Czy wziąłby w ciemno ósme miejsce po 30. kolejkach? Jak dron i kamery wpływają na zaangażowanie na treningach Wisły Płock? Dlaczego trener Sobolewski zażartował, że już nie będzie potrzebny? Jak otrząsnąć się po stracie trenera, zniknięciu piłkarza i 0:5 w Lubinie? Co zrobi, gdy strzeli pierwszego gola w PKO Bank Polski Ekstraklasie i czy zero na koncie po 2,5 sezonach ciąży? Czy czuć taktyczną różnicę pomiędzy Chievo Werona a Elaną Toruń? Lepiej wyjechać szybko czy późno? Kiedy we Włoszech pojawiły się łzy? Kiedy zdarzało się grać na włoskim piachu? Jak reaguje klub Serie D, gdy piłkarz z niego ucieka? Czy pasja do piłki może wygrać z arytmią serca, przez którą lekarz zakazuje treningów? Jak stracić pod własnym blokiem samochód?
Damian Rasak, piłkarz od czarnej roboty w Wiśle Płock, w pierwszym wywiadzie na Weszło. Zapraszamy.
***
Jesteś po meczu z Jagiellonią na pozycji lidera i mówię ci wtedy, że po trzydziestej kolejce zajmujecie ósme miejsce gwarantujące utrzymanie. Bierzesz w ciemno?
Może zabrzmi to trochę minimalistycznie, ale tak, osobiście wziąłbym je w ciemno i nie dlatego, że nie wierzę w zespół. Wszyscy wiemy, że naszym głównym celem jest utrzymanie. Jeszcze siedem kolejek temu byliśmy w dole tabeli. Może nam się przytrafić seria pięciu porażek z rzędu – odpukać, mam nadzieję, że to się nie zdarzy – i będziemy zaraz znowu w dołku, bo tabela jest bardzo spłaszczona. Ekstraklasa zmienia się diametralnie z kolejki na kolejkę, więc nie ma co popadać w hurraoptymizm. Cały czas trzeba pracować, to tylko mogło dać nam jeszcze większego kopa. Ktoś powiedział, że na tron nie jest trudno się wspiąć, na tronie trudno jest się utrzymać. Przed nami teraz najtrudniejsze zadanie, najtrudniejsze mecze. Już nie będzie tak, że jakikolwiek rywal nas zlekceważy. Każdy będzie się motywował do spotkania z nami. Po ostatnich meczach inni zdają sobie sprawę z tego, jaką siłą dysponujemy.
Co usłyszeliście od trenera Sobolewskiego po wejściu na pierwsze miejsce? Ściągał was na ziemię?
Trener zaśmiał się, że niedługo nie będzie nam potrzebny. Oczywiście powiedział to w żartach. Mówił, że teraz czekają nas najtrudniejsze mecze. Wykonujemy świetną pracę jako zawodnicy, sztab i klub, ale teraz już nikt nas nie zlekceważy. Mecz ze Śląskiem pokazał, że wcale nie będzie nam łatwo. Trener zawsze każe nam zachowywać chłodną głowę i podchodzić do następnego spotkania, jakby było naszym ostatnim.
Wszystko fajnie, ale popsuliście nam zabawę, bo mogliście być liderem z ujemnym bilansem bramkowym.
Były z tego śmiechy, jak to w szatni. Niestety, mecze z Lechem i Zagłębiem trochę psują nasz bilans, ale wykaraskaliśmy się. Każdy śmiał się, że fajnie byłoby mieć lidera z minusowym bilansem, wszyscy w Polsce mówiliby o tym, ale to się nie wydarzyło.
Jak się otrząsnąć po takim meczu jak 0:5 w Lubinie? Paradoksalnie to właśnie wtedy zaczęliście nagle iść w górę. A przecież wcześniej dostaliście inne ciosy: odejście Ojrzyńskiego czy zniknięcie Stevanovicia, który miał być liderem zespołu.
Bezpośrednio po meczu nie było mnie w szatni, pauzowałem za kartki, ale z tego co słyszałem, nastroje nie były przyjemne, padło parę ostrzejszych słów. Następnego dnia mieliśmy odprawę pomeczową i trener przekazał kilka ostrzejszych uwag indywidualnych. Nie można było tego zostawić, to jak zderzenie się ze ścianą. Niecodziennie przegrywa się 0:5. Było nieprzyjemnie, ale wiedzieliśmy, że trzeba się jak najszybciej otrząsnąć. Trener Sobolewski jest tak charyzmatyczną osobą, że nie pozwolił nam się podłamać. Od razu ciągnął nas do góry.
