. Z Lazio zabrakło trochę chłodnej głowy. Pamiętam kontuzję sędziego, ale najbardziej pamiętam moment, kiedy „Żuraw” wyszedł sam na sam i miał podać do Marcina Kuźby, a ten zapakowałby do pustej bramki. To była kluczowa akcja tego spotkania. „Żuraw” mówi, że Kuźby nie widział, ale przez te wszystkie lata nie jestem skłonny mu uwierzyć, bo Maciek na boisku widział bardzo dużo. To już wszystko z uśmiechem na ustach i mam nadzieję, że „Żuraw” kiedyś też z uśmiechem przyzna, że mógł do tego Kuźby podać. Patrząc na spokojnie na ten mecz, nie byliśmy drużyną lepszą od Lazio. Lazio miało swoje sytuacje, potrafiło się odnaleźć na tym boisku. Inna sprawa, że nie było VAR-u, a wydaje mi się, że w dwóch stuprocentowych sytuacjach gości sędzia niesłusznie podniósł  chorągiewkę. Dziś można gdybać. Gdybyśmy strzelili drugiego gola, sądzę, że Włosi już by się nie podnieśli.

Czuliście się już wtedy gwiazdami polskiej piłki? Jakieś pretensje między Kuźbą a Żurawskim za brak podania, jaka była atmosfera w szatni?

Muszę przyznać, że nie pamiętam. Gdyby doszło do jakiejś kłótni między tą dwójką, na pewno by to w głowie zostało. Żałowaliśmy tego odpadnięcia, ale pamiętam mecz z Parmą, mecz z Saragossą. Siadaliśmy w szatni, koledzy patrzyli jeden na drugiego i zastanawialiśmy się, co my zrobiliśmy. Okej, przeszliśmy do kolejnej rundy, czekaliśmy na następnego rywala, ale nie odczuwałem, że już zrobiliśmy coś wielkiego i pięknego, co naprawdę długo może się nie powtórzyć. Mecz z Lazio też do dziś mile wspominam, podobnie jak kibice. Graliśmy też dla siebie i swoich rodzin, dla pieniędzy już raczej nie, bo było ich tyle, ile było. Mniejsza z tym. Wszyscy ciągle to Lazio z dumą wspominają, czego najlepszym dowodem jest fakt, iż teraz właśnie o nim rozmawiamy.

Jeszcze parę słów o Henryku Kasperczaku. Wielu żałuje, że nigdy nie dostał szansy poprowadzenia reprezentacji. Wiele musiał wam mówić czy byliście trochę samograjem?

Kiedy trener Kasperczak objął Wisłę, przeprowadził najpierw rozmowę z całą drużyną, a później z poszczególnymi piłkarzami. Jasno nakreślił, czego od kogo oczekuje. Miał pomysł na drużynę i na każdego zawodnika. A że inteligencja piłkarska, która wtedy zasiadała w szatni Wisły była na tyle duża, że nie trzeba było się specjalnie powtarzać i mocno tego pilnować na boisku, to inna sprawa. Wyniki tylko potwierdzały, że trener miał rację. Ważny był wyjazd na zgrupowanie do Francji. Warunki mieliśmy bardzo trudne i nie chodzi mi o kwestie mieszkaniowe, tylko o logistyczne. Chcąc zagrać sparing z Olympique Marsylia czy Girondins Bordeaux, jechaliśmy po 300-400 kilometrów, wysiadaliśmy, rozgrzewaliśmy się i nie przegrywaliśmy, strzelaliśmy gole. To pokazało z jednej strony potencjał drużyny, a z drugiej to, jakim zaściankiem w Europie byliśmy. Ale tamte historie scementowały drużynę. We Francji na obozie doszedł Marcin Kuźba, który świetnie się wkomponował. Później kosiliśmy wszystko jak idzie. Z trenerem od razu złapaliśmy dobry kontakt. Nie mówi zbyt wiele, ale ma w sobie coś takiego, że jego wskazówki bierze się do serca. To cecha najlepszych szkoleniowców. Nie przychodziło nam do głowy, żeby robić inaczej niż powiedział. Wytłumaczył Maćkowi Stolarczykowi, jak ta współpraca ma wyglądać.

