Faza pucharowa – nie oszukujmy się, to jest ten etap rozgrywek Champions League, który tygryski lubią najbardziej. Dla najpotężniejszych ekip Starego Kontynentu przebrnięcie przez jesienną część rozgrywek to zwykle bułka z masłem, kibice większość meczów z tego okresu kwitują ziewnięciem. Ale zawodnicy Tottenhamu i Liverpoolu – choć dzisiaj są finalistami po spektakularnych wyczynach półfinałowych – w swoich grupach nie sygnalizowali bynajmniej mistrzowskich aspiracji. Ich grupowe starcia to były męczarnie. I żerowanie na nieskuteczności przeciwników.
Odświeżmy sobie ostatnią kolejkę fazy grupowej.
Najpierw grupa B, czyli Tottenham, Barcelona, Inter i PSV. Z dzisiejszej perspektywy możemy już powiedzieć, że było to zestawienie wyjątkowo mocne, bo zawierało dwóch półfinalistów LM. Jednak jesienią tylko Barca sprawiała wrażenie ekipy, która może powalczyć w rozgrywkach o nawet o końcowy sukces. Katalończycy po pięciu kolejkach mieli na koncie 13 punktów i ze sporym zapasem przewodzili w tabeli. Za ich plecami Tottenham z siedmioma punktami. Również siedem oczek zgromadził w pięciu spotkaniach Inter, ale miał z “Kogutami” niekorzystny stosunek bramek zdobytych na wyjeździe. U siebie Nerazzurri zwyciężyli wprawdzie 2:1, w Londynie przegrali jednak 0:1.
Na ostatniej lokacie PSV. Jeden remis, cztery porażki. Autsajder. W finałowej serii gier Inter podejmował ekipę z Eindhoven u siebie, zaś Tottenham wybrał się na Camp Nou. Mediolańczycy mieli zatem przed sobą misję prostą jak budowa cepa – ogolić u siebie Holendrów i jednym uchem nasłuchiwać pomyślnych wieści z Hiszpanii. Spurs przed trudniejszym zadaniem – Barca u siebie jest cholernie trudna do ruszenia, nawet gdy gra bez presji wyniku.
To zresztą i tak kwestia wyłącznie pierdołowatości Interu, że Spurs pozostawali tak długo w grze o awans. Po trzech kolejkach podopieczni Mauricio Pochettino mieli na koncie… ledwie jeden, marny punkt, ugrany w Eindhoven. Zatem na półmetku fazy grupowej Inter prowadził z konkurentami do awansu 6:1. Potem jednak “Koguty” pokonały u siebie PSV (2:1 po golach Kane’a w 78′ i 89′) i Inter (1:0, gol Eriksena w 80′).
Sytuacja się wyrównała. A decydujące spotkania ułożyły się tak:
Warto jednak przypomnieć przebieg spotkania. Ponieważ na Camp Nou niejaki Philippe Coutinho trafił piłką w słupek tu:
I tu (dwie minuty przed golem na 1:1!):
Zmarnował też tę okazję, niepotrzebnie markując strzał:
Ostatecznie Spurs wyrównali za sprawą – a jakże! – Lucasa Moury, który w 85 minucie wpakował piłkę do siatki z najbliższej odległości. Zresztą, trzeba uczciwie dodać, że goście sytuacji stworzyli sobie sporo i na jednego gola zdecydowanie na Camp Nou zasługiwali (w strzałach 14 – 17). Ale remis gwarantowałby im najwyżej udział w Lidze Europy, gdyby Inter pokonał pogrążone już od dawna w rozpaczy PSV.
Jednak Włosi mieli inny pomysł na tamto spotkanie. Dostali bramkę w 13 minucie, odrobienie strat zajęło im aż godzinę. A na koniec Mauro Icardi nie doszedł do takiej piłki…:
… I w ostatnich sekundach nie przesądził o awansie mediolańczyków, ku rozpaczy Stadio Giuseppe Meazza. 23 strzały oddał w tamtym spotkaniu Inter, tylko jeden znalazł drogę do bramki. Niebywałe.
*
Jeszcze mniej ciekawie prezentowała się przed ostatnią kolejką grupy C sytuacja Liverpoolu. Podopieczni Juergena Kloppa mieli na swoim koncie zaledwie sześć oczek po pięciu kolejkach, notując między innymi kompromitującą porażkę w Belgradzie. Crvena Zvezda zapowiadana była jako totalny dostarczyciel punktów w grupie śmierci – PSG, Liverpool i Napoli to ostatecznie nie w kij dmuchał – tymczasem napsuła faworytom sporo krwi. Na cały szczęście The Reds, nie oni jedni umoczyli z Serbami. Gdyby nie bezbramkowy remis Napoli w Belgradzie, nie byłoby o czym gadaać – neapolitańczycy graliby dalej w LM, a ubiegłorocznym (i, koniec końców, tegorocznym) finalistom pozostawałaby walka o europejski puchar pocieszenia.
Sytuacja po pięciu seriach gier wyglądała następująco. PSG z ośmioma punktami i perspektywą zdradliwego, lecz mimo wszystko raczej prostego wyjazdu do Belgradu. Napoli (dziewięć oczek) przyjechało natomiast na Anfield. Miało nad The Reds przewagę trzech punktów, w pamięci zwycięstwo nad rywalami przed własną publicznością (1:0) i w ogóle status niepokonanego zespołu w fazie grupowej. Dwa zwycięstwa, trzy remisy. Jak na grupę śmierci, zupełnie przyzwoity bilans.
Trzeba było się po prostu rozsądnie bronić, a przy tej czy innej sposobności poszukać gola, który praktycznie odpaliłby Liverpool z Champions League już w grudniu. I całej tej wczorajszej, niesamowitej historii po prostu by w tej alternatywnej rzeczywistości nie było.
A jak wyszło?
1:0 dla The Reds. Oba zespoły miały wobec tego identyczny bilans bezpośrednich spotkań i ten sam bilans goli. Awansował Liverpool, bo ogółem zdobył więcej bramek w fazie grupowej (9:7). Jednak liczydło do sumowania goli mogłoby pozostać w szufladzie, gdyby Callejon nie zmarnował tego:
A Arkadiusz Milik nie spieprzył tej, słynnej już patelni:
To była druga minuta doliczonego czasu gry. Przy całym szacunku dla niezwykłego hartu ducha zawodników Liverpoolu – już by się z tego nie dźwignęli. Byłoby po nich.