Mówił: – Panowie, to tylko jeden mecz. Lepiej dostać w jednym meczu 0:5, niż w pięciu meczach po 0:1.
Przez cały tydzień nas motywował, nie dał nam sobie wmówić, że będziemy tak grali zawsze. Przeanalizowaliśmy mecz i na tym się skończyło. Do następnego podchodziliśmy zmotywowani na trzysta procent, bo wiedzieliśmy, że takie spotkanie nie może nam się powtórzyć. No i się na szczęście nie powtórzyło.
Fajny obraz trenera Sobolewskiego rysujesz. Grając u niego czujesz się, mówiąc obrazowo, jak kozak?
Skłamałbym, gdyby tak nie było. Trenera Sobolewskiego cechuje według mnie charyzma i charakter zwycięzcy. Żyje na ławce rezerwowych. Nie wiem, czy kiedykolwiek usiadł podczas meczu. Cały czas dyryguje, podpowiada. To, przynajmniej dla mnie, bardzo motywujące. Wiadomo, że to my wychodzimy na boisko, ale to dla nas bodziec, że trener w nas wierzy, mamy jego wsparcie i obojętnie co się stanie, będzie z nami. Tak było po przegranym meczu w Lubinie, tak było też po zwycięstwach, które nastąpiły.
Sobolewski stosuje niestandardowe systemy motywacji?
Wystarczy rozmowa w szatni. Codziennie rozmawia z nami przed treningiem, na treningu cały czas nam podpowiada, krzyczy. Gdy coś mu się nie podoba, od razu jest mocniejszy bodziec.
Cały czas czujesz się jak pod prądem.
Pod takim pozytywnym, tak. Podczas każdej małej gry wszyscy muszą iść na sto procent. Szczególnie mając świadomość, że na zajęciach jest kamera i dron. Na drugi dzień wszystko może być wytknięte na odprawie. Każdy zapieprza więc na sto procent i nie odpuszcza. Kadra nam się bardzo wyrównała, ktokolwiek wchodzi, daje pozytywny bodziec. Mamy z tyłu głowy, że przez słabszy mecz czy gorszy tydzień treningowy można wypaść ze składu.
Na co konkretnie najczęściej zwraca ci uwagę trener Sobolewski?
Teoretycznie gramy trójką w środku pola, a tak naprawdę jednym defensywnym, czyli mną i dwoma ofensywnymi, Matim Szwochem i Dominikiem Furmanem. Poprawiła się nasza gra w trójkącie. Każdy wie, co ma robić – czy zbiec do boku i pomóc koledze, czy zostać w środku i asekurować. Moim zadaniem jest asekurowanie bocznych obrońców i pomaganie im, jeśli tylko zdążę, bo nie da się obskoczyć całej szerokości boiska. Dobrze współgramy z linią defensywy w trójkątach, odległości są małe, piłki rzadko przechodzą środkiem. Trener Sobolewski powtarza, że nie możemy otwierać korytarzy, by przeciwnik nie mógł dostać piłki i się z nią obrócić.
Zgodzisz się z tezą, że ekstraklasowy piłkarz potrzebuje od trenera prostego, jasnego przekazu? To klucz?
Tak. Mogę to powiedzieć na swoim przykładzie. Trener Sobolewski jasno określa moje zadania w drużynie. Może nie mam ich w grze ofensywnej, ale doskonale wiem, co, kiedy, jak i gdzie mam robić, kiedy mogę się podłączyć, a kiedy muszę kogoś zaasekurować. Konkretny przekaz trafia do wszystkich bardziej niż ogólnikowe “bądź tu, ale możesz sobie wybrać”. Trener każdemu z nas nakreśla cele, które staram się wykonywać.
A co myślisz o stwierdzeniu, że za Kibu Vicuny byliście przeładowani schematami, wariantami, strategiami i finalnie sami nie wiedzieliście, co mieliście robić? Czułeś, że to wszystko było zbyt skomplikowane?
