W poniedziałkowej prasie cudów nigdy nie ma. Trzeba zadowolić się prześwietleniem Łukasza Olkowicza, sylwetką Niko Datkovicia z Cracovii i kilkoma felietonami.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Dariusz Dziekanowski dołącza do grona krytyków Jerzego Brzęczka.
Przez ostatnie kilka dni w mediach wrzała dyskusja na temat kilku wypowiedzi selekcjonera Jerzego Brzęczka. Zdanie na temat Piotra Zielińskiego (że jak pewnego dnia przeskoczy mu coś w głowie, to będziemy mieli z niego pociechę) przejdzie do historii jako jedna z najbardziej niefortunnych wypowiedzi. Ale mnie uderzyło inne zdanie. Trener powiedział, że przyczyną nieskuteczności naszych piłkarzy był brak ostatniego podania. Naprawdę jest tak dobrze? Do perfekcyjnej gry brakuje dopracowania tylko detali? Bo moim zdaniem problem naszej drużyny pojawia się nie przy tym ostatnim podaniu, ale już przy pierwszym, najpóźniej drugim. Już po wprowadzeniu piłki przez Łukasza Fabiańskiego, pierwszy zawodnik, który ją dostawał, nie wiedział, co z nią dalej zrobić. Nie było współpracy Bereszyńskiego z Grosickim na jednej stronie, Kędziory z Kownackim na drugiej, znowu mecz położył Zieliński (więcej od niego zrobił w kwadrans Szymański). Nie wierzę, że planem na Austriaków była „obrona Częstochowy”. To brak planu i reakcji trenera w trakcie spotkania sprawiły, że rywale założyli pod naszym polem karnym hokejowy zamek.
Stoper Cracovii, Niko Datković za młodu pracował z Niko Kovačem, a jego kumple są dziś wicemistrzami świata.
Ante Rebić gra w Milanie. Marcelo Brozović w Interze Mediolan. Mateo Kovačić w Chelsea. Marko Pjaca jest piłkarzem Juventusu Turyn. A Niko Kovač trenuje Bayern Monachium. To tylko niektóre wielkie postaci chorwackiej i światowej piłki, z którymi jeszcze kilka lat temu Niko Datković z Cracovii dzielił szatnię, a w niektórych meczach nosił nawet opaskę kapitańską. Stoper był wtedy podstawowym zawodnikiem kadry U-21, walczącej pod wodzą Kovača o wyjazd na młodzieżowe mistrzostwa Europy. – Mieliśmy świetny zespół. Żaden z jego członków mnie nie zaskoczył, grając dziś w topowym klubie. Radziliśmy sobie na tyle dobrze, że trenera Kovača w trakcie eliminacji wezwano do prowadzenia seniorskiej kadry Chorwacji. Kilku zawodników z młodzieżówki wziął ze sobą. Już bez niego przegraliśmy baraż z Anglią. Jestem przekonany, że gdyby został, pojechalibyśmy na turniej – podkreśla 26-letni dziś obrońca.
Choć pracował z kilkoma znanymi trenerami, na czele ze Zdenkiem Zemanem czy Nenadem Bjelicą, Kovač zrobił na nim wielkie wrażenie. – Jest na najwyższym poziomie pod każdym względem. Ma osobowość, chce pomagać piłkarzom. Wychował się w Niemczech i ma tamtejszą mentalność. Wszystko ma poukładane. Jest świetny taktycznie. Sam był zawodnikiem na najwyższym poziomie, więc zna potrzeby graczy. Wiedział, co myśleliśmy i jak się czuliśmy. Potrafił wzniecić w szatni ogień. Każdy maksymalnie go szanował. Nie tylko za karierę piłkarską, ale też za osobowość. Nie przez przypadek został trenerem Bayernu – jest przekonany jego rodak, któremu kariery, jaką mu wróżono, nie udało się zrobić.
Antoni Bugajski o tym, że czerwona kartka dla rywala to nie zawsze dobra wiadomość.
