Sobotnia prasa to naprawdę dużo dobrej lektury, zwłaszcza jeśli chodzi o wywiady. W obroty wzięci zostali Szymon Pawłowski, Artur Sobiech, Alan Uryga i Adam Frączczak. Dowiadujemy się też, że Gino Lettieri zimą mógł przejść do Śląska Wrocław.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Półfinały Ligi Mistrzów i Ligi Europy odbędą się niestety bez Polaków.
Włosi szczególne pretensje mają do Milika. Napastnik dostał najgorsze noty w drużynie. „Wszystko, co robił Arek, było złe” – czytaliśmy w jednej z relacji. Polak zmarnował kilka świetnych okazji. – Mieliśmy swoje szanse, ale Milik czy Jose Callejon byli nieskuteczni. Gdyby na początku spotkania któryś z nich strzelił gola, moglibyśmy odwrócić losy rywalizacji. Ale pudłowali, więc po 30 minutach i bramce dla Arsenalu było po wszystkim – komentował rozczarowany Ancelotti. W decydującym momencie Milik rozegrał jeden z najgorszych meczów w sezonie, a Zieliński był tylko niewiele lepszy.
(…) Brak naszych zawodników w półfinałach LM i LE to niecodzienne wydarzenie. Ostatni raz doszło do tego pięć lat temu, w sezonie 2013/14. Miejmy nadzieję, że obecne rozgrywki będą tylko wypadkiem przy pracy, a nie początkiem przykrej tendencji.
Legia nie ma sobie równych w grupie mistrzowskiej. Z 35 meczów wygrała aż 23.
Od sezonu 2013/14 po 30 kolejkach rundy zasadniczej osiem najlepszych klubów gra o mistrzostwo, a osiem broni się przed spadkiem. W grupie bijącej się o tytuł zawsze grały tylko Legia i Lech. Zespół z Warszawy fetował wygranie ekstraklasy cztery razy, Kolejorz był najlepszy w 2015 roku. – Legia ma patent na wygrywanie meczów o wszystko, umie grać finały – przekonuje Marek Jóźwiak, były piłkarz warszawskiego klubu, który po karierze sportowej pracował też m.in. w Lechii.
Dla Legii nie ma znaczenia, czy przystępuje do rundy finałowej jako mistrz sezonu zasadniczego (wtedy z drugą i trzecią drużyną gra u siebie), czy z drugiego albo trzeciego miejsca. W decydujących próbach trudno ją pokonać. Przegrywa, średnio, raz na siedem spotkań. – Choć to Lechia jest liderem po rundzie zasadniczej, więcej szans na mistrzostwo Polski daję obrońcom tytułu. Oceniam je 60 do 40 procent dla Legii – mówi Jóźwiak. Innego zdania jest Bogusław Kaczmarek, były trener Lechii. – Drużyna z Gdańska nigdy nie była mistrzem kraju. Piłkarze mogą zapisać się w historii klubu, to ich napędzi w rundzie finałowej. Do tego mogą zdobyć dublet, co byłoby niesamowitym osiągnięciem – mówi były asystent selekcjonera kadry Leo Beenhakkera.
Artur Sobiech przekonuje, że miał nosa przechodząc do Lechii Gdańsk.
Latem ubiegłego roku czuł pan, że już pora wracać do kraju?
Powoli już tak. Mogłem wyjechać do Turcji, do Portugalii, ale wiedziałem, że w Lechii są nieźli zawodnicy, dobry sztab szkoleniowy, szukają napastnika. Moja sytuacja w Darmstadt nie była jasna, miałem kontrakt, najpierw musiałem się dogadać z klubem, potem kluby między sobą. Ostatecznie wszystko się zgrało, dlatego podpisałem tu 3-letni kontrakt. Dzwoniłem do chłopaków, których znałem: Daniela Łukasika, Rafała Wolskiego, Błażeja Augustyna, pytałem, co się tutaj szykuje, jak to widzą. Mówili, że gorzej niż w ostatnim sezonie już być nie może. Podjąłem decyzję, że przychodzę do Gdańska. Po cichu liczyłem na to, że z takim potencjałem, jaki ma Lechia, może z tego wyjść coś dobrego. Na razie mogę powiedzieć, że nos mnie nie zawiódł.
Jak zmieniła się polska liga przez te siedem lat?