Ciężko porównać obu trenerów. Za trenera Kibu mieliśmy za zadanie grać krótkimi podaniami, wymieniać się pozycjami, za wszelką cenę rozgrywać piłkę. Raz mogłem być na numerze sześć, raz na dziesiątce. Środkowy pomocnik mógł się zmieniać z bocznym. Dowolność w ofensywie była większa. Można powiedzieć, że graliśmy wtedy z większym polotem. Ale to się nie przekładało na organizację gry i defensywę. Nie chcę porównywać, bo to kompletnie dwie różne Wisły. Jak widzimy na przestrzeni czasu, obecna jest dobrze skonsolidowana, taka wyrachowana.
Czujesz się w Wiśle trochę jak w roller-coasterze? Albo walczycie o puchary, albo do końca o utrzymanie, a teraz znowu pukacie do czołówki.
W Wiśle jestem trzeci rok. W pierwszym był trener Brzęczek, z którym do ostatniej kolejki byliśmy się o puchary. Piąte miejsce też było fantastyczne, nikt nie brał przed sezonem go pod uwagę. Następnie było odejście trenera Brzęczka, zawirowania, trener Dźwigała, zmiana, trener Kibu, znowu zmiana… Zawirowania nam nie służyły. W ostatnim sezonie przekonaliśmy się, że długo tak nie da rady jechać. Potrzebowaliśmy stabilizacji. U trenera Ojrzyńskiego złapaliśmy serię czterech zwycięstw, dzięki którym się utrzymaliśmy, a potem znowu nieszczęsne i smutne odejście. Każdy się znowu zastanawiał: co teraz?
Nie ma nudy.
Na pewno. Każdy chciałby stabilizacji, ósmego miejsca, luziku, ale w Płocku tak widocznie nie może być.
Jak się odniesiesz do opinii, że Dominik Furman wygląda ostatnio tak dobrze w dużej mierze dzięki temu, że robisz dla niego czarną robotę?
Nie ma co ukrywać, Dominik czy Mati mają większą swobodę w ofensywie dzięki temu, że zawsze jestem za ich plecami. Muszę łączyć dwie linie: obrony i ataku. Przewidywać, gdzie piłka spadnie i tam się ustawiać. Jasne, uważam, że odciążam Dominika i Mateusza, ale oni również pomagają mi w defensywie. Sam w środku pola nic bym nie zrobił. Trener wymaga, by cała jedenastka broniła i zapieprzała.
A irytuje cię opinia, że 50% Wisły Płock to Dominik Furman?
Nie ma co gadać, wiadomo w jakiej formie jest Dominik i jaki ma potencjał. Wiemy, że ma bardzo dużo świetnych cech, ale jak wiemy, gra się w jedenastu czy nawet osiemnastu. Nie ma tak, że jeden zawodnik wygrywa mecz. Gdyby nie wsparcie innych, gdyby zespół był w dołku, nie wiem, czy Dominik byłby tak chwalony.
Świetnie bije stały fragment, ale ktoś musi go jeszcze wywalczyć.
I wykorzystać, jak w meczu z Jagiellonią. Oczywiście nie będę tutaj czarował, Dominik jest jedną z wiodących postaci ligi, ale uważam, że gdyby nie nasza postawa, osoba Dominika nie byłaby tak wychwalana. Wolałbym się skupić na tym, że zespół świetnie funkcjonuje i dzięki temu poszczególne jednostki jeszcze bardziej idą w górę.
Jak szatnia zareagowała na sytuację z Romanczukiem?
Podobno wirtualnie podali sobie ręce. Furmi zachował się bardzo w porządku, z klasą. Podobno trzy razy podawał mu rękę, a Romanczuk… Ja nie pochwalam takiego zachowania. Nie chcę powiedzieć brzydko, ale to niedojrzałe. Zawsze mówimy o respekcie, więc nie powinien robić takich rzeczy, niezależnie od tego, co się między nimi wydarzyło. To Romanczuk powinien się wstydzić, zresztą pokazaliśmy na boisku, gdzie jest Romanczuk, który płakał przy bramce Mateusza Szwocha, a gdzie my.
Wiem, że nie jesteś rozliczany z bramek, ale ciąży ci to, że jeszcze nie masz żadnego gola w lidze?
