Nie musimy udawać, że tegoroczna Liga Europy w którymkolwiek momencie specjalnie nas grzała. Nie grzała, koniec, kropka, oczywistość. Nie dość, że te spotkania, rozgrywane dzień po dwudniowej uczcie z Ligą Mistrzów, przypominają jeszcze jedno danie po bardzo sytym posiłku, które nie wchodzi już ani dobrze, ani chętnie, to jeszcze znów nie grają w niej polskie drużyny, więc dodatkowo odpada jakikolwiek element emocjonalny. Ale nie o tym, bo tym razem wszystko sprowadza się do tego, że trudno żyć Ligą Europy, gdy w Europie szaleje koronawirus. Tym bardziej że te mecze specjalnie nas nie zachwyciły, nawet jeśli gdzieś w podświadomości cały czas pojawiała się myśl, że bardzo możliwe, że – przynajmniej na jakiś czas – to mogły być ostatnie podrygi piłki, jaką znamy.
Temu czwartkowemu wieczorowi sporo odebrał fakt, że jednak wszystko odbywało się w świadomości, że mecze Romy z Sevillą i Interu z Getafe zostały przełożone, co zarazem oznacza, że na 99,9% po prostu się nie odbędą, bo nie dość, że w Hiszpanii i we Włoszech dopiero zbliża się epicentrum wirusowego problemu, to jeszcze podobno UEFA – w umówmy się żenujący sposób – zasugerowała włoskim klubom, żeby te wycofały się z rozgrywek, żeby Liga Europy mogła być rozegrana do końca.
Nie, jakoś nie dało się tego oglądać normalnie. Tak tylko zaznaczymy, zanim przejdziemy do konkretów, które w obliczu tego wszystkiego jednak muszą zejść na drugi plan.
***
Cokolwiek nie mówić by o tegorocznym Manchesterze United, to nie można temu zespołowi odmówić perspektywiczności. Może nie jest to drużyna naszpikowana wielkimi gwiazdami, które elektryzują samą swoją obecnością, ale Ole Gunnar Solskjaer sympatycznie to wszystko poukładał. Cztery dni temu pokonali Manchester City 2:0, a dziś – wedle przewidywań – rozgromili austriackie LASK w wymiarze 5:0.
Czerwone Diabły nie zaczęły piorunująco. Skrzydełkiem szarpał James, w środku błyszczał Bruno Fernandes (kierunkowe przyjęcie z jednoczesnym obrotem, które dało mu trzydzieści metrów wolnego miejsca i uwolniło spod kurateli dwóch obrońców – palce lizać), ale w sumie nie działo się nic specjalnego, oprócz strzału w kosmos w wykonaniu McTominaya. Aż w końcu odpalił się Ighalo. Dostał podanie od – alfy i omegi pomocy – Fernandesa, popodbijał sobie futbolówkę przed polem karnym i w idealnym momencie, bach, huknął pod poprzeczkę bramki Schlagera.
Generalnie widać było różnicę klas. Lider austriackiej ekstraklasy był przestraszony, niepewny, nieprzekonujący. Najlepszy po jej stronie boiska blondobrody Freiser koncertowo zmarnował najlepszą sytuację swojej drużyny w całym meczu, z szóstego metra trafiając w Bailly’ego.
United, po uzyskaniu jednobramkowego prowadzenia, nie wyglądał, jakby był głodny i łasy na więcej – znów ospałe podania, powolna, zbyt posągowa dominacja całkowicie mu wystarczała. Ten obraz, ponownie, przełamał przebłysk indywidualnego talentu. Tym razem w roli głównej wystąpił James, który po ładnym rajdzie walnął mocno po ziemi i było właściwie pozamiatane. Zaraz bowiem Fernandes wypracował pozycję strzelecką Ighalo, i powinno być 3:0, ale Nigeryjczyk to żaden Lewandowski, natury się nie oszuka, i przestrzelił w stuprocentowej sytuacji.
No dobra, przez kolejne dwadzieścia minut do głosu doszedł jeszcze LASK, stworzył pojedyncze sytuacje i nieskutecznością doprowadzał swojego trenera do palpitacji serca (z tego co zaobserwowaliśmy, to Valerien Ismael jest niezłym nerwusem), ale to było wkalkulowane w meczową taktykę – piłkarze United pozwolili się rywalom wystrzelać, po czym ruszyli do ataku. Mata dwójkowo z Fredem? 3:0. Greenwood dwójkowo z Chongiem? 4:0. A na deser jeszcze Pereira i dziękujemy bardzo, koniec, pogrom.