Zespoły są bardziej wybiegane, lepiej przygotowane taktycznie. Nie zgadzam się z tym, że z polską piłką jest coraz gorzej, na własnej skórze przekonałem się, że wróciłem do rozgrywek, które przez siedem lat poszły do przodu.
Znał pan trenera Piotra Stokowca już z czasów Polonii, kiedy był asystentem Janasa. Zmienił się?
Tak naprawdę dopiero teraz mam z nim prawdziwą styczność. I to, co wydaje mi się dla niego charakterystyczne, to dyscyplina w szatni i na boisku, którą wprowadził. Każdy wie, co ma robić, jak się zachowywać w danej sytuacji. Druga rzecz to nasza determinacja, którą najlepiej pokazują ostatnie przykłady: Patryk Lipski grał z Rakowem i Cracovią ze złamanym nosem, Kuba Arak dograł mecz w Krakowie do końca, mimo że miał zerwane więzadła. My nie odpuszczamy.
Jesus Imaz rozgrywa sezon życia. Od pozostałych ośmiu meczów zależy, jak bardzo będzie wart zapamiętania.
Hiszpan z Lleidy znowu gra z taką swobodą i fantazją, do jakiej przyzwyczaił jesienią. Wystarczy spojrzeć na jego popisy z ostatniego meczu z Lechem (2:0) przy Bułgarskiej. Zdobył dwie bramki, a szczególnie pierwsza była dowodem dużej pewności siebie. W czwartej minucie doliczonego czasu pierwszej połowy podszedł do jedenastki i strzałem a’la Panenka pokonał Matuša Putnocky’ego. – Pomysł zrodził się w głowie już dawno. Z Zoranem Arseniciem wiele wieczorów poświęciliśmy temu tematowi. „A może by tak spróbować podcinką?”, zastanawiałem się. Ale gdyby bramkarz złapałby piłkę albo przyjął ją na klatkę piersiową, to chyba spaliłbym się ze wstydu. Inspiracją był dla mnie Sergio Ramos. On wykonuje tak karnego za karnym, co zawsze kończy się golem. Uznałem, że warto kiedyś podjąć ryzyko – zdradził.
Adam Frączczak wraca do zdrowia, choć nie wszystko szło gładko po operacji usunięcia przysadki mózgowej.
Kiedy mógł pan rozpocząć lekkie treningi?
W lutym. Miałem jedną sytuację, która wszystko opóźniła.
Co ma pan na myśli?
Dostałem krwotoków z nosa i gardła, nie potrafiłem ich zatamować. Poważne to było, zabrało mnie pogotowie. Trzy dni spędziłem w szpitalu, wyszedłem 31 grudnia.
To normalne następstwo zabiegu czy powikłanie?
Trudno stwierdzić. Może gdybym trochę bardziej uważał, to by się to nie zdarzyło? Za szybko wstawałem z łóżka, gwałtownie skoczyło ciśnienie krwi i blizny puściły. To spowolniło powrót.
Ale na szczęście niedługo później dostał pan zgodę na delikatny wysiłek.
Pod koniec stycznia. Chłopaki polecieli na obóz, a ja na konsultację do Warszawy. Poddałem się wszystkim badaniom i profesor dał zgodę na mały ruch. Mogłem stopniowo przyzwyczajać organizm do wysiłku.
13. sezon Rafała Boguskiego w Wiśle Kraków był najbardziej szalony. Weteran podsumowuje minione miesiące.
O grze z Jakubem Błaszczykowskim: – Żałuję, że właściwie się minęliśmy, bo każdy chciałby z takim zawodnikiem jak najdłużej przebywać na boisku. Niestety, mieliśmy pecha, bo najpierw ja długo się leczyłem, a teraz on wypadł z gry. Wielka szkoda, bo wiemy, jakim jest zawodnikiem, jak dobre miał ostatnio występy. Musimy sobie radzić bez niego. Oddałem mu opaskę kapitańską, choć noszenie jej to zaszczyt i honor. Zwłaszcza w Wiśle. Ale wydawało mi się to naturalne, że gdy przychodzi Kuba, mocno związany z Wisłą, bo cały czas mówił, że chciałby tu skończyć karierę, którego wszyscy, nie tylko w Krakowie, uwielbiają, który jest wielką postacią reprezentacyjną, to on musi być kapitanem zespołu. To był normalny ruch. Niezręcznie bym się czuł, nosząc opaskę w drużynie, w której gra Kuba. Poza tym na pewno ma więcej walorów przywódczych. Potrafi lepiej niż ja przemawiać w newralgicznych momentach. Ta opaska bardziej mu się należała.