Paradoksalnie czerwona kartka dla Luisa Rochy zwolniła Legię z obowiązku atakowania. Od chwili, gdy Portugalczyk wyleciał z boiska, goście mieli prawo skupić się na obronie remisu, a gospodarze zaprogramować się na ofensywę. To są niezmienne futbolowe zasady i tylko wielkie drużyny potrafi ą się nimi nie przejmować. Te słabsze są przejęte, że jeśli w liczebnej przewadze stracą gola i, nie daj Boże, przegrają, będzie obciach. Ta świadomość paraliżuje i było to widać na przykładzie bezzębnej Jagi, która rywalowi nie umiała wyrządzić nijakiej krzywdy. Z kolei zredukowana do dziesięciu piłkarzy Legia zwarła szyki. Nie było widać liczebnej różnicy na niekorzyść, bo legioniści nadrabiali walką, wybieganiem i wzmożoną asekuracją. No i zbudowali mur w obronie. Mocniejszy przeciwnik pewnie by go skruszył, ale zasieki na Jagiellonię wystarczyły. Vuković w formacji defensywnej ma już w miarę porządek. Solidny Majecki w bramce i rutynowany Artur Jędrzejczyk przed nim dają jakość utrwalaną przez Igora Lewczuka czy nawet Pawła Stolarskiego, który w poprzednim sezonie chyba jednak nie popełnił błędu przenosząc się z Lechii do Legii, choć zdawało się, że to w Gdańsku mógł grać, a w stolicy będzie ławka.
Jak zaczynali trenerzy ekstraklasy? Czy istnieje szablon, dzięki któremu zaprogramują karierę? Czy młodym szkoleniowcom jest łatwiej gasić pożary? Prześwietla Łukasz Olkowicz.
Do meczu została mniej niż godzina. Piłkarze Ireneusza Mamrota wchodzili do szatni, obok zawodnik rywali właśnie kończył piwo z puszki. Kontrast bił po oczach. Mamrot nawet w najniższej lidze próbował stworzyć graczom Polonii Trzebnica namiastkę poważnego futbolu. Trenowali cztery razy w tygodniu, wyjątkowo często, jak na B-klasowe realia. Mecze zdarzało im się wygrywać 10:0 czy 12:0, dlatego wolał treningi, na których jego piłkarze w swoim gronie stawiali większy opór. Niektórzy z przeciwników zbierali się tylko na mecze w weekend. Część sprawiała wrażenie, jakby tym piwem próbowała zagłuszyć tupot w głowie po szaleństwach sobotniej nocy. Mamrot musiał zmierzyć się z wyzwaniem, jak w tych okolicznościach zmobilizować zawodników, gdy przeciwnik skutecznie usypia koncentrację.
Być może w tym samym czasie, ale kilkaset kilometrów dalej, na północnych rubieżach stolicy, Marek Papszun pracował na boisku. On prowadził zespół z wyższej ligi niż Mamrot, bo z okręgowej. Z domu na boiska Polfy Tarchomin miał 300 metrów. W ciągu dnia przez cztery godziny pracował na nich gospodarz obiektu, którego w obowiązkach uzupełniał trener. Papszun szybko zrozumiał, że jest nie tylko od trenowania – zajmował się boiskami, pilnował sprzętu, żeby jego piłkarze mieli w czym grać. W wakacje na murawę lała się woda ze zraszaczy. – Siedziałem w domu, ale obejrzeć film w wolnym czasie? Przepraszam, ale nie – cofa się w czasie szkoleniowiec.
Wsiadał na rower, jechał na boisko Polfy i przestawiał zraszacze, żeby sprawiedliwie obdzieliły wodą cały zielony prostokąt. I tak co pół godziny, może godzinę, a piłkarze biegali później po gęstej, a nie wyłysiałej murawie.
Jak co poniedziałek, kilka ciekawych anegdot od Piotra Wołosika.
