Krytykowany właściwie przez cały sezon. Za dobór taktyki, za przywiązanie do nazwisk, za nieodpowiednią prezencję, za chybione transfery, za kontrowersyjne wypowiedzi. Ach, długo można wymieniać. Maurizio Sarri obrywał – szczególnie w ostatnich miesiącach – właściwie za wszystko. Tymczasem kończy swój pierwszy sezon pracy na Stamford Bridge ze zwycięstwem w Lidze Europy, trzecią lokatą w Premier League i porażką po karnych w finale Pucharu Ligi Angielskiej. Dostawało mu się non stop, kij na niego zawsze się znalazł, tymczasem stawiane cele Włoch zrealizował.
Właściwie, to nawet z nawiązką.
Sarri-ball. Sarrismo. Początkowo na te terminy reagowano w zachodnim Londynie ze sporym entuzjazmem, jednak im dalej w las, tym częściej stawały się one obiektem drwin. O co chodzi? Rzecz jasna o styl gry, preferowany przez neapolitańskiego managera. Totalna, taktyczna rewolucja względem kadencji Antonio Conte. Poprzedni szkoleniowiec Chelsea stawiał na znacznie prostsze granie. Zagęszczona defensywa, dopracowane do perfekcji stałe fragmenty, skuteczna gra z kontrataku. Sarri na samą myśl, że jego zespół miałby zachowywać się na boisku w taki sposób wypala siedemnaście papierosów ze zdenerwowania. To typ futbolowego idealisty.
– Gdybym zobaczył mój zespół broniący się i tylko kontrujący, po pół godziny gry wstałbym, wyszedł i wrócił do pracy w banku, ponieważ przestałoby mi to sprawiać radość – powiedział kiedyś.
Sarri miał być odpowiedzią Chelsea na Guardiolę i Kloppa. Szczególnie tego pierwszego, wszak nie bez kozery sam Pep swego czasu wskazał Napoli – poprzedni klub Maurizio – jako jedną z najpiękniej grających drużyn, z jakimi przyszło mu się mierzyć. Sarri i Guardiola mają sporo wspólnego, jeżeli chodzi o filozoficzno-taktyczny aspekt futbolu. Uwielbiają bronić się przez atak. Odbierać przeciwnikowi argumenty, poprzez odebranie mu piłki.
Włoch miał zatem być właśnie tym człowiekiem, który skonstruuje zupełnie od nowa taktyczny kręgosłup w drużynie. The Blues to wszak klub stereotypowo kojarzący się raczej z defensywnym stylem – w ten sposób lubił przecież grać Jose Mourinho, najbardziej emblematyczny manager dla tej drużyny. Tego typu warianty preferował też wspomniany Conte. Zachowawczo usposobiona Chelsea sięgała po europejskie trofea z Roberto Di Matteo i Rafaelem Benitezem u steru. Jeżeli chodzi o szkoleniowców lubujących się w bardziej otwartej piłce, chyba tylko Carlo Ancelotti odniósł na Stamford Bridge naprawdę duży sukces, ale nawet i on za długo na stanowisku nie przetrwał. Widać zatem, z jak króciutką motyką porwał się Sarri na bardzo odległe słońce.
Nie przestraszył się wyzwania. Zabrał do Londynu swojego największego pupilka z Neapolu – Jorginho. Filar strategii sarri-ball. Już po trzech kolejkach sezonu The Blues pobili wszelkie klubowe rekordy w liczbie podań w trakcie meczu. 913 nabili przeciwko Newcastle. Sam Jorginho wykonał ich 173. Podawał futbolówkę co 34 sekundy! Takich cudów jeszcze na Stamford Bridge nie widzieli. Chyba że w wykonaniu rywali Chelsea.
I o ile na początku kibice ciepło podchodzili do tej taktycznej rewolucji, tak im dalej w las, tym częściej się włoskiemu managerowi obrywało. Nagle okazało się, że… to on jest głównym winowajcą pogarszających się wyników zespołu. Jak gdyby nie zauważono, jak późno Sarri do zespołu dołączył latem i – w gruncie rzeczy – jak niewielki wpływ miał na jego kształt.
