Manchester United. Kryzys kryzysem, chude lata chudymi latami. Ta nazwa coś w europejskiej piłce znaczy i znaczyć będzie zawsze. Zwłaszcza, że Czerwone Diabły pod wodzą Ole Gunnara Solskjaera napisały naprawdę fajną historię w bieżącym sezonie. Najpierw widowiskowe odrodzenie w lidze, potem sensacyjne wyeliminowanie Paris Saint-Germain w Champions League. Ale dzisiaj ekipa z Manchesteru zderzyła się ze ścianą i boleśnie się przy tym potłukła. Barcelona po prostu się z przyjezdnymi zabawiła, zakpiła sobie z nich, a Leo Messi ośmieszał obrońców United – na czele z Philem Jonesem – na tak wymyślne sposoby, że aż się robiło żal tych biedaków.
Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi – goście poznali dziś wieczorem swoje miejsce w szeregu. Na półfinał Ligi Mistrzów są na razie po prostu za krótcy. Podopieczni Solskjaera już po dwudziestu minutach wiedzieli zresztą, że zostali ugotowani. Że są za burtą, że jest już po ptokach. Tymczasem musieli wytrzymać jeszcze kolejnych siedemdziesiąt minut na boisku i rozpaczliwie przeszkadzać Dumie Katalonii w jej tańcu, ku uciesze wypełnionego po brzegi Camp Nou.
To był duży spektakl, wspaniały wieczór z Ligą Mistrzów. Kompletnie wypruty z emocji, fakt, lecz wrażenia artystyczne – na bardzo wyśrubowanym poziomie. Gospodarze o to zadbali. Ze szczególnym uwzględnieniem pewnego niewysokiego Argentyńczyka.
A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że spotkanie mogło i powinno się ułożyć zupełnie inaczej. Ponieważ Barcelona na dzisiejszy mecz zaspała. Felix Brych (swoją drogą, sporo kiepskich decyzji) zagwizdał po raz pierwszy, przyjezdni rozpoczęli rozgrywanie akcji, tymczasem na połowie Barcy stało dziesięć treningowych pachołków, dla niepoznaki przystrojonych koszulkami w barwach Dumy Katalonii. Manchester United pierwszą stuprocentową sytuację miał po czterdziestu sekundach spotkania, lecz wyprowadzony na czystą pozycję Marcus Rashford uderzył totalnie niefrasobliwie. Jak gdyby sam nie zrozumiał ciężaru gatunkowego tej piłki. Zdaje się, że do niego też nie dotarło, że lew śpi i można go bezkarnie szarpnąć za ogon.
Rashford mógł pokonać ter Stegena na rozmaite sposoby, wybrał jakąś dziwaczną próbę loba, która nie znalazła drogi do siatki. Po chwili goście mieli jeszcze jedną dogodną sytuację, znów pozostawiono im hektary wolnej przestrzeni do rozegrania akcji. Tym razem jednak zawiodło ostatnie podanie i gracja w przyjęciu piłki.
Potem lew się obudził i pożarł swoją ofiarę z kopytami.
Pierwszą bramkę Messi zdobył w szesnastej minucie, po serii kuriozalnych błędów defensywy. Zawalił Fred, zawalił Young, zawalili Smalling i Jones. Zdaje się, że tylko Lindelof zachował czyste sumienie, ale generalnie jego występ też był marny, więc i jego nazwisko można z rozpędu wymienić. Przy drugim trafieniu obrońcy także się nie popisali, no ale to był przede wszystkim okropny farfocel Davida De Gei. No i tyle. Jako się rzekło – dwudziesta minuta na stadionowym zegarze, a goście nie mieli już wielkiej ochoty na grę w piłkę. Nawet aktywny początkowo Pogba przestał posyłać nieszablonowe piłki i swoje boiskowe popisy ograniczał do seryjnych przewinień. A mogło być jeszcze gorzej, bo Felix Brych podyktował też dla Barcy rzut karny po wstępnej nawałnicy Manchesteru, lecz ostatecznie anulował jedenastkę po konsultacji z VAR-em. Bardzo wątpliwa sytuacja. Na pewno trudno ją uznać za jednoznaczną i klarowną. Jednak na postawę Katalończyków – jak widać po przebiegu sytuacji – specjalnie to nie wpłynęło.
Wynik na 3:0 ustalił w drugiej połowie Coutinho, wymownym gestem uciszając potem swoich krytyków. Popisał się golem pięknym, aczkolwiek tak bardzo dla siebie typowym, że chyba tylko Chris Smalling w tej sytuacji się nie domyślił, iż Brazylijczyk sposobi się do zawinięcia rogalika po długim słupku i trzeba ciałem pójść na piłkę, zablokować uderzenie. Barca okazji do podwyższenia rezultatu miała jeszcze sporo, ale nic więcej do siatki wpaść nie chciało, ewentualnie gospodarze szukali zbyt koronkowych rozwiązań i ostatecznie nie było z tych starań efektu bramkowego.
Gościom trzeba oddać, że poszukali jeszcze bramki w końcówce. I było bardzo blisko, by Alexis Sanchez przypomniał się kibicom z Camp Nou, lecz genialną interwencją po jego strzale popisał się wspomniany już Marc-Andre ter Stegen. Eufemistyczne rzecz ujmując – Niemiec wypadł dziś nieco lepiej niż David de Gea. A mniej eufemistycznie – Hiszpan może w tej chwili uchodzić za “najlepszego bramkarza świata” tylko pod warunkiem, że na tym świecie oprócz niego bronią wyłącznie Mariusz Pawełek, Marcin Cabaj, Angelo Hugues i Thomas Dahne.
Za dużo okropnych szmat w bardzo ważnych meczach. Oczywiście nie można popadać w przesadę, De Gea to dalej top. Lecz nie numer jeden. Ter Stegen wyciągając tę piłkę w końcówce spotkania urządził małą demonstrację siły. I niewykluczone, że to właśnie jemu należy się palma pierwszeństwa. Choć przed meczem ludzie ze sztabu United zapewniali: – Kiedy gramy przeciwko Messiemu, przygotowujemy się inaczej. Z De Geą przeprowadziliśmy specjalne przygotowania, były dodatkowe rzeczy w porównaniu z innymi meczami.
Chyba na demonstrowanych Hiszpanowi taśmach pokazano Messiego strzelającego wyłącznie górą.
Cóż – koniec pięknego snu Czerwonych Diabłów. Koniec brutalny, pozbawiony magicznej otoczki. To było starcie gołej dupy z batem. Barcelona po paru latach posuchy wraca do półfinałów Ligi Mistrzów, Leo Messi znów strzela na etapie ćwierćfinału i zanosi się, że po raz pierwszy od sezonu 2014/15 zostanie królem strzelców rozgrywek. Blaugrana grającą wedle zaleceń Ernesto Valverde często w tym sezonie irytuje, nawet własnych kibiców. Lecz powrót na europejski szczyt jest coraz bliżej. A na Barcę grającą tak jak dzisiaj kręcić nosem może wyłącznie największy malkontent.
Barcelona 3:0 Manchester United (pierwszy mecz: 1:0)
L. Messi 16′, 20′, P. Coutinho 61′
fot. Newspix.pl