Alan Uryga z Wisły Płock wraca na stadion Wisły Kraków, w której zaczynał poważniejsze granie w piłkę, ale z którą nie rozstał się w najmilszych okolicznościach.
W najbliższej kolejce zagracie na wyjeździe z Wisłą Kraków. To dla pana będzie specjalny mecz? W końcu przy Reymonta spędził pan ponad dekadę.
Do końca mojego grania, gdziekolwiek bym nie był, mecze z Wisłą Kraków będą dla mnie specyficzne i wyjątkowe. Przed przejściem do Wisły Płock Biała Gwiazda była całym moim piłkarskim życiem. Nie ucieknę od tego. Za każdym razem, jak wracam na Reymonta, czuję inne emocje niż przed pozostałymi starciami.
Zaczynał pan grać w Hutniku Kraków, ale podobno czuje się wychowankiem Wisły Kraków?
Zdecydowanie. W Hutniku zaczynałem, jak miałem sześć lat. Trzy lata później, w III klasie szkoły podstawowej przeszedłem jako dziewięciolatek do Wisły. Przy Reymonta miały miejsce najważniejsze wydarzenia w moim piłkarskim życiu. Wpłynęły one na to, że jestem zawodowym piłkarzem. Jako dziecko zawsze też kibicowałem Wiśle. Z tym klubem czuję się związany emocjonalnie i życiowo.
Co pan czuł, kiedy zimą wszystko wskazywało na to, że Wisła Kraków może przestać istnieć?
Mnie to martwiło i bolało. Ten klub nigdy nie będzie mi obojętny, nawet jeśli przez kilka lat w nim już nie występuję. Muszę powiedzieć, że byłem jakoś wyjątkowo spokojny, że to wszystko dobrze się skończy. Cieszę się, że intuicja mnie nie zawiodła i Wisła Kraków nadal jest istotnym punktem na piłkarskiej mapie Polski.
Zimą agent Gino Lettieriego proponował Włocha Śląskowi. Ale ostatecznie we Wrocławiu nie zdecydowano się na tę opcję.
Mecz Korony ze Śląskiem będzie miał dodatkowy podtekst: kielczanie osunęli się do dolnej ósemki, tamtejsze środowisko coraz mocniej zastanawia się nad sensem dalszej pracy trenera Gino Lettieriego, a w przerwie zimowej usługi niemiecko-włoskiego szkoleniowca zaoferowano wrocławianom. Mógł stać po przeciwnej stronie barykady, niż będzie w poniedziałek. – To niemożliwe. Dziwię się, że chce wam się zajmować takimi głupotami – odpowiada prezes Korony Krzysztof Zając.
– Dostaliśmy propozycję zatrudnienia tego trenera, choć nie nazwałbym tego negocjacjami. Po prostu poinformowano nas, że istnieje realna możliwość powalczenia o Gino Lettieriego – potwierdza prezes Śląska Piotr Waśniewski, który razem z dyrektorem sportowym Dariuszem Sztylką ostatecznie podjął konkretne rozmowy tylko z dwoma kandydatami. Najpierw z Ricardo Monizem, a kiedy na ostatniej prostej okazało się, że z tego nic nie będzie, zakontraktował na półtora roku z opcją przedłużenia Czecha Vitezslava Lavičkę.
Szymon Pawłowski zapewnia, że wcale nie jest gburem, choć może sprawiać takie wrażenie.
W młodości bardziej okazywał pan emocje?
Na pewno o wiele bardziej stresowałem się, wchodząc na boisko. Ale czy to pokazywałem? Chyba nie. Zawsze byłem skryty. Choć w swoim, dobrze znanym mi towarzystwie jestem otwartym człowiekiem, z którym można pożartować, dobrze się pobawić. Wiem jednak, że wiele razy zakładam maskę niedostępnego, niemiłego gościa. Żona mi powtarza, że mógłbym się czasem uśmiechnąć do ludzi, jednak ja nie mam takiej potrzeby. I nawet nie wiem, czy to maska, po prostu nie robię niczego na siłę. Jeśli ktoś nie jest z mojej bajki, nie szukam kontaktu. Do dziś wypomina mi to żona Marcina Kamińskiego. Gdy się lepiej poznaliśmy, opowiedziała mi, że na początku uważała, że jestem bardzo niemiłym gościem, którego się wręcz bała.