Było rzecz jasna trochę celnych argumentów, uderzających w Maurizio. Jego nieubłagane przywiązanie do nazwisk stało się już niemal legendą. Sarri faktycznie unikał rotacji w wyjściowej jedenastce jak ognia, nawet zestaw zmian przygotowuje sobie zwykle ten sam, stosując go niezależnie od przebiegu spotkania. To regularnie doprowadzało do szału sympatyków The Blues, którzy są raczej przyzwyczajeni do szkoleniowców tryskających charyzmą. Zarządzających spotkaniami z rozmachem, a nie trzymających się jakiegoś precyzyjnie ustalonego planu. Tymczasem Sarri właśnie tak działa. Oskarżano go, że na każde spotkanie ma przygotowany w najdrobniejszych szczegółach plan A, lecz warianty B i C dla niego nie istnieją.
Potem spirala zaczęła się już tylko nakręcać, zwłaszcza gdy Chelsea zaliczyła kilka bolesnych oklepów. Na Włocha wylewano kubły pomyj, bo za mało szans gwarantował wychowankom akademii The Blues, choć paradoksalnie próżno w najnowszej historii Chelsea szukać szkoleniowca, który ogrywałby w wyjściowym składzie młodzież z równą Sarriemu ochotą.
Potem doszła do tego jeszcze sławetna awantura z Kepą, która dodatkowo podkopała i tak mocno nadwątlony autorytet managera. I tak zbierało się, zbierało, zbierało.
Żeby daleko nie szukać – ostatnio kolejna afera, gdy dwóch zawodników Chelsea spięło się na treningu, a bezradny Sarri cisnął swoją czapeczką o ziemię i opuścił boisko, wykrzykując coś gniewnie. Coraz częściej zaczęto więc stawiać przypuszczenie, że Włoch kompletnie nie panuje już nad zespołem i jest w szatni traktowany w najlepszym przypadku z życzliwym pobłażaniem. Zwracano uwagę na to, że gdy w ważnych momentach ekipa Chelsea mobilizuje się w ciasnym kółku, Sarriego często nawet nie ma w tym gronie, tylko snuje się gdzieś nieopodal, przeżuwając ogryzek papierosa. Przed finałem Ligi Europy Marcos Alonso pozwolił sobie nawet na takie słowa: – Nigdy nie jest łatwo przyjść do nowego kraju, do nowej ligi. Będziesz miał do czynienia z kompletnie innym stylem piłki nożnej, z nową kulturą. Trener cały czas uczy się tego wszystkiego. On nigdy nie był zawodowym piłkarzem, a to czyni jego pracę jeszcze trudniejszą. Dużo nauczył się przez ten rok.
Czy ktoś sobie wyobraża, że podopieczny Jose Mourinho mówi: “No, on się dopiero uczy. Dopiero co był tłumaczem, a nie trenerem, w futbolu niewiele osiągnął. Ale robi postępy!”?
Sam Sarri też dolewał oliwy do ognia, publicznie krytykując podejście swoich zawodników do poszczególnych spotkań, co niejednego managera The Blues już pogrzebało. Mówił na przykład: – Wygląda na to, że ta grupa piłkarzy jest wyjątkowo trudna do zmotywowania. Ta drużyna jest nieszczególnie agresywna, oni nie mają w sobie odpowiedniej dzikości i to sprowadza się do ich charakterystyki jako zawodników – takimi są po prostu piłkarzami. Trudno mi to dzisiaj zmienić. Jestem świadom, że znakiem rozpoznawczym tej drużyny nigdy nie będą zdolności bojowe, to nie jest styl, w jakim będziemy grali. Musimy jednak stać się zespołem, który potrafi zaadaptować się do warunków narzuconych przez przeciwnika. Musimy mieć zdolność, żeby przecierpieć na boisku przed dziesięć, piętnaście minut, a potem znowu zacząć grać swoje.
I być może dzisiejszy finał Ligi Europy jest dowodem na to, że Chelsea nauczyła się wreszcie cierpieć? Że coś w tym zespole kliknęło?
