Ostatnia nadzieja Liverpoolu – Manchester United. Tak przewrotnie można było zapowiadać starcie Obywateli z Czerwonymi Diabłami, bo wydawało się, że to ostatni rywal w terminarzu podopiecznych Pepa Guardioli przy którym pojawia się pewien znak zapytania. Oczywiście, miesiąc miodowy Solskjaera już minął, coraz częściej początkowy entuzjazm zamieniał się w apatię, ale jednak: przy Burnley, Leicester City i Brighton, to właśnie derbowy mecz wydawał się tym najtrudniejszym dla Manchesteru City.
Czego się spodziewaliśmy? Dominacja Manchesteru City na całym boisku, setki krótkich podań nawet w obrębie pola karnego De Gei, lagowanie na szybkich napastników w wykonaniu zespołu gospodarzy, zwycięstwo gości, ale wyszarpane, wygryzione, wywalczone gdzieś w końcówce.
Co dostaliśmy? Dominacja Manchesteru City na całym boisku, setki krótkich podań nawet w obrębie pola karnego De Gei, lagowanie na szybkich napastników w wykonaniu zespołu gospodarzy, zwycięstwo gości. Tak pewne, jak tylko może być zwycięstwo na terenie lokalnego rywala.
Trudno było o mecz bardzie zgodny z wizją ekspertów. Obie drużyny nawet na sekundę nie opuściły roli, która została im rozpisana już kilka dni temu, gdy zaczęły się pojawiać przedmeczowe zapowiedzi. Momentami – na przykład przy pierwszym groźnym uderzeniu Sterlinga – to trzymanie się własnej filozofii było wręcz irytujące. Oto Manchester City szturmuje, idzie seria podań w środku pola, ostatnie z nich to już okolice dziesiątego metra od bramki, idealnie na środku “szesnastki”. Co robi Manchester City? Nie ustaje w wysiłkach, by po prostu wjechać do siatki razem z piłką. Sterling drybluje na siódmym metrze, niemal na linii pola bramkowego, ostatecznie strzela za lekko, De Gea nie ma żadnych problemów z obroną.
Defensywa Manchesteru United przed przerwą ustawiła się tak wąsko, że gdy Ashley Young drapał się po głowie, łokciem trafiał Shawa. Citizens nie mieli na to recepty – klepali sobie po łuku, klepali z lewej strony pola karnego, z prawej strony pola karnego. Strzałów jednak z tego za wielu nie było, a nieliczne okazje to tak naprawdę te krótkie chwile, gdy United minimalnie się odkrywali.
A odkrywali się naprawdę rzadko. Ich wizja grania – długie, płaskie piłki po skrzydłach – także zamieniała się w karykaturę. Najbardziej, gdy Luke Shaw trzy razy brał zamach, by zagrać piłkę po swojej flance, trzy razy nikt nie wybiegał mu do gry, więc ostatecznie podał po prostu do rywala, byle czasem nie złamać zasady, że United piłką na własnej połowie po prostu nie grają.
Oglądało się to dość ciężko i tak naprawdę ożywienie przyniósł dopiero gol Bernardo Silvy. Gol, który pokazał, że czasem warto odejść od konwencji. Zamiast kolejnych krótkich podań – szybki drybling, zejście do środka, związanie Shawa i strzał przy słupku. De Gea mógł i powinien zachować się lepiej, ale w sumie nie dziwimy mu się, że był zaskoczony – kto mógł sobie wyobrazić, że Manchester City odda strzał przed wymienieniem 23 podań na linii pola karnego.
United wtedy minimalnie się ocknęli – dwie świetne okazje miał Lingard, rzut wolny z doskonałej pozycji zmarnował Pogba. Potem jednak wróciły stare porządki – a my zaczęliśmy zastanawiać się, czy nie przełączyć na Lecha z Legią.
Mecz zamknęła akcja, której akurat nikt się nie spodziewał. Po pierwsze – United zostali skontrowani. Po drugie – De Gea próbował bronić nogami dość prosty i przewidywalny strzał Sane. 2:0 w 66. minucie. W meczu z Manchesterem City to jak końcowy gwizdek.
Citizens po 35. kolejce siedzą w fotelu lidera, mają przed sobą trzy proste mecze i punkt przewagi nad Liverpoolem. Od początku lutego wygrali wszystkie ligowe mecze, gole 26:3. Tak chyba gra mistrz Anglii, co?
F0t.Newspix