Ta opinia pana zdziwiła?
Nie za bardzo, bo raczej trzymam ludzi na dystans. Wpuszczam do swojego świata tych, których chcę, a nie tych, którzy się pojawiają. I osoby, które mnie poznają, stwierdzają, że nie jestem takim gburem, na jakiego wyglądam. W szatniach też nigdy nie trzymałem się ze wszystkimi.
Gdy próbowałam się z panem umówić na wywiad, gdy jeszcze był pan w Lechu, miałam podobne odczucia jak żona Kamińskiego.
Widocznie to był zły moment. Teraz jest zdecydowanie inaczej, super się tu czuję. Świetni ludzie, prezes. Wszystkim zależy na tym, by pozostać w ekstraklasie.
SPORT
Piotr Parzyszek w nieudanym meczu z Lechią w Gdańsku oddał siedem strzałów. Dorobek napastnika był jednak zerowy.
– Taki mecz zdarza się raz lub dwa razy w życiu. Możliwość, że takie coś się powtórzy jest, ale wiele rzeczy się złożyło, że nie strzeliłem gola. A to bramkarz, a to słupek, poprzeczka… – mówi. Na wszelki wypadek nie zaprosił jednak bliskich na sobotni mecz w Gdańsku, choć jego rodzina pochodzi z Torunia. – Teraz rodziny i znajomych nie będzie, bo ostatnio byli i jak grałem? Nie, no żartuję, nie taki jest tego powód – śmieje się napastnik, który w tym sezonie ma na swoim koncie sześć bramek.
Zagłębie Sosnowiec znów będzie miało rewelacyjny finisz wiosną?
Kibice Zagłębia Sosnowiec mają nadzieję, że taki finisz, jakiego byli świadkami dokładnie przed rokiem, nie zdarza się raz na 10 lat. Sześć triumfów w ostatnich siedmiu kolejkach oznaczać będzie dla beniaminka wybawienie… Wiosna 2018 roku była dla sosnowiczan bardzo radosna. Wprawdzie w ostatniej kolejce I-ligowego sezonu nie ugrali choćby punktu, ale nie miało to już większego znaczenia. Wcześniej wygrali trzy razy u siebie i trzy razy w gościnie. W ciągu miesiąca wzbogacili się o 18 „oczek” i okrasili to stosunkiem bramek 12:3. Nagrodą był upragniony awans do ekstraklasy, na który fani z Kresowej czekali pełną dekadę.
GKS Tychy zajmuje wysokie miejsce w klasyfikacji Pro Junior System i nie chce tego zmarnować, ale by tak się stało, musi odważniej postawić na młodzieżowców.
GKS plasuje się obecnie na 5. miejscu w Pro Junior System, czyli klasyfikacji promującej kluby stawiające na młodzieżowców i wychowanków. Wigier Suwałki i ŁKS-u już z pewnością nie dogoni (choć suwalczanie mogą spaść, a wtedy nie będą klasyfikowani), za to Odra Opole czy Warta Poznań wydają się jak najbardziej w zasięgu. Tyszanie mają blisko 4000 punktów – o 200 mniej niż poznaniacy, a 600 mniej od opolan.
– Mamy cel, by w końcówce sezonu wywalczyć jak najwyższe miejsce w PJS. Dzięki temu możemy zyskać finanse, które pozwolą naszemu klubowi myśleć z większym optymizmem o przyszłym sezonie. Nie ukrywajmy tego i mówmy jak jest: trzeba wydać kilka złotych, żeby doskoczyć do sześciu czy siedmiu ekip, które mają wyższy budżet niż my – mówi Ryszard Tarasiewicz, trener GKS-u.
Jan Kocian wraca do Ruchu Chorzów, ale ostrzega, żeby nie oczekiwać od niego cudów.
Jak bardzo zaskoczył pana telefon z Chorzowa?