Współwłaściciele białostockiej Jagiellonii przez lata robili dobre biznesy z gatunku „tanio kupić – drogo sprzedać”. Pozyskiwali piłkarzy za drobne lub darmo, a po jakimś czasie potrafi li oszlifowanego grajka opędzlować za ciężki pieniądz. Ale gdy tylko szefostwo Jagi próbuje zaszaleć i wydać, jak na swoje warunki, konkretny grosz za piłkarza – kończy się to spektakularną klapą. Swego czasu kupiła Maycona, króla strzelców ligi białoruskiej. Współwłaściciele Jagi wyłożyli 300 tysięcy dolarów, co w tamtym czasie było rekordem klubu. Niewypał o gabarytach 179 centymetrów i 70 kilogramów wziął udział w 10 meczach, nie zdobywając choćby gola. Gdy po wielu miesiącach strzeleckiej impotencji w sparingu wbił bramkę jakimś łamagom, skakał z radości i całował herb. Wzruszeni koledzy z drużyny widząc tę eksplozję radości płakali. Ze śmiechu. Maycon w końcu zrozumiał, że poważnego piłkarza z niego nie będzie, więc… kupił gitarę i zapisał się na korepetycje z szarpania strun.
SPORT
Wszędzie dobrze, ale przy Okrzei najlepiej – z takiego założenia wychodzi Tomasz Jodłowiec, który bardzo cieszy się z powrotu do Piasta i czeka na ponowny debiut. Być może nastąpi w dzisiejszym meczu z Cracovią.
Od dawna mówiło się, że sam zainteresowany bardzo chciał wrócić na Górny Śląsk, gdzie czuł się zdecydowanie lepiej niż w Warszawie. – Gliwice to dla mnie odpowiednie miejsce i dobrze się tutaj czuję. Gdy pojawiła się możliwość odejścia z Legii, to Piast był moim pierwszym wyborem i nie musiałem się długo zastanawiać nad podjęciem decyzji. Cieszę się, że właśnie tak to się zakończyło. Można powiedzieć, że wróciłem do domu. Dużo już przeżyłem z tym zespołem. Na początku przez pół roku wspólnie wywalczyliśmy utrzymanie, później dużo lepsze i bardziej pozytywne emocje związane z mistrzostwem Polski. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać – mówi Tomasz Jodłowiec.
Pytamy „Jodłę” czy jednak jego wiara w powrót na Okrzei nie została zachwiana, gdy po fiasku transferu do Legii Mikkela Kirkeskova stosunki między oboma klubami znacznie się ochłodziły. – Był moment zwątpienia, gdy na początku okresu przygotowawczego postanowiono, że mam zostać w Warszawie. W sporcie wszystko jednak może się zdarzyć i tak też było w tym przypadku. W okienku transferowym dużo się dzieje, więc niczego nie można być pewnym. Na koniec sierpnia sytuacja się zmieniła i jestem w Piaście – uśmiecha się pomocnik, który może nie jest zbyt wylewny, ale już na pierwszy rzut oka widać, że w Gliwicach odżył.
Piłkarze Ruchu Chorzów w ostatnich tygodniach udowadniają, że stanowią drużynę, której warto dać szansę. Pat polityczny wokół klubu jednak trwa, a cierpliwość zawodników też ma swoje granice.
W czterech ostatnich meczach Ruch zdobył 8 punktów, w trzech ostatnich – aż 9 bramek, w efekcie czego opuścił strefę spadkową. „Niebiescy” pokazali, że są drużyną, która może jeszcze dać wiele radości kibicom i na jej bazie można by zacząć odbudowywać 14-krotnego mistrza. Skoro już zadecydowano się na przystąpienie do rozgrywek, to absurdem byłoby teraz „położenie” spółki. Niespełnianie obietnic, brak wypłat, wstrzymywanie przez miasto wypłaty transzy środków za sierpniowe świadczenia promocyjne zrealizowane przez klub – taki stan nie może trwać w nieskończoność. Za chwilę cierpliwość zawodników trenera Łukasza Berety się skończy…
– To był nasz najtrudniejszy dotąd mecz, z najlepiej grającym rywalem. Mimo wyniku, nie mam pretensji do swoich piłkarzy. Każdy dał z siebie 100 procent – przekonywał brazylijski szkoleniowiec Piasta, Edi Andradina. Słowa znanego przed laty ligowca stanowią najlepszą laurkę do występu Ruchu, który odniósł historyczną, pierwszą domową wygraną w III lidze. Było to zarazem drugie w tym roku zwycięstwo przy Cichej – a pierwsze od Wielkiej Soboty (3:0 z ROW-em).
