Sobotnia prasa ma sporo do zaoferowania, choć materiału będącego ewidentnie ponad resztę brak. Jose Kante opowiada o swoich pozaboiskowych zainteresowaniach, Grek z Korony Kielce mówi o związkach z Nową Zelandią, Łukas Kosakiewicz tłumaczy, dlaczego latem zamienił Koronę na drugoligowy Widzew, a Peter Hyballa dobitnie stwierdza, z jakiego powodu Niemcy przestali kupować piłkarzy z Ekstraklasy. Do tego nietypowe zamieszanie wokół Wisły Kraków i Sławomira Peszki.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Napastnik Legii, Jose Kante to na pewno nie jest typowy piłkarz jeśli chodzi o sprawy pozaboiskowe.
Rozmawiamy w hotelu Cornelia w tureckim Belek. Gdy wchodziłem do budynku i w drodze do lobby usłyszałem muzykę klasyczną, pomyślałem: „Komu jak komu, ale akurat Jose Kante się tutaj na pewno spodoba”. Kilka lat temu, gdy rozmawialiśmy w Zabrzu, opowiadał mi pan, że bardzo chce odwiedzić Filharmonię Śląską.
Byłem kilka razy, odwiedziłem też operę. Spędzając czas w takich miejscach, czuję, że życie staje się lepsze. Wartościowsze. Jestem człowiekiem, który ceni sobie spokojne spędzanie wolnego czasu. Opowiadałem już panu, że lubię się odciąć od świata, od wiadomości. Bardzo dużo czytam, ale gdy sięgam po książkę, zakładam słuchawki i uruchamiam listę, na której mam ponad 100 utworów. Muzyka pozwala mi skupić się na czytaniu.
Jakie to utwory?
Dominuje muzyka klasyczna, ale są też ścieżki dźwiękowe z niektórych filmów. Znakomitą muzykę ma np. „Amelia”. Genialna jest też ścieżka dźwiękowa z „Życia Pi”. Ten drugi film zrobił na mnie wielkie wrażenie. Opowiada o człowieku, który dorasta w rodzinie hinduistycznej, następnie poznaje muzułmanów i staje się jednym z nich, a później odkrywa chrześcijaństwo, które również przypada mu do gustu. Dochodzi do wniosku, że religia tak naprawdę jest wszędzie taka sama. Dziś nauka tłumaczy nam, jak wszystko wygląda i dlaczego coś się dzieje. Musimy wierzyć w to, co głosi. Religia natomiast daje nam inną możliwość wiary, opartą na magii. „Życie Pi” pięknie to pokazuje i dlatego tak mi się podobało, mimo że jestem ateistą.
Opowiada pan o muzyce, filmach. A książki?
Mam ich bardzo wiele. Uważam, że dobra książka to taka, która niesie za sobą wartościowe przesłanie. Wiem, że niektórzy nie cenią twórczości Paulo Coelho i trochę tego nie rozumiem. „Alchemik” bardzo mi się podobał. Ostatnio czytam przede wszystkim powieści. Świetną jest „Siddhartha” Hermana Hessego, a teraz jestem w trakcie „Stu lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza i ta pozycja też robi na mnie duże wrażenie.
Jak człowiek z takimi pasjami odnajduje się w szatni piłkarskiej?
Przed meczem raczej nie puściłbym kolegom muzyki klasycznej, bo nie wszystkim przypadłaby ona do gustu. Każdy lubi inną muzykę. Gdy kilka lat temu byłem w Górniku Zabrze, ponad 80 procent drużyny to byli Polacy, więc w szatni ciągle leciało disco polo. Koledzy to uwielbiali, ja niekoniecznie. Kilku piosenek dało się słuchać, ale reszta, mówiąc łagodnie, nie przypadła mi do gustu (śmiech).
Gdy Themistoklis Tzimopoulos z Korony Kielce pierwszy raz był w Nowej Zelandii, nauczył się słynnego tańca, haki. Z tym krajem wiele go łączy.