– Był wtorek, 22.30, oglądałem mecz Barcelony w Champions League, gdy zadzwonił do mnie pan Alek Kurczyk. Oczywiście, że mnie to zaskoczyło. Znam położenie Ruchu, bo cały czas obserwuję to, co dzieje się w klubie. Pozostawałem w kontakcie z moimi byłymi asystentami, Karolem Michalskim i Darkiem Fornalakiem. Dopóki jednak nie zadzwonił telefon od pana Alka, nie wiedziałem, że jest możliwość zmiany trenera. Tamtego wieczoru nie mogłem jednak podjąć jeszcze decyzji, bo… chciałem obejrzeć do końca Barcelonę (śmiech). Przespałem się z tym, rozważyłem za i przeciw, a w środę o 9.00 oddzwoniłem do pana Kurczyka, że się zgadzam. Przed sześcioma laty Ruch najpierw pomógł mnie, potem ja pomogłem Ruchowi. Teraz sytuacja jest podobna. Trzeba wesprzeć klub, by wyszedł obronną ręką z tej sytuacji. Chcę też zaznaczyć jednak, że choć mamy święta, to ja nie jestem Mesjaszem. Mogę jedynie zapewnić, że ile będę w stanie, tyle z siebie dam.
Oficjalnie został pan menedżerem zespołu. Czyli?
– Chciałem funkcję doradcy, konsultanta. Ustaliliśmy ostatecznie, że będę menedżerem drużyny. Załatwimy to w PZPN tak, by wszystko odbyło się w zgodzie z przepisami. Podczas meczów będę oczywiście siadał na ławce. Na pozycji trenera będzie jednak Karol Michalski. Dogadaliśmy się na współpracę na ten jeden miesiąc, na ostatnie sześć spotkań.
SUPER EXPRESS
Roman Kosecki, delikatnie mówiąc, bez żalu żegna w Legii Ricardo Sa Pinto.
„Super Express”: – Myśli pan, że Vuković na dłużej zachowa posadę trenera Legii?
Roman Kosecki: – Wierzę, że tak! Vuko i Marek Saganowski to fajne chłopaki i mocno im kibicuję. Vuković wie, czego chce, ma świetne podejście do zawodników, ma za sobą szatnię, a charyzmatyczny „Sagan” przy nim się uczy. Patrząc na ich nominację, cieszę się, że prezes Mioduski wreszcie poszedł po rozum do głowy i skończył z castingami dla psychopatów. Berg, Hasi, ostatnio Sá Pinto. Patrząc na ich postępowanie z drużyną, można było odnieść wrażenie, że właściciel Legii daje ogłoszenie – zatrudnię psychopatę, który może robić z piłkarzami, co mu się podoba, a my mu jeszcze za to dobrze zapłacimy. Legia zasługuje na normalność.
GAZETA WYBORCZA
Michał Probierz już dawno powinien był zostać wylany z Cracovii, a zamiast tego bije się z nią o awans do europejskich pucharów.
Od początku sezonu wszystkie znaki na niebie i murawie wskazywały na to, że Cracovia prędzej spadnie do I ligi, niż dostanie się do eliminacji Ligi Europy. W 10 pierwszych meczach uzbierała ledwie siedem punktów, była na dnie. W 10 tegorocznych zdobyła ich 21. Zajmuje czwarte miejsce.
Probierz zostałby wylany z Cracovii, gdyby w Krakowie działały siły rządzące polską piłką. Kiedy jego drużyna przegrywała raz za razem, z trybun na prezesów i trenera wylewano pomyje, na stadionie kolportowano ulotki domagające się natychmiastowych zmian w sposobie zarządzania klubem. Zapowiadał się kolejny sezon do spisania na straty. Sam Probierz mówił, że w każdym innym polskim klubie ekstraklasy dawno zostałby zwolniony. Parę lat temu w podobnej sytuacji pewnie wyleciałby również z Cracovii. Prezesowi Januszowi Filipiakowi w przeszłości zdarzało się zarządzać rewolucję, kiedy tylko zespół wpadał w głębszy niż zwykle kryzys, ale w obecnym trenerze – na to wygląda – zobaczył współpracownika na lata. Kiedy go zatrudniał, obaj musieli odpowiadać na pytania, jak długo ze sobą wytrzymają. To miało być zderzenie dwóch mocnych charakterów, osób nienawidzących sprzeciwu. Wróżono, że prędzej czy później (raczej prędzej!) dojdzie do wybuchu. Czyli zwolnienia.
Fot. FotoPyk