Debiutujący na ławce trenerskiej Milanu Stefano Pioli porównał swój nowy zespół do samochodu, który dysponuje wieloma końmi mechanicznymi pod maską, ale do tej pory nie były one wykorzystywane, bo kierowca jeździł na pierwszych trzech biegach i obawiał się odważniejszego wciśnięcia nogi w gaz. Początkiem nowej ery na San Siro miałoby rozbudzenie możliwości silnika i rozjechanie słabiutkiego Lecce. I choć wszystko dobrze się zapowiadało, przełamał się nawet Krzysztof Piątek, to piłkarzom z północy Włoch pary wystarczyło na trochę ponad pół godziny.
Wczoraj Pioli obchodził 54. urodziny. Pouśmiechał się, przyjął życzenia, pokiwał głową, ale wiedział, że w klubie nikt nie będzie sugerował się świętowaniem z takiej okazji. Cała czerwono-czarna część Mediolanu z zapartym tchem czekała na jakieś nowe życie, które nowy szkoleniowiec AC Milan tchnie w swój zespół, który jak tlenu potrzebował innowacji, pomysłów i rozwiązań na szereg swoich problemów. Na konferencji prasowej zapowiedział, że rozpoczyna się nowy rozdział i że na przyszłość patrzy w jasnych barwach, ale obok tego zastrzegł sobie, iż aktualnie drużyna ma swoje ograniczenia i potrzebuje czasu na wyeksponowanie pełni swoich możliwości.
Wspominany trener wiedział, że musi wstrząsnąć, znajdującym się w niezrozumiałej katatonii pacjentem. Spoliczkować go, ocucić, obudzić. Zaczął więc od odważnej decyzji i posadził słabo ostatnio dysponowanego Krzysztofa Piątka na ławce rezerwowych. Cel na spotkanie był oczywisty – wygrać. Miała się liczyć intensywność, energia i pozytywne nastawienie. Zrozumiałe myślenie. Na siedemnaste w tabeli Lecce powinno wystarczyć.
I początkowo dokładnie ten plan był realizowany.
Przez pierwsze trzydzieści minut piłkarze AC Milan sprawiali nieco spóźniony, ale najpiękniejszy prezent swojemu nowemu szkoleniowcowi. Ofensywnie, przebojowo, bez nawet minimalnej bojaźliwości. Rafael Leao raz po raz rozpędzał się po lewej flance, uciekając otumanionym defensorom Lecce. Spektakularne trójkowe akcje na jeden kontakt przeprowadzali między sobą Biglia, Calhanoglu i Suso, a Paqueta czarował w środku pola, wykonując manewry przywodzące na myśl popisy Kaki na tym samym stadionie sprzed ponad dekady.
Gra gospodarzy mogła się podobać. To był styl, jakiego nie było w stolicy Lombardii od bardzo długiego czasu. Siedzący na ławce Krzysztof Piątek raz po raz łapał się za głowę, kiedy jego koledzy marnowali kolejne okazje. Był zaangażowany w wydarzenia boiskowe i absolutnie nie wyglądał na obrażonego na taki stan rzeczy, co tylko doskonale pokazuje, jak dobrze sztab szkoleniowy nastawił swoich podopiecznych do starcia z beniaminkiem.
Gra wyglądała pięknie i składnie, ale w pewnym momencie wszystko siadło. Tak jakby ktoś złośliwie przekłuł balonik z powietrzem. Wróciły stare demony. Najgorsze reminiscencje przeszłości. Znów głupie straty, brak dokładności, ślamazarność, brak pomysłu, chaotyczna organizacja, brak zdecydowania i elementarnej odwagi. Tak nie wygrywa się meczów w Serie A.
Zbierające oklep od każdego zespołu, który prezentuje coś minimalnie ponadprzeciętnego Lecce odzyskało wiatr w żagle. Głównie za sprawą Khoumy Babacara, który tak skutecznie nękał niezdecydowaną defensywę Milanu, że ta w końcu sama zaczęła popełniać niefrasobliwe błędy. Dośrodkowanie, ręka, karny, Babacar na raty, Donnarumma bezradny, gol. 1:1. Pioli musiał interweniować. Spojrzał się na swoje zaplecze i decyzja była prosta. Wprowadził Piątka.
Polak wcale nie wyglądał rewelacyjnie. Trochę spóźniony, niezgrany, nieprzemawiający tym samym językiem, co jego koledzy z pomocy. Niby głęboko wychodził do gry, ale nie przynosiło to żadnych wymiernych skutków. Gra nie posuwała się do przodu. Ale to nie jest jego rola. On przede wszystkim ma strzelać gole, a to potrafi, jak mało kto i to nawet w obliczu tego, że w tym sezonie nie jest już tak skuteczny, jak chociażby rok temu. Wystarczyła mu jedna sytuacja, celne podanie od Calhanoglu i zaraz mógł cieszyć się z trzeciego trafienia w tej kampanii. Trybuny oszalały. Wielu kibiców w euforii znów składało dłonie w pistolety, żeby charakterystycznym ruchem imitować strzały. Radość, ale do czasu, bo Milan w tym meczu absolutnie nie zasługiwał na zwycięstwo.
Znamienną była sytuacja, w której sędzia doliczył sześć minut do regulaminowego czasu gry, a całe San Siro zaczęło buczeć. Nie ze złości na arbitra, a po prostu dlatego, że fani Milanu bali się o wynik. Autentycznie obawiali się, że beniaminek może doprowadzić do remisu. Jeszcze niedawno taki rozwój wydarzeń byłby nie do pomyślenia, ale w tej rzeczywistości nie było w tym nic dziwnego. I słuszne były ich przewidywania, bo niedługo później Marco Calderoni potężnie przymierzył spoza pola karnego i oba zespoły musiały pogodzić się z podziałem punktów.
Cóż, nie da się ukryć, to tak jakby Pioli na urodziny wymarzył sobie nową konsolę do gier, a dostał kolejny obciachowy sweterek z taniego dyskontu.
AC Milan 2:2 Lecce
20′ Calhanoglu, 81′ Piątek – 62′ Babacar, 90+2′ Calderoni
Fot. Newspix