Trochę mam to z tyłu głowy. Sporo spotkań minęło, a ja nadal nie strzeliłem. Uważam, że jeśli będziemy tak grać, bramka w końcu przyjdzie. Podchodzę do tego spokojnie. Wiadomo, chciałoby się strzelić, kto by nie chciał mieć bramki w Ekstraklasie? Z jakiegoś powodu nie udało mi się tego zrobić do tej pory – widocznie tak ma być. Dlatego nie spinam się za bardzo, nie nastawiam się “ja pierdzielę, Damian, tyle meczów i jeszcze nic, ciągle klub zero, musisz strzelić”. Na spokoju.
Przygotowałeś jakąś specjalną cieszynkę?
Chyba nie będę wiedział, co robić! Pewnie się wydrę, żeby emocje wyparowały.
Standardowy, ligowy okrzyk?
No (śmiech).
Dobrze się czułeś, gdy u Vicuny byłeś ustawiany wyżej, bardziej jako ósemka?
Nie uważam siebie za typowego przecinaka, który odbiera piłkę, podaje do najbliższego i ma czyste papcie. Uważam, że za Kibu Vicuny też miewałem fajne momenty, gdy dostawałem większe pole manewru w ofensywie, jak ruszałem do przodu Dominik zostawał z tyłu. Panowała między nami większa wymienność. Teraz rzadko zdarza się tak, że Dominik zostaje na szóstce, a ja idę wyżej. Dobrze się czułem wspierając atak. Uważam się za zawodnika, który umie się dostosować i wykonywać polecenia. Jeśli trener Sobolewski wymaga, bym trzymał środek, jestem jak najbardziej na tak. Nie chcę mówić, gdzie czuję się lepiej, bo potrafię się dostosować i nigdy nie gram pod siebie.
Chyba jesteś gościem, który potrafi schować ego do kieszeni. W drużynie odwalasz czarną robotę, w mediach też nieszczególnie brylujesz.
W pewnym sensie tak. Nigdy nie miałem parcia na szkło, nie chciałem robić wokół siebie otoczki, pakować się w afery. Kiedy trzeba coś mocniej powiedzieć, to powiem, ale wiem też, kiedy ugryźć się w język. Teraz przez swoje występy jestem doceniany i to bardzo miło, że nie tylko ofensywni zawodnicy są chwaleni. W ciszy trzeba trenować, budować swoją markę i na pewno z biegiem czasu to wszystko się opłaci, wróci do człowieka. Choć na salolach są ci, co strzelają. Ci, którzy pracują dla zespołu, pozostają w cieniu fleszy.
Jak się żyje ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy nie będziesz na świeczniku?
Na wyższym poziomie doceniany jest każdy zawodnik. Luka Modrić, środkowy pomocnik, zdobył przecież Złotą Piłkę. Porównałem to bardziej do otoczki w Polsce. Trzeba po prostu zdawać sobie z tego sprawę. Nie czaruję się i wiem, że o zawodniku zaczyna się głośniej mówić, gdy zacznie strzelać i asystować. Często podobnie zaczyna się mówić o bocznych obrońcach.
Co jest trochę niesprawiedliwe.
Dokładnie. Nie wszyscy będą pamiętać dobrą grę, patrzą przez pryzmat statystyk.
Polecasz kolegom wyjechać będąc ogranym piłkarzem z wyrobioną marką czy im wcześniej, tym lepiej?
To zależy od typu osoby. Niektórzy mają parcie, by jak najszybciej posmakować europejskiej piłki, inni wolą iść krok po kroku. Mnie było dane wyjechać w wieku 17 lat. Nie ukrywam, to bardzo trudne decyzje, jest się jeszcze osobą niepełnoletnią, nie zna się języka. Mimo wszystko taki wyjazd może być tylko na plus. Nie dość, że zobaczy się więcej świata, to można się jeszcze nauczyć wiele pod względem taktycznym, a we Włoszech miałem tę przyjemność, że kładli na nią nacisk. Swój wyjazd oceniłbym na plus. Poznałem nowy język, do dziś mogę władać spokojnie włoskim, podszlifowałem angielski, bo na początku musiałem mówić po angielsku. Szkoła życia. Pierwsza dłuższa rozłąka z rodzicami, osiemnastka, było ogólnie ciężko, ale pod względem dojrzałości taki wyjazd może bardzo dużo dać.
Jak wyglądała osiemnastka we Włoszech?