Po II wojnie światowej w Grecji nie było zbyt wielu perspektyw. Dlatego w 1963 roku George i Agnes Mitrakas zdecydowali się przenieść do Nowej Zelandii. Do Hellady wrócili na początku lat 80., z córką Sophią, która niedługo później zakochała się i postanowiła zostać w Europie. Themistoklis urodził się w 1985 roku. Jako dziecko świetnie grał w koszykówkę i wybór między nią a piłką nożną nie należał do najłatwiejszych. – Przed zdobyciem przez Greków mistrzostwa Europy w 2004 roku koszykówka była w tym kraju nawet bardziej popularna niż futbol. Wybrałem piłkę, bo sprawiała mi większą radość – wspomina. To, jak jest dla niego ważna, było widać w 1998 roku. Jego wujek, Basil Mitrakas, brał ślub i 13-letni Themistoklis, który dopiero od roku trenował w klubie, pierwszy raz w życiu poleciał do Nowej Zelandii. Spędził tam cztery miesiące. – Z młodszym bratem ćwiczyliśmy w akademii Wellington Olympic. To klub stworzony z myślą o Grekach w Nowej Zelandii. Wujek grał tam w drużynie seniorskiej. Też był środkowym obrońcą. Pamiętam, że mój brat miał wtedy dość wątłą posturę. Często zdarzało się, że mijałem kilku przeciwników i wykładałem mu piłkę. On strzelał gola, a później razem się cieszyliśmy – opowiada gracz Korony. W nowozelandzkiej prasie można znaleźć artykuł, w którym Basil Mitrakas tak wypowiada się o siostrzeńcu: „Już wtedy widać było u niego wielki talent i żądzę wygrywania. W każdym spotkaniu grał tak, jakby właśnie odbywał się finał mistrzostw świata”.
Czwarty zaskakujący ruch Miedzi Legnica budującej kadrę, która ma jej zapewnić awans. Joan Roman, podobnie jak wcześniej Omar Monterde, po jednej rundzie wrócił do Miedzianki.
– Roman podpisał umowę do końca sezonu. Warunkiem przedłużenia o kolejne dwa lata jest nasz awans do ekstraklasy, oczywiście przy odpowiednio dużym wkładzie sportowym Joana, który jest określony w kontrakcie – mówi dyrektor Miedzi Marek Ubych. Jesienią Roman był zawodnikiem Panetolikosu, ale wiodło mu się średnio, przede wszystkim grał mało i rozwiązał umowę. A jeszcze wiosną 2019 roku kataloński skrzydłowy należał do najjaśniejszych punktów Miedzi, która spadła z ekstraklasy. Wyciągał zespół za uszy w kluczowych meczach. Wiedział, że w razie degradacji ma w umowie klauzulę gwarantującą mu, że będzie wolnym piłkarzem, a mimo to w meczu ostatniej szansy z Wisłą w Krakowie strzelił dwa gole, walnie przyczyniając się do zwycięstwa legniczan 5:4, które omal nie dało im utrzymania.
Łukasz Kosakiewicz latem zamienił ekstraklasową Koronę Kielce na drugoligowy Widzew Łódź. Teraz o tym opowiada.
ŁUKASZ GRABOWSKI: Bał się pan transferu do Widzewa?
ŁUKASZ KOSAKIEWICZ (OBROŃCA WIDZEWA ŁÓDŹ): Nie, nie było mowy o strachu. To byłoby za duże słowo.
A jakie byłoby dobre?
Jedno trudno znaleźć. Może powiem, że był dreszczyk emocji, bo zejście dwie ligi niżej jest ryzykowne. Ale po kilku rozmowach z szefami Widzewa wiedziałem, że coś ciekawego powstaje w Łodzi i to mnie przekonało.
To wystarczyło, by zejść dwie ligi niżej?
Aż tak łatwo nie było, wiadomo. Długo na ten temat rozmawialiśmy w rodzinnym gronie. Miałem kilka nieprzespanych nocy, bo to wcale nie była prosta decyzja. Pomogła też narzeczona, która wzięła do ręki kartkę, podzieliła na pół i zaczęła wypisywać plusy i minusy przeprowadzki do Łodzi. Lista tych pierwszych była dłuższa, więc wylądowałem tutaj i nie żałuję. Owszem, z ekstraklasy zszedłem do II ligi, ale wierzę, że za sprawą ciężkiej pracy razem z Widzewem wrócę do najwyższej klasy rozgrywkowej. Wszystko w życiu osiągnąłem dzięki harówce, więc teraz też wierzę, że przyniesie odpowiedni skutek.
Długo trwały negocjacje z Widzewem?
To było skomplikowane, bo miałem ważny kontrakt z Koroną. Ale im dłużej rozmawialiśmy o Widzewie z panią prezes, tym intensywniej myślałem o tym, że przeprowadzka do Łodzi będzie dobrym ruchem. Pierwsze wrażenie było pozytywne i to też miało znaczenie.
Miał pan oferty z ekstraklasy?
Tak. Ale wybrałem Widzew, bo tu sytuacja wydawała mi się stabilniejsza. Już po podjęciu decyzji nie miałem myśli typu: „Boże, co ja zrobiłem?”.
No to jeszcze kilka tekstów z Magazynu Lig Zagranicznych.
W Rzymie „szczypanie” zyskało nowe znaczenie, a kontuzja rywala cieszy, jak nigdzie. W niedzielę Roma gra derby z Lazio.
Nicolo Zaniolo wychodzi z szatni, przechodzi kilka kroków i już jest zatrzymany. Prośba o wywiad. Wychodzi przez szklane drzwi na zewnątrz i kolejna. Wsiada do auta, ktoś puka w szybę. Potrzeba czegoś na profile w mediach społecznościowych klubu. Wyjeżdża i zatrzymuje go kibic. Prawie rzuca się na maskę samochodu. Wygłasza monolog, prosi o zdjęcie, każe porozmawiać ze swoim ojcem… Wszystko widzimy z perspektywy pomocnika, jakbyśmy siedzieli w jego głowie. To tylko krótki, trwający nieco ponad trzy minuty film z aktorami opublikowany na kanale YouTube Giallorossich po to, by pokazać, z jak wielkim zainteresowaniem muszą mierzyć się piłkarze. Tytuł: „Nicolo Zaniolo spotyka ludzi” („Nicolo Zaniolo incontro gente”). Rzym wymaga. Ponad dziesięć stacji radiowych nadających programy tylko o Romie bądź Lazio, z czego jedną założył właściciel tych drugich – Claudio Lotito, by mieć jakikolwiek wpływ na przekaz płynący do tifosich. Ci najchętniej wiedzieliby wszystko. Z łatwiejszego dostępu do zespołu cieszą się fani Giallorossich, bo centrum treningowe Trigoria znajduje się w mieście. Zawodnicy są pod ręką, co akurat im samym na rękę nie jest i łatwo to zrozumieć po obejrzeniu przywołanego materiału. Rozsądniej ośrodek wybrali szefowie Biancocelestich – Formello położone jest w Cassia Veientana, miejscowości oddalonej o mniej więcej 30 kilometrów od stolicy Italii. Choć na ostatnich zajęciach przed derbami pewnie i tak zjawi się tam kilka tysięcy laziali, by dodatkowo zmobilizować drużynę.
– Walka Wernera z Lewandowskim o tytuł króla strzelców jest przeciekawa, a ich statystyki są niewyobrażalne. Od czasów Gerda Müllera nikt nie strzelał tak, jak oni – mówi Peter Hyballa, niemiecki trener oraz były szef szkolenia trenerów w DFB.
Ciekawie wygląda także walka o tytuł króla strzelców. Bayern popełnił w lecie błąd, że nie zatrudnił Wernera?
Nie jestem pewny, czy on i Lewandowski potrafiliby funkcjonować razem. Obaj uwielbiają być gwiazdami. Są pozytywnymi egoistami. Lewandowski jest dla mnie kompletny i lepiej pasuje do stylu gry Bayernu. Werner potrzebuje więcej przestrzeni, a Bayern nie tak często gra z kontry. W Monachium są jeszcze Thomas Müller czy Serge Gnabry. Budowanie drużyny jest jak układanie puzzli i nie polega tylko na ściąganiu najlepszych zawodników. Walka Wernera z Lewandowskim jest jednak przeciekawa, a ich statystyki są niewyobrażalne. Od czasów Gerda Müllera nikt nie strzelał tak, jak oni.
Wydawało się, że Lewandowski pociągnie za sobą lawinę transferów z Polski do Niemiec. Tymczasem kluby z Bundesligi przestały kupować zawodników z ekstraklasy. Dlaczego?
W ekstraklasie jest więcej wyczekiwania na błędy przeciwnika, skupiania się na własnej organizacji w defensywie i mniej pressingu. Gra się przede wszystkim, by nie stracić gola. Może dlatego Polacy ostatnio lepiej odnajdują się w lidze włoskiej, gdzie także kładzie się duży nacisk na organizację taktyczną w obronie. W Bundeslidze trzeba wykonywać więcej sprintów i grać do przodu. Także pracując na Słowacji, widziałem, że futbol w tej części Europy jest nastawiony bardziej na organizację niż na spektakl. Wielu trenerów szybko traci pracę, więc potem boi się ryzykować. Tymczasem trenerzy tacy jak Marco Rose czy Nagelsmann w juniorach grali tak samo ofensywnie i wysokim pressingiem, jak dziś w Bundeslidze. Różnica była tylko taka, że wtedy oglądało ich sto osób, a teraz pięćdziesiąt tysięcy. To pokolenie niemieckich trenerów taki futbol ma jednak we krwi. Piłka w waszej lidze mocno się od tego różni.