Wszak początek meczu zdecydowanie należał do Arsenalu, lecz Kanonierzy w końcu spuścili z tonu i w drugiej fazie pierwszej połowy dominowali już The Blues. A gdy ci drudzy depnęli na gaz wraz ze startem drugiej części gry, to z podopiecznych Unaia Emery’ego nie było już czego zbierać. To było sarrismo w najlepszym wydaniu. Dynamiczne wymiany podań, kapitalna, finezyjna gra. I jedna sytuacja podbramkowa za drugą. Lecz – co warto odnotować – sarrismo zmodyfikowane. Ulepszone, poprawione. Trochę bardziej brytyjskie. Sarri, wbrew pozorom, cały czas rozwija swój trenerski warsztat.
Na wyczyny Jorginho, Kovacica, Hazarda i Giroud aż przyjemnie się patrzyło. Defensywa Arsenalu wyglądała na tak zdezorientowaną, jak gdyby ktoś w przerwie meczu każdemu obrońcy z osobna zaaplikował potężny zastrzyk na uspokojenie. Zanim defensorzy Kanonierów zdążyli zauważyć, co się święci, napastnicy Chelsea byli już oko w oko z Petrem Cechem. Absolutna deklasacja. A posiadanie piłki? Po stronie Kanonierów!
The Blues darowali sobie smętne kółeczka w środkowej strefie i klepanie piłki dla samego nabicia słupków w statystykach. To charakteryzowało ten zespół w jego najgorszych momentach. Za to krytykowano trenera. Lecz dziś to już inna drużyna. I wypada to odnotować. Parafrazując stary slogan: “Taktyka ta sama, ale nie taka sama”.
Bo o cóż się tu koniec końców Sarriego czepiać? Trzecie miejsce w lidze miał zrobić? Zrobił. Chelsea nie dysponuje obecnie potencjałem kadrowym, który pozwalałby na ściganie się z Liverpoolem i Manchesterem City, cudów nie ma. W Europie miał Sarri powalczyć? No i powalczył, wygrał trofeum. Pierwsze w swojej karierze. W finale deklasując gościa uchodzącego za arcymistrza w rozgrywkach Ligi Europy. A od kolejnego trofeum dzieliły Włocha wyłącznie lepiej wykonywane przez jego podopiecznych jedenastki. Do tego dochodzi dokonanie taktycznej rewolucji i eksplozja talentu Calluma Hodsona-Odoi, rozkwit Rubena Loftusa-Cheeka. Całkiem niezła lista sukcesów jak na gościa, który ma na Wyspach tak katastrofalny PR.
Byłoby wielką ironią losu, gdyby Sarri miał w takiej sytuacji odejść do Juventusu, o czym się od dłuższego czasu plotkuje. Zwłaszcza wobec kłopotów klubu z zakazem transferowym.
Jeszcze kilka tygodni temu kibice Chelsea pewnie z chęcią by go ze Stamford Bridge wyrzucili i natychmiast pootwierali wszystkie ona, żeby wywietrzyć nieznośny, tytoniowy smród i raz na zawsze o Włochu zapomnieć, zastępując go – dajmy na to – Frankiem Lampardem. Ale czy dzisiaj sympatycy The Blues wciąż są tak skorzy do wymiany szkoleniowca? Sam Sarri zapewniał, że nie chce być oceniany przez pryzmat jednego spotkania: – Moja przyszłość to środa i finał. Tylko o tym myślę. Mam jeszcze dwa lata kontraktu, jestem szczęśliwy tutaj, jednak nie wiem czy klub jest ze mnie zadowolony i będę musiał z nimi o tym porozmawiać. Jeśli o moim losie ma decydować finał, to chcę odejść jak najszybciej. Dziesięć miesięcy pracy i o wszystkim decyduje 90 minut? To nie jest fair, bo albo jest się zadowolonym z mojej pracy albo nie i tyle.
To rzecz jasna wyjątkowo rozsądne podejście do sprawy. Lecz z drugiej strony – być może ten triumf Chelsea – będący jednocześnie ewidentnym sukcesem zmodyfikowanego i poprawionego sarri-ball – otworzy niektórym oczy na to, że roboty wykonywanej przez Włocha na przestrzeni całego sezonu zwyczajnie nie doceniono.
fot. NewsPix.pl