Od początku powiedziano mi, że gdy będę czuł dużą tęsknotę, będę mógł wrócić na dwa-trzy dni. Fajny gest ze strony klubu. Akurat 8 lutego puszczono mnie do Polski. Nie ukrywam, że urodziny były bardzo intensywne – znajomi, rodzina, trzy dni imprezy i powrót. Poświętowałem, a potem szara rzeczywistość i sporo pracy.
Z mamą musiałeś prowadzić negocjacje, żeby wyjechać.
Wiadomo, tata grał w piłkę na poziomie drugiej ligi, od początku zaszczepił we mnie miłość do piłki. Wiedział, co będzie robił jego syn i nie musiał mnie namawiać. Od zawsze kopałem piłkę, jak miałem dziewięć lat trafiłem do Elany Toruń. Mama, jak to mama, martwi się o syna, boi się, czy sobie poradzi, czy nie będzie za mocno tęsknić. Wtedy wydawało mi się, że to ona będzie bardziej tęskniła. Jestem bardzo rodzinny i była to trudna decyzja. Postanowiłem wyjechać, bo wiedziałem, że taka szansa może mi się nie przydarzyć. Kto wie, czy gdybym nie wyjechał, byłbym dziś w Ekstraklasie. W tamtym momencie grałem przecież w Elanie Toruń.
Nawet jeśli nauczyłeś się tam tyle samo co nauczyłbyś się w Polsce, zawsze to magnes: był we Włoszech, pewnie talent, ciekawe co potrafi.
Juź sporo lat minęło, a zawsze temat Włoch powraca. Fajnie mi się opowiada, mam dobre wspomnienia, choć na początku było trochę łez, niepewności, ale niczego nie żałuję.
Kiedy były łzy?
Na początku, pierwszy miesiąc był najgorszy. Trafiłem do hotelu w Weronie, gdzie byli tylko zagraniczni zawodnicy z Francji, Malty, Grecji ze szkółki Chievo. Na początku w ogóle nie miałem z kim rozmawiać. Na treningu Włosi nic nie mówili po angielsku, trener “Kali jeść, Kali pić”, nie było gdzie się podziać. Po treningu wracałem do hotelu, miałem komórkę, miałem laptopa, nie było się do kogo odezwać. Tego najbardziej brakowało. Nie zdawałem sobie sprawy, że to będzie tak ciężkie. Z czasem, gdy już poznałem język i chłopaków, było o wiele lepiej. Po trzech miesiącach trochę rozumiałem po włosku, po pół roku już coś mówiłem i wszystko rozumiałem, po roku mówiłem już biegle.
Panuje wyobrażenie, co zresztą sam podkreśliłeś, że we Włoszech najlepiej pracuje się nad taktyką. Jak wyglądała praca nad nią? Widziałeś kolosalną różnicę pomiędzy podejściem w Chievo i Elanie?
Mega różnicy nie widziałem. Na pewno trener przykładał bardzo dużą wagę do szczegółów. Mówił mi, że powinienem ustawić się dwa metry w tę stronę, tu zaraz do tyłu.
– Kurczę, to tylko dwa metry.
– Nie, Damian, to bardzo ważne.
U trenera Sobolewskiego mam to samo. Niby dwa metry, a mogłeś je zrobić. Bardzo mi się to przydaje. Uczy odpowiedzialności za swoją pozycję i pozycje innych zawodników, dbania o odległości.
Seniorskiej piłki posmakowałeś we Włoszech w Serie D, co w “Przeglądzie Sportowym” wspominałeś jako traumę i w konsekwencji po prostu stamtąd uciekłeś. Co cię tam spotkało?
Po dobrym sezonie w Bari – trafiliśmy do najlepszej ósemki młodzieżowych zespołów – włoski menedżer załatwił mi klub w Serie C, Sassari Torres na Sardynii. Przekonywał, że to dobry krok do przodu, Serie C to już wysoki poziom, grają zawodnicy z przeszłością w Serie A. Byłem w miarę zadowolony z warunków, zgodziłem się. Poleciałem na Sardynię, w pierwszym miesiącu wszystko było fajnie, okres przygotowawczy w górach, bo we Włoszech jeździ się biegać po górach. Serie C, nieźli zawodnicy. Było dobrze.