Czyli pan ma dryblować, a Maciek ma pomagać.

Dokładnie. Dziś się z tego ze Stolarem śmiejemy i on też tak to wspomina, że ja malowałem wszystko z przodu, a on w tyłach musiał sprzątać. Może w jakimś stopniu było to niesprawiedliwe, ale gdybym nie biegał do przodu i koledzy z ofensywy nie biegali, to nie mielibyśmy dziś takich fajnych wspomnień. Duży szacunek dla naszych obrońców i defensywnych pomocników, bo musieli naprawdę mocno się napracować. Ale nawet patrząc dziś na te mecze, wszyscy graliśmy w piłkę, to było bardzo charakterystyczne. Teraz tego jest jak na lekarstwo w Ekstraklasie. Bardzo rzadko zdarza się, że cała drużyna bierze udział w grze i każdy zawodnik potrafi piłkę przyjąć, zagrać, nie panikować. To miała tamta Wisła, to cechowało futbol tamtych czasów. Nie biegaliśmy mniej – może trochę wolniej, ale tego nie jestem w stanie zmierzyć – natomiast jakość piłkarska, nawet obcokrajowców jak Cantoro czy Uche, była ogromna.

To byli obcokrajowcy, którzy autentycznie podnosili poziom.

A podnieść wtedy poziom Wisły było bardzo trudno. Oni nawet nie byli pierwszymi wyborami trenerów, którzy ich sprowadzali. Nie pamiętam już, który to był trener, ale po trzech treningach chciał z Kalu zrezygnować. Podobnie było z Mauro. A potem oni i każdy z nas przeciwko Lazio potrafił przyjąć piłkę bez nerwów, dokładnie rozegrać. Być może mało mieliśmy taktycznej odpowiedzialności za piłkę, jeśli jednak chodzi o atrakcyjne granie w piłkę, wypełnilibyśmy dziś całą Ekstraklasę.

Wiele dziś mówimy o diecie, psychologii, odnowie biologicznej, podejściu do treningów i tak dalej. A może zapominamy o najważniejszym, czyli elementach czysto piłkarskich. Pan nie patrzył, z kim gra, zawsze wierzył w swoje możliwości. Może tego dziś brakuje zawodnikom?

To bardzo trudny temat, nie chciałbym się wypowiadać o szkoleniu młodych zawodników. Miałem trenerów, którzy zawsze mi powtarzali, żebym próbował i się nie przejmował. Patrząc dziś na skrzydłowych w Ekstraklasie, bo ta pozycja siłą rzeczy jest mi najbliższa, widzę, że oni są nieźli, ale po drugiej nieudanej próbie przestają wykazywać się inicjatywą. Odpowiedzialność za piłkę, strach przed stratą jest zbyt duża. W taką stronę poszła jednak piłka na całym świecie. Kwestie taktyczne są ważniejsze niż kiedyś. Ale jeśli ktoś jest młody i wchodzi do Ekstraklasy, to… nie wystosuję tu apelu, ale mam nadzieję, że będą trenerzy, których takich chłopaków trochę uwolnią, zwolnią z pewnych zadań defensywnych, a pozwolą pokiwać, trochę potracić, bo wiem, że to w przyszłości będzie owocowało. Nie ma innej drogi. Dwa razy stracisz, ale za trzecim fajnie podryblujesz, dograsz i będzie gol. Dziś najważniejsze dla większości klubów Ekstraklasy jest utrzymanie, robienie punktów. To tak naprawdę temat-rzeka, rozmowa bez końca. Nie jestem trenerem, nie skończyłem kursów, to tylko moje zdanie, więc nie chcę się wymądrzać. Są w polskiej lidze pojedyncze mecze, które świetnie się ogląda i zapadają w pamięć, mi ostatnio grudniowe starcie Zagłębia Lubin z Legią. Tak samo ostatnie spotkania Rakowa, tam piłkarze nieźle czują się na boisku. Chciałbym jednak tego więcej. W Rakowie również skrzydłowi dobrze wiedzą, co mają robić, mają umiejętności i trener im na pozwala je wykorzystać. To jest recepta na wybudowanie nowego stadionu w Częstochowie (śmiech).

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...