Wspomniał pan o Słowacji. Niedawno rozstał się pan z DAC Dunajska Streda. Pójście w ślady innych trenerów z niemieckiego rynku, jak Gino Lettieri czy Kosta Runjaic, wchodzi w grę?
W poprzednim roku miałem sporo kontaktu z polską piłką. Lubomir Šatka i Tomaš Huk odeszli z DAC do polskiej ligi. Z Lechem Poznań byliśmy obok siebie na obozie. Później w pucharach wpadliśmy na Cracovię, która ma lepszą drużynę i większe możliwości finansowe, ale awansowaliśmy, grając bardziej spektakularnie. Mecze były na styku, ale udało nam się je wygrać. Miałem zapytania z Polski, ale byłem lojalny wobec klubu. Powiedziałem w Dunajskiej Stredzie, że dwa lata w słowackiej lidze to dla mnie wystarczający czas i nie chciałem przedłużyć wygasającego w czerwcu kontraktu. Dlatego w styczniu mnie zwolniono.
Choć od transferu minęło już sześć miesięcy, gra Joao Felixa dalej nie uzasadnia wydania na niego aż 127 mln euro. Portugalczykowi nie udaje się wypełnić przestrzeni po odejściu mistrza świata Antoine’a Griezmanna.
– Gdy kupujesz dziewiętnastolatka za 127 mln euro (pół miliarda złotych – przyp. red.), nie możesz oczekiwać, że rozwiąże on wszystkie problemy drużyny. Tym bardziej, gdy ta pod względem taktycznym i defensywnym gra po włosku – zwracał uwagę Joao Mario, pomocnik Lokomotiwu, który z Feliksem występuje w reprezentacji. Piłkarz przyznaje, że stara się odcinać od siebie myśli w stylu: „O kur… zapłacono za mnie 127 mln euro!”, jednak filozofia Simeone wydaje się go przytłaczać. Hiszpańskie media podawały, że ma on dość bronienia. – W Atleti gra bardziej jako defensywny pomocnik niż napastnik – twierdzą bliscy Joao, zwracając uwagę, że nie ma sił na pokazanie błysku z przodu, gdy większość sił poświęca na obronę dostępu do własnej bramki. Trener przyznaje, że jego młodej gwieździe brakuje sił i przekonuje, że intensywnie pracują nad poprawą kondycji czwartego najdroższego piłkarza w historii, który pod koniec ubiegłego roku wypalił: – Teraz już widzę, jak szczęśliwy byłem w Benfice.
SPORT
Gliwicki magistrat przedstawił listę klubów sportowych, które otrzymają dofinansowanie z miasta na I półrocze 2020. Piast na bieżące funkcjonowanie dostanie mniej pieniędzy niż wcześniej, ale za to wsparty zostanie większy projekt związany z klubem.
Klub z Okrzei otrzyma 3 zamiast 6 milionów. Podobnej kwoty należy się spodziewać w drugim półroczu 2020. Reszta pieniędzy, która miała trafić do Piasta, ma zostać przekazana na rozpoczęcie wspomnianego projektu, który dopiero nabiera realnych kształtów, co jednak musi cieszyć kibiców. – W planach jest powstanie akademii, bazy szkoleniowej z bursą czy boiska z podgrzewaną murawą. W tej chwili jest to na etapie prac koncepcyjnych, nie ma jeszcze gotowej dokumentacji – informuje UM w Gliwicach. Podobnie jak nieznana jest lokalizacja. Klub ma swoje propozycje i pomysły, które zostaną przekazane miastu.
Jacka Gmocha, Andrzeja Strejlaua i Janusza Wójcika łączy nie tylko praca z kadrą biało-czerwonych. Cała trójka związana była także z Legią Warszawa oraz z Zagłębiem Sosnowiec.
Jacek Gmoch zakończył współpracę z klubem z Sosnowca w 1975 r. Cztery lata później na Ludowym zjawił się Andrzej Strejlau. On w przeciwieństwie do Gmocha i Wójcika oficjalnie figuruje w klubowych annałach. Do Sosnowca trafił po rozstaniu z Legią. Przejął zespół po pierwszej odsłonie sezonu 1979/80, a na trenerskiej ławce zluzował legendę sosnowieckiego klubu, Józefa Gałeczkę. Po rundzie jesiennej sosnowiczanie mieli 15 pkt. Pod wodzą trenera Strejlaua ten dorobek miał być większy. Przyszły selekcjoner reprezentacji do sztabu szkoleniowego obok Mariana Masłonia, kolejnego zasłużonego piłkarza i trenera Zagłębia, włączył inną legendę, tyle że Górnika Zabrze, Stanisława Oślizłę. Pracowite przygotowania zimowe – seria sparingów z zagranicznymi zespołami, obóz w górach – na niewiele się jednak zdały. Początek był obiecujący. Sosnowiczanie na Ludowym zremisowali 2:2 z Górnikiem Zabrze, zremisowali 0:0 w Chorzowie z Ruchem i pokonali u siebie Polonię Bytom 2:0. Potem było już jednak gorzej. Zagłębie traciło punkty, strzelało mało bramek i poza efektownym zwycięstwem nad GKS-em Katowice 3:0 zaprezentowało się wiosną poniżej oczekiwań. 12 pkt w rundzie rewanżowej, w sumie 27 na koniec sezonu i 12. miejsce w tabeli nikogo nie mogło zadowolić. Zresztą wyraz swojego niezadowolenia dali już trakcie rundy fani Zagłębia. O ile pierwszy mecz wiosny oglądało 10 tysięcy ludzi, tak na meczu z Legią zjawiło się ich raptem 2 tysiące. Największym wygranym sezonu okazał się Jerzy Mikołajów, który po powrocie z AKS Niwka zdobył 12 bramek i w glorii najlepszego strzelca doczekał się debiutu w reprezentacji Polski.
TVP wyemitowała program, którego tematyką były m.in. kontrowersje wokół budowy stadionu w Katowicach. Przełomowych informacji – nadal brak. Marcin Krupa nie wyklucza podjęcia kroków prawnych wobec telewizji.
Pomyłka księgowa na 170 milionów złotych i superdrogi stadion dla klubu, który już własny obiekt ma. W tle układ, który rządzi od ponad 20 lat, mimo formalnej zmiany na fotelu prezydenta – tymi słowami rozpoczynał się materiał o budowie stadionu w Katowicach, wyemitowany w TVP 1 w ramach „Magazynu śledczego Anity Gargas”, autorstwa Mateusza Teski. „Dziś wzięliśmy pod lupę włodarzy Katowic. Są one nie bez powodu nazywane miastem deweloperów oraz szkodliwych, szpecących inwestycji, by wymienić zabetonowany rynek, oś widokową zastawioną szaletami czy szkaradną, zabijającą lokalnych przedsiębiorców galerię handlową przy dworcu. Teraz miasto zamierza wybudować nowy stadion piłkarski dla miejscowego klubu” – słyszymy dalej. Materiał tak naprawdę wnosi do sprawy niewiele nowego; a w kontekście stricte stadionu – praktycznie nic ponad to, o czym w „Sporcie” już pisaliśmy, czyli spór miasta z projektującą obiekt firmą RS Architekci. Na antenie TVP wypowiedziało się wiele osób z różnych katowickich środowisk, polityków, wiceprezydent Waldemar Bojarun, ale jak zaznaczono – żaden z radnych Forum Samorządowego Marcina Krupy. Ciekawostką jest, iż prezydentowi wypomniano, że… w 2014 roku w kampanii prezydenckiej wspierał Bronisława Komorowskiego.
SUPER EXPRESS
Wisła Kraków pójdzie na wojnę z Patrykiem Vegą? Chodzi o jego najnowszy film “Bad Boy”, budzący wiele skojarzeń z Wisłą, oczywiście negatywnych. W tle sprawa powrotu na Reymonta Sławomira Peszki.
Z informacji Interii wynika, że reżyser próbował dogadać się z władzami krakowskiego klubu, aby kręcić część scen na jego obiekcie, miał oferować za to nawet kilkaset tysięcy złotych, ale spotkał się z kategoryczną odmową i ostatecznie sceny stadionowe zostały nakręcone na obiekcie Śląska Wrocław.
A dlaczego film Vegi nie podoba się związanym z Wisłą? Klub powoli, z wielkim trudem, dźwiga się z dna, na które spadł przez działania grupy pseudokibiców Sharks i ludzi, którzy ulegli ich wpływom. W Krakowie uważają, że film Vegi może negatywnie wpłynąć na rozmowy z potencjalnymi sponsorami czy inwestorami w Białą Gwiazdę. W filmie „Bad Boy” wystąpiło epizodycznie dwóch piłkarzy, Kamil Grosicki i Sławomir Peszko. Ten drugi jeszcze do niedawna grał w Wiśle i miał do niej wrócić tej wiosny. Nie wróci, a jeśli wierzyć plotkom, jednym z powodów tego, że „Peszkin” nie zagra już przy Reymonta, jest właśnie to, że wziął udział w produkcji Vegi.
GAZETA WYBORCZA
Nic o piłce.
Fot. FotoPyK