Po miesiącu dostaliśmy informację, że zostaliśmy zdegradowali do Serie D. Podobno za ustawianie meczów w przeszłości. Zamurowało mnie. W Serie D kluby nie są już profesjonalne. Od tego momentu zaczęły się schody. Powiedziałem menedżerowi, że poszedłem do Serie C i ma mnie stamtąd wydostać. Powtarzał, że musimy poczekać do grudnia i będę mógł odejść bez problemu, bo już to ustalił. No dobra, przemęczę się. Jeździliśmy po sztucznych boiskach, które były cementem. Raz grałem na kompletnym piachu. Człowiek zastanawiał się: gdzie ja jestem? Nie wiem czy to trauma, ale na pewno bardzo nieprzyjemne doświadczenie. W grudniu klub i menedżer powiedzieli, że skoro mam ważny kontrakt, płacą mi, nigdzie nie mogę odejść. A pensje były, co ciekawe, wypłacane w kopercie. Umawiałem się inaczej. Menedżer powtarzał w kółko to samo: “poczekaj, załatwię”. Tydzień mija, drugi, zaraz święta… A ja wciąż słyszę “poczekaj”. W końcu pożyczyłem od taty pieniądze na bilet w jedną stronę i powiedziałem menedżerowi, że wracam do Polski, a on ma mnie stamtąd wydostać.
Czyli wylatując z Włoch nie miałeś pewności, że za chwilę będziesz wolnym zawodnikiem.
Nie miałem.
Ryzykownie.
Ale wiedziałem, że i tak tam nie zostanę. Mieszkałem w hotelu, więc życiowo wszystko mogłem łatwo załatwić.
Jak zareagowali, gdy wyjechałeś? Walczyli o ciebie?
Wysyłali do mojego byłego menedżera pismo, ale ja już wiedziałem, on też, że jest ono nieważne, mogę podpisać kontrakt z profesjonalnym klubem, co zrobiłem. Ta liga nazywa się zresztą Lega Nazionale Dilettanti.
Czyli liga dyletantów.
Oznacza to, że liga nie jest profesjonalna, więc nie ma żadnych przeszkód, bym sobie szukał klubu na własną rękę. No i tak się stało. Były testy w Ruchu u trenera Fornalika. Mieli zamkniętą kadrę, wiadomo jakie problemy, więc z perspektywy czasu dobrze, że tam nie trafiłem. Przyszła propozycja testów w Miedzi Legnica u trenera Tarasiewicza i już tam zostałem. Do dzisiaj bardzo dużo zawdzięczam trenerowi.
Na jakim etapie życia byłeś, gdy usłyszałeś, że masz arytmię i musisz zrezygnować z treningów? Czułeś już wtedy, że to ta skala talentu, że będziesz to robił zawodowo?
Jeszcze nie, ale nie ukrywam, że to był dzwon. Podłamałem się. Rozbrat z piłką był kompletnie nieprzewidziany. Arytmia pojawiła się nagle, gdy chciałem trafić do klasy sportowej w czwartej klasie podstawówki. Może dobrze się stało, że tak wcześnie mi ją wykryto, bo był czas, gdy mogłem sobie pozwolić na dłuższą przerwę i nie odbiło się to na formie. Czwartą, piątą i szóstą klasę musiałem zrobić normalnie. Miałem zakaz trenowania, ale mimo wszystko trenowałem.
Po kryjomu, z kolegami?
W klubie też. Nie wyobrażałem sobie nie trenować. Nie wiedziałbym, co ze sobą zrobić. Doktorce mówiłem, że żadnej aktywności nie podejmuję, jestem cały czas bez ruchu. W meczach ligowych nie mogłem występować. Czułem, że chciałbym zagrać, chłopak się ekscytował, ale niestety. Doktorka powiedziała, że arytmia może się albo pogłębić, albo ustąpić. Leki pomogły, w szóstej klasie miałem już zdrowe serce, mogłem normalnie trafić do klasy sportowej. Nie opłacało się przepisywać w szóstej klasie, więc poszedłem dopiero w gimnazjum.
Toruń żyje w ogóle piłką? To jedno z największych miast wykluczonych z dużego ligowego futbolu.
