Seryjne zwycięstwa Liverpoolu już nikogo nie dziwią. W tym sezonie podopieczni Jurgena Kloppa całkowicie podporządkowali sobie wszystkich wyspiarskich rywali. Przewalcowują, rozparcelowują, niszczą. Przypominają niepowstrzymany huragan, który sieje spustoszenie na swojej drodze i nie sugeruje się żadnymi ludzkimi prawami. Dlatego jakaś tam kolejna wygrana w derbowym meczu z Evertonem w FA Cup wielkiej sensacji nie budzi. Z pozoru, bo chyba powinna, jeśli wspominamy, że w tym spotkaniu nie zagrali chociażby Salah, Mane, Firmino, Alexander-Arnold, Van Dijk, Robertson, Henderson, Wijnaldum i Alisson, czyli praktycznie cały podstawowy skład. Tak, Liverpool zwyciężył, grając rezerwami i młodzieżą. Wow.
Niech efekt tego skromnego, bo skromnego, ale jednak triumfu, zwielokrotni fakt, że Carlo Ancelotti na to derbowe starcie oddelegował absolutnie najsilniejszą jedenastkę, jaką aktualnie był w stanie złożyć. On nie mógł pozwolić sobie na eksperymenty. Musi wygrywać, musi tworzyć swoją drużynę, musi udowadniać, że nie jest trenerem, którego najlepsze lata minęły już bezpowrotnie. Do tej pory Everton pod jego wodzą zaliczył dwa planowe zwycięstwa z Burnley (1:0) i Newcastle (2:1), równie planowo uległ Manchesterowi City (1:2), i ostrzył sobie zęby na przepracowany zabójczym terminarzem Liverpool, który zwyczajnie gdzieś musiał znaleźć okazję, żeby dać odpocząć swoim największym gwiazdom.
Jaką drużynę zestawił Klopp? Młodzież (Williams, Jones, Elliott), zwyczajowi rezerwowi (Milner, Adrian, Gomez, Lallana, Origi), zawodnicy trzeciego szeregu (Philips, Chirivella) i debiutujący w nowych barwach Minamino, na którego zwrócone były oczy wszystkich japońskich turystów z aparatami wszystkich ciekawych tego, jak pójdzie mu w nowych warunkach.
Dlatego faworytem pojedynku w trzeciej rundzie FA Cup byli goście.
I faktycznie po The Toffees było widać, że legitymują się większym doświadczeniem. Może brakowało im trochę stylu, a ich ataki opierały się głównie na nieco topornym ekspresowym transportowaniu futbolówki pod bramkę rywali, ale taki sposób gry ewidentnie przynosił korzyści, bo gdyby w pierwszej połowie wykorzystali wszystkie swoje okazje, to mecz mógł i powinien być zamknięty.
Nie stało się tak, tylko dlatego, że dobrze dysponowany był Adrian. Hiszpański bramkarz najpierw odbił bardzo mocny strzał Schneiderlina, który w pozycji strzeleckiej znalazł się po dwójkowe akcji Sigurdssona i Walcotta, potem wykazał się refleksem przy główce z czystej pozycji Holgate’a, a na dokładkę sparował strzał Richarlisona. I warto tutaj na chwilę zatrzymać się przy osobie Brazylijczyka, który rozegrał fatalne zawody.
Był aktywny, piłka go szukała i często znajdował się sam naprzeciw pustych przestrzeni, ale to wszystko było jego największym przekleństwem, bo zupełnie nie radził sobie z okazjami, które dostawał od losu. A to potknął się o własne nogi i piłka wypadła na aut, a to nie potrafił dostrzec lepiej ustawionego Digne, a to tak obsłużył podaniem Calverta-Lewina w relatywnej prostej sytuacji, że ten musiałby być Usainem Boltem wspomaganym najszybszym silnikiem, żeby w ogóle do tego dobiec. Niestety nie był, nie jest i nie będzie, więc akcja skończyła się tylko irytacją wypisaną na twarzy Ancelottiego.
Włoch wiedział, że im dalej w mecz, tym ciężej będzie jego podopiecznym z młodym heavy-metalowym zespołem Kloppa. Dlaczego? Ano dlatego, że Liverpool nie zamierzał kalkulować. Coś nam się wydaje, że w przerwie niemiecki szkoleniowiec powiedział swoim podopiecznym, że nieważne, czy przegrają, czy wygrają, nie mogą zremisować, byle tylko ten mecz nie musiał być powtarzany i dołożony do bardzo napiętego terminarza, bo jego piłkarze znacznie się rozkręcili.
Choć Minamino, na którego wszyscy najbardziej liczyli, nie zachwycił i potrzebuje jeszcze czasu, żeby odnaleźć się na angielskiej boiskach, to jego koledzy wyręczali go w uroczy sposób. Neco Williams był absolutnie najlepszym zawodnikiem na boisku. Dynamiczny, nieustępliwy, nie bojący się ofensywnych szarż i z niezmordowanymi płucami. Origi i Lallana dokładali niezbędnego doświadczenia, umiejętnie przetrzymując piłkę i nie pozwalając rywalom na nawet chwilę oddechu, a za ich plecami Elliott i Jones pokazywali, jak potężny mają potencjał. Ten pierwszy kiwał, dryblował, mijał, nieustannie napierał, a ten drugi zdobył przepiękną bramkę z dystansu na wagę zwycięstwa. Tak zostaje się bohaterami na Anfield.
I wiecie, ta wersja Liverpoolu nie była wybitna. Nie była perfekcyjna. Cały czas coś nie trybiło, coś zgrzytało, coś nie działało. Słabo funkcjonowała obrona, młodzież momentami wyglądała na zagubioną, ale nie sposób było ich krytykować. Była w nich jakaś taka naturalna szaleńcza młodzieńcza fantazja, która dominowała nad Evertonem, który choć w pierwszej połowie wyglądał przyzwoicie, to w drugiej zwyczajnie pokazał, że nie zasługuje na awans do kolejnej rundy FA Cup.
Zasłużył za to Liverpool. Bez dwóch zdań. Ze swoimi największymi gwiazdami w składzie byłoby to dużo łatwiejsze, ale zabijcie nas, ale sami cieszyliśmy się z tego, jak dużo więcej emocji ten mecz kosztował Jurgena Kloppa, któremu bardzo zależało na zwycięstwie swojej młodej ferajny. Tyle zwycięstw, tyle triumfów, tyle punktów, tyle awansów, a on wciąż to wszystko przeżywa z wielkim, szerokim i zasłużonym uśmiechem na twarzy. Imponujące.
Liverpool 1:0 Everton
71′ Jones
Fot. Newspix