Swoją drogą w Betfan kurs na dzisiejszą wygraną Manchester United wynosił 2.50, a my takie rozwiązanie proponowaliśmy w naszym tekście. Warto zapoznać się z działem bukmacherskim, bo w zapowiedzi meczów Ligi Europy przewidzieliśmy nie tylko to, ale też fakt, że Manchester zachowa czyste konto. Można się było porządnie wzbogacić…
https://weszlo.com/2020/03/12/lask-linz-manchester-united-liga-europy-typy-promocja/
***
Jedni grają, drudzy wybijają. Jedno uprawiają tiki-takę, drudzy murują. Czerwoni na niebieskich. Pierwsza połowa meczu Rangers z Bayerem przypominała najbardziej klasyczny z możliwych scenariuszów, jakie można było sobie wyobrazić. Gospodarze, grający na kultowym Ibrox Stadium, nie istnieli. Wyszli kompletnie wycofani, kompletnie przestraszni, kompletnie niepewni swego. Efekt? Trochę ostrej gry, dwie żółte kartki, kompletnie przestrzelony wolej Bellarabiego (gdyby stało się to w Ekstraklasie, prawdopodobnie nie bylibyśmy specjalnie zdziwieni, ale gość ma niemiecką reprezentacyjną przeszłość) i twardy wzrok Szymona Marciniaka, który starał się, żeby zawody nie wyszły poza jego kontrolę.
Mówi się, że najlepszy występ sędziego to taki, kiedy w ogóle nie pełni tam żadnej roli, jest niewidoczny, względnie niepotrzebny. Ale to mit. Tym bardziej w czasach VAR. Dlaczego? Ano chociażby dlatego, że polski sędzia i tym razem musiał wejść w rolę główną, skonsultować się z wozem VAR w sprawie rzekomej ręki Edmundsona we własnym polu karnym i podyktować karnego dla Bayeru. Minęła chwila, Havertz przymierzył i było 1:0 dla gości. Na przerwę Rangersi schodzili przy akompaniamencie gwizdów od własnych kibiców.
Mecz odbywał się przy pełnych trybunach, to będzie coraz rzadszy widok, więc na to wszystko patrzyliśmy z pewnym sentymentem, choć nie skłamiemy też, jeśli powiemy, że momentami przysypialiśmy. To nie było spektakularne widowisko. Do czasu…
Bo druga połowa jakby odmieniła Rangers, jakby pozwoliła zrzucić im gorset, który ich usztywniał i w końcu zagrać coś sensownego. Od razu zrobiło się ciekawiej. A to z rogu pola karnego spróbował Dragović, a to w niebezpiecznej sytuacji Morelosa ofiarnie uprzedził Tah, a to otworzyły się przestrzenie i… Bayer wyprowadził kolejny cios – najpierw strzał Aranguiza z linii bramkowej wybijał jeszcze Davies, ale zaraz Chilijczyk znów znalazł się w dogodnej pozycji i podwyższył prowadzenie.
I wiecie co, choć wtedy już, nawet mimo to że gol Edmundsona na 2:1 nic nie dał, bo przewaga Bayernu była miażdżąca, a gol Bailey’a przepiękny, to nawet podobało nam się to, że Rangers się nie poddawali. Walczyli, nie zamierzali się bronić, złamali swoje bariery z pierwszej połowy i na to wszystko nawet przyjemnie się patrzyło.
Nawet, bo jednak co by się nie działo, to jednak jakiekolwiek mecze odbywają się teraz w aurze problemów stanowczo pozapiłkarskich.
WSZYSTKIE WYNIKI LIGI EUROPY:
Eintracht Frankfurt 0:3 FC Basel
Campo 27′, Bua 73′, Frei 85′
Istanbul Basaksehir 1:0 Kopenhaga
Visca 88′ z karnego
LASK 0:5 Manchester United
Ighalo 28′, James 58′, Mata 82′, Greenwood 90+1, Pereira 90+3
Wolfsburg 1:2 Szachtar Donieck
Brooks 48′ – Moraes 16′, Antonio 73′
Rangers 1:3 Bayer Leverkusen
Edmundson 75′ – Havertz 37′ z karnego, Aranguiz 67′, Bailey 88′
Olympiacos 1:1 Pireus Wolverhampton
El-Arabi 54′ – Neto 67′
Fot. Newspix