SUPER EXPRESS
Tylko parę zdań o lidze.
GAZETA WYBORCZA
Rafał Stec na nowo docenia Roberta Lewandowskiego.
Zanim wyartykułujemy, dlaczego ów skryty bohater zasługuje na fanfary, a nawet orkiestrę symfoniczną, zrekapitulujmy wydarzenia koszmarnego lata 2019. I jeszcze raz przypomnijmy sobie, kto próbował ocalić od beznadziei nasze najważniejsze drużyny, które rywalizowały z zagranicą – reprezentację Polski, czyli pogrążoną w depresji zbieraninę rzężącą w eliminacjach mistrzostw Europy, oraz Legię Warszawa, czyli skulonych cierpiętników modlących się o przetrwanie w kwalifikacjach Ligi Europy (nad trumną Piasta Gliwice już nie hałasujmy, lepiej nie budzić kostuchy). Akurat do tych scen wraca się z przyjemnością, bo zarówno Łukasz Fabiański, jak i Radosław Majecki każdym gestem demonstrowali kunszt najwyższy, przykuwający uwagę zwłaszcza w kontrze do niegramotnych ruchów kolegów z pola.
Austriacy strzelali na polską bramkę 22, a piłkarze Rangers na legijną – w meczu rewanżowym – 13 razy. Rywale nie zawsze uderzali celnie, ale nasi golkiperzy uprzykrzali im życie na wiele sposobów, również wtedy, gdy idealnie obliczali trajektorię lotu piłki, wyskakiwali do dośrodkowań we właściwym momencie, z sensem przesuwali się w polu karnym jako ostatni obrońcy. Niby znajome obrazki, a jednak miło znów zobaczyć, że akurat w sztuce obłapiania piłki rękawicami my, Polacy, wybitnie się specjalizujemy. To jedyna dziedzina w futbolu, którą opanowaliśmy na poziomie światowym. Wszystko, co dobre, zdarza się nam się zazwyczaj przypadkiem – patrz: zabójczy snajper Lewandowski – właśnie poza bramkarzami, ich edukujemy znakomicie, oni całymi eskadrami wlatują między słupki wielkich klubów, jeden zakradł się nawet do Realu.
Wojciech Kuczok skupia się na 16-letniej sensacji z Barcelony.
Anssumane Fati nie wygląda na kolejne cudowne dziecko futbolu, któremu babka na dwoje wróży. To kolejny kosmita, na którego lądowanie czekaliśmy zaniepokojeni metryką Leo Messiego. Mnie się płakać zachciało, bo ostatni raz takie dojmujące przeczucie, że świadkuję objawieniu geniusza, miałem 1 maja 2005 r., kiedy pierwszego gola w seniorskiej karierze strzelił właśnie Leo. Ale on był wtedy już prawie pełnoletni, na pierwszą bramkę czekał pół roku, na pierwszy skład jeszcze musiał trochę zasłużyć. Takich liczb jak Fati nie wykręcił nikt. Technika, swoboda, lekkość, precyzja, do tego torpeda w prawej nodze i cokolwiek nieskąpy wzrost (on chyba jeszcze rośnie…). Efekt Mozarta w piłce zdarza się rzadko, ale wyczekujemy na niego latami – tęskniąc nie tyle nawet do nowych wcieleń piłkarzy doskonałych, kompletnych, bo takich gladiatorów nam fabryki szkoleniowe nierzadko wypuszczają, ale do magików piłkarskich, tych graczy, którzy każdym zagraniem czynią z futbolu sztukę.
Fot. FotoPyk