Reklama

Nicki Bille przebrał się za Gytkjaera. Jaga może mu podziękować

Autor:

28 lutego 2020, 23:26 • 4 min czytania 0 komentarzy

Po pierwszej połowie byliśmy o krok od rozpisania tu totalnej szyderki, której adresatem byłby Lech Poznań. Poznaniacy byli na dobrej drodze do tego, by zostać rozjechanym przez Jagiellonię Białystok, która po pierwszych trzech kolejkach była najbardziej żenującym zespołem wiosny, a ostatniego gola strzeliła jeszcze wtedy, gdy na listy przebojów wdzierała się Mandaryna. Po przerwie Lech włączył tryb berserker i miał flashbacki sprzed tygodnia. Sęk w tym, że w ataku miał Christiana Gytkjaera, który nie trafiłby resorakiem do bramy garażowej.

Nicki Bille przebrał się za Gytkjaera. Jaga może mu podziękować

Czy mogliśmy spodziewać się czegoś innego? Lech napompowany po trzech udanych meczach przyjeżdża do Białegostoku, gdzie wrze, kipi i paruje. Jedna z najciekawiej grających drużyn pierwszych trzech kolejek kontra najgorzej grająca drużyna w tym roku. Efekty – do przerwy lechici oddali dwa niecelne strzały, ani razu nie trafili w bramkę, a białostoczanie nie dość, że prowadzili, to jeszcze byli bliscy podwyższenia tego prowadzenia.

Mało było do przerwy Ramireza, mało było Tiby, Jóźwiak z Puchaczem zniknęli nam gdzieś z radarów (Puchacz przypomniał się bombą z dystansu w poprzeczkę), na domiar złego z urazem boisko musiał opuścić Rogne. A gospodarze byli napakowani jak sklepowe siaty w sobotni wieczór. Makuszewskiego roznosiła energia, Romanczuk z Borysiukiem przeorali boisko wślizgami, Runje z Tiru wybili Gytkjaerowi ochotę do gry. To wszystko zmierzało ku temu, że Jaga po przerwie wrzuci Kolejorzowi drugą brameczkę i skończy się na tytułach „przełomowe zwycięstwo białostoczan!”.

Lech jednak powinien ten mecz wygrać. Jeśli nie oglądaliście meczu i po wstępnej narracji zaskoczyliśmy was takim stwierdzeniem, to wspomnijcie sobie drugą połowę meczu Kolejorza z Lechią. Tak to właśnie wyglądało – lechici mieli tyle sytuacji strzeleckich, że gdyby wykorzystali choćby połowę, to Węglarz rano obudziłby się z bólem lędźwi po piątkowych skłonach po piłkę leżącą w siatce. Problem w tym, że Christian Gytkjaer był dzisiaj w takiej formie, że nie trafiłby piłą tenisową w Bramę Brandenburską. Nie trafiłby ogryzkiem do kontenera na śmieci. Dziwimy się, że w ogóle trafił dziś na stadion. Bo wymieńmy: schrzanione sam na sam z Węglarzem, schrzaniona sytuacja z opcją podania do Jóźwiaka, no i grande pudło meczu:

Reklama

To był prawdopodobnie najgorszy mecz Duńczyka w całej jego przygodzie w Polsce. Gdyby to było spotkanie na wagę – dajmy na to – kwalifikacji do europejskich pucharów, to na miejscu Dariusza Żurawia założylibyśmy Gytkjaerowi takiego nelsona, że odbiłoby mu się śledziem z pierwszej komunii. Ale i kapitalną sytuację miał Tiba, wcześniej Puchacz trafił w poprzeczkę, do siatki po minimalnym spalonym trafił Jóźwiak, sędzia odwołał też rzut karny po domniemanym faulu Arsenicia na Puchaczu (słusznie).

Na szczęście poznaniaków, lechici mają w składzie Jakuba Modera. Czasami komentatorzy drą się przy okazji strzałów oddawanych przez niektórych piłkarzy, wrzeszczą wniebogłosy o tym, że Iksiński potrafi uderzyć. Co z tego, że na ogół kopią w piętnasty rząd trybun – raz Iksińskiemu kiedyś siadło z dystansu, więc łatka przyklejona, w pamięci zostaje. A jeśli ktoś w tej lidze uderzyć potrafi, to tym kimś jest właśnie Moder. Z Rakowem przysmażył w okienko, z Lechią obił słupek i nabił w ten sposób Kuciaka, a dziś przykręcił z dystansu z taką rotację, że Węglarz dostał głupawki.

Na miejscu kibiców Lecha bylibyśmy źli za to, że dzisiaj nie udało się wygrać przy tej liczbie okazji bramkowych, natomiast spojrzelibyśmy też na to w szerszej perspektywie. Lech – podobnie jak w Krakowie – znów miał po przerwie niesamowitą łatwość w dochodzeniu do sytuacji strzeleckich. Jeśli dojdzie do tego skuteczność, to Lech będzie się jeszcze liczył w walce o puchary i to tak na poważnie.

Coś drgnęło też w postawie Jagi. Nie były to już takie bezpłciowe minuty jak w Warszawie tydzień temu. Kibice domagali się zaangażowani i walki, no i musimy przyznać, że akurat tego białostoczanom dziś odmówić nie można było. Symptomatyczne były obrazki po ostatnim gwizdku sędziego Jakubika, gdy zawodnicy gospodarzy padli jak muchy ze zmęczenia. Ale jednak dalecy jesteśmy od wniosku, że to był jakiś przełom, że Jagiellonia idzie już w dobrym kierunku. Gdyby Gytkjaer wstał dziś prawą nogą, to mówilibyśmy o kolejnych bęckach.

screencapture-207-154-235-120-mecz-662-2020-02-28-23_09_45

Fot. FotoPyK

Reklama

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

0 komentarzy

Loading...