Boli mnie, że większą wagę przykłada się do żużla, który jest wiodącym sportem. Elana i miasto zasługują, by mieć klub piłkarski w Ekstraklasie albo pierwszej lidze. Żeby zrealizować ten cel, potrzebne są pieniądze, a tych w klubie nigdy za dużo nie było. Żaden mocny sponsor nie zainwestował w Elanę. Był Marwit, ale nie były to środki, za które można zrobić awans. Miasto woli finansować żużel, a moim zdaniem piłka powinna być zawsze na pierwszym miejscu. Kibice w mieście są, ale nie są skorzy przychodzić na drugą ligę, chyba że przyjeżdża Widzew, zgodowicz. Wtedy stadion jest zapełniony. W Toruniu zresztą jest tylko lekkoatletyczny obiekt, z bieżnią, trybunami oddalonymi od boiska. To też nie przyciąga.
Chodziłeś za małolata na Elanę?
Tak, podawałem piłki, meczu nie opuściłem. Jestem wychowankiem, zawsze życzyłem i będę życzył Elanie jak najlepiej.
Przyśpiewki pamiętasz?
Skłamałbym, gdybym pamiętał. Pamiętam za to niektóre wyzwiska, jakie leciały w kierunku Elany (śmiech).
Co jest największym zagrożeniem dla młodego piłkarza?
Zbyt dużo pieniędzy, przez które niektórym odbija sodówka. Piłkarz trafia do Ekstraklasy, dostaje kilkadziesiąt tysięcy i nie szanuje tego, co ma. A talent trzeba pielęgnować. Pojawia się myślenie, że jak już tu trafiłem, to jest dobrze, nikt mi nie podskoczy, teraz to pójdę, gorzej przecież nie będzie. A to złudne, bo mamy wiele przykładów zawodników, którzy wiedli prym w kadrach młodzieżowych, a dziś nie widzimy ich na boiskach Ekstraklasy czy nawet pierwszej ligi. Nie wiem, jak to określić. Popadają w taki hurraoptymizm, samouwielbienie.
Ciebie trzeba było kiedyś sprowadzać na ziemię?
Chyba takiego momentu nie było. Mógł się pojawić w Legnicy, gdy biliśmy się o awans, strzelałem bramki, sporo się o mnie mówiło, pojawiło się zainteresowanie paru klubów Ekstraklasy. Wtedy mogło się coś odkleić, ale jestem blisko rodziny, brata, z tatą rozmawiam codziennie przez telefon o piłce i nie tylko. Sprowadzą mnie na ziemię, jeśli będzie potrzeba. Wiem, jaką jestem osobą i raczej nie trzeba będzie mnie brać za frak i pytać “co ty odwalasz, czemu gwiazdorzysz?”.
Rozsądnie podchodzisz do pieniędzy? Co najgłupszego w życiu kupiłeś?
Chyba nie było takiej rzeczy. Jak coś kupuję, zawsze mam cel. Staram się odkładać, ile mogę, planuję zacząć inwestować w mieszkania. Może trochę za dużo mam butów, czasem po miesiącu mówię sobie, że znowu nie mam nic do chodzenia, a szafa pełna. Lubię się dobrze ubrać, a buty to konik, zawsze ich za mało. Ale to nie są to rzeczy za nie wiadomo ile tysięcy, wszystko z głową. Ostatnio musiałem kupić nowe auto, bo zostało mi skradzione.
Znalazło się?
Wróciłem do domu po meczu z Legią, zaparkowałem samochód wyjątkowo na odkrytym parkingu, a mam miejsce na podziemnym. Budzę się następnego dnia, idę do samochodu, a tam… nie ma go. Kurczę, zostawiałem tu? No chyba tak. Dzwonię do dziewczyny, która była w domu.
– Paula, nie przeparkowywałaś samochodu? Zostawiałem na parkingu, prawda?
– No co ty, nigdzie nie jeździłam.
Zszedłem do parkingu podziemnego – nie ma. No jak nic, zapierdzielili. Sprawa się toczy, czekam na jej zakończenie, choć nie łudzę się, że samochód zostanie odnaleziony. Nie wiem jak to się stało, mogę się domyślać, że na tak zwaną walizkę. Było 50 metrów od balkonu do miejsca parkingowego, ściągają sygnał z kluczyka i otwierają auto bez problemu w ciągu sześciu sekund. Już wyoglądałem filmiki na YouTube, jak to się robi.
To jak teraz ktoś chce kraść auta, po poradę może się zgłaszać.
Tak, już wszystko wiem! Zawsze sobie tłumaczę, że nic nie dzieje się bez przyczyny, ale nikomu nie polecam takiego poranka.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK