Zdecydowana przewaga Realu do przerwy i wyrównane starcie w drugiej połowie. Ale gdybyśmy mieli porównać ten mecz do czegokolwiek, to porównalibyśmy do polowania na muchę. Madrytczycy na oślep machali packą, z kolei gospodarze obchodzili cel z każdej strony czekając na optymalny moment do użycia klapka. Sęk w tym, że przez te półtorej godziny nikomu nie udało się trafić w owada. Jedyne, co czujemy po tym meczu, to poważne rozczarowanie. Ubijanie muchy nie jest ciekawym zajęciem, a co dopiero oglądanie tego, jak ktoś niezdarnie próbuje ukrócić jej żywot.
Pompka tego starcia zdecydowanie wyprzedziła sam poziom emocji i jakości, które dostarczono nam przez 90 minut. Przypuszczamy, że macie tak samo, jak i my – El Clasico nie grzeje już was tak, jak jeszcze kilka lat temu, niemniej wciąż siadacie przed telewizorami i czekacie na fajerwerki. Jak ten kinomaniak, który na Filmwebie ocenił już tysiąc filmów, ale wciąż idzie do multipleksu i oczekuje, że ktoś go zaskoczy.
Dzisiaj elementów zaskoczenia było niewiele. To znaczy w pewnym sensie byliśmy zaskoczeni przebiegiem pierwszej połowy, gdy to Real panował nad piłką, a Barcelona miała poważne problemy z wyjściem spod pressingu i utrzymania kontroli nad meczem. Natomiast przecież już taką Blaugranę w tym sezonie widzieliśmy niejednokrotnie. Mogliśmy się dziwić, że Barca wywija taki numer właśnie w klasyku – bo jednak pełna mobilizacja, najsilniejszy możliwy skład, duża stawka. Ale Real do przerwy udowadniał, że Zidane odrobił zadanie domowe – świetny był Casemiro, który trzymał pieczę nad każdą wolną przestrzenią w środku pola. Dobrze oglądało się Fede Valverde, który przyćmił Rakiticia czy przykrywał przez dłuższy czas de Jonga. Aktywny był Benzema, szukający sobie miejsca z dala od Pique i Lenglet. Konsekwencją tego były okazje strzeleckie – do przerwy było 13 do 3 w strzałach.
Pod względem konkretów też zarysowała się przewaga Realu. Benzema groźnie uderzał z dystansu, Valverde odpalił dwa pociski ziemia-ziemia z wyrzutni wolejowej, Pique musiał wybijać piłkę z linii bramkowej po rozegraniu rzutu rożnego. No i mieliśmy kontrowersje, jakże mogło być inaczej. O ile brak rzutu karnego po pociąganiu Varane’a za koszulkę przy stałym fragmencie gry jest kontrowersją umiarkowaną, o tyle wapnem cholernie mocno zaśmierdziało, gdy Rakitic przerysował korkami udo Francuza. Stoper gości pokazywał sędziemu rany na swoim mięśni czworogłowym, ale arbiter wysłuchał co mają mu do powiedzenia koledzy w VAR-u i zaniechał dyktowania jedenastki. Niesłusznie.
Co w tym czasie robiła Barcelona? Przede wszystkim – męczyła się. Blaugrana opierała się na dwóch kluczowych postaciach – rozgrywającym ter Stegenie i rozgrywającym Messim. Momentami wyglądało to kuriozalnie – zawodnik z piłką rozkładał ręce, szukał kolegów do podania, a ci rozrzuceni po całym boisku byli dokładnie przykryci przez przeciwników. Sęk w tym, że najczęściej tym „zawodnikiem z piłką” był Marc-Andre ter Stegen.
Barca też miała swoje szanse, bo przecież setkę Jordiemu Albie wykreował Messi (a jakże), tenże Messi nie trafił też w piłkę po podaniu Griezmanna, tuż przed linią po strzale Argentyńczyka musiał interweniować Ramos. Lecz próżno było szukać sześcio-siedmiominutowych oblężeń bramki gości. Katalończycy przez lata przyzwyczajali nas do usypiania rywali i przyspieszania gry w momencie, gdy przeciwnik już tracił koncentrację. Zakręcić rywalowi w głowie, by posłać w końcu silny cios na szczękę. Dziś jednak Real ani przez moment nie mógł czuć się zdezorientowany.
Goli nie było Gol był, ale ze spalonego, gdy Mendy dogrywał do Bale’a, ale chwilę przedtem za wcześnie wystartował do podania z głębi pola.
Trudno byłoby nam wybrać gracza meczu (Valverde? Ter Stegen?), natomiast mielibyśmy wielu kandydatów do tytułu najgorszego aktora tego widowiska. Semedo poruszał się po boisku w taki sposób, że prawdopodobnie nie zmieścilibyśmy go w TOP10 najbystrzejszych piłkarzy w wyjściowym składzie Katalończyków. Bale poruszał się jak bez mapy. Griezmann odegrał rolę paprotki. Suarez był najaktywniejszy wtedy, gdy ktoś go trącił w stopę i mógł wywinąć trzy piruety na murawie. Poziom rozczarowania poszczególnymi piłkarzami mógł rywalizować wyłącznie z poziomem żenady, jakie odczuliśmy po ostatnim gwizdku sędziego.
Naprawdę musielibyśmy trochę pogłówkować, by znaleźć aż tak daremne El Clasico. Czuliśmy się jak Fred i Grucha podczas wizyty u Bolca w „Chłopaki nie płaczą”. Na Camp Nou podobnie jak i tam – zaraz miało się rozkręcić, a skończyło się 90 minutami seansu o facecie w łódce o nieporadności dwóch drużyn. Po raz pierwszy od siedemnastu lat w El Clasico nie padła ani jedna bramka. 6235 dni temu.
Barcelona – Real Madryt 0:0