We wtorkowej prasie echa zwolnienia Ricardo Sa Pinto z Legii, a także inne materiały ligowe – m.in. rozmowy z Adamem Marciniakiem i Flavio Paixao przed derbami Trójmiasta.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Aleksandar Vuković zastąpi Ricardo Sa Pinto w Legii.
To już czwarty szkoleniowiec, którego zwalnia prezes Mioduski. Trzech (Romeo Jozaka, Deana Klafuricia i Sa Pinto) zatrudniał sam – za każdym razem wybierał źle. Jozakowi zaufał, choć Chorwat nigdy wcześniej nie prowadził samodzielnie seniorów. Dla Klafuricia, mimo prób, nie znalazł latem zastępcy. Aż w końcu zatrudnił Sa Pinto, dał mu trzyletni, sztywny kontrakt, choć Portugalczyk w żadnym miejscu nie przepracował roku i zawsze odchodził skłócony z szefami oraz ludźmi związanymi z klubem. Ostatnie dwa lata potwierdzają opinię krążącą o Dariuszu Mioduskim, że jest znakomitym biznesmenem, tylko „nie ma szczęścia do ludzi”. Teraz został z zaciągiem zagranicznych, często bezwartościowych piłkarzy, którym słono płaci – rezerwowy Salvador Agra przejął pensję Brazylijczyka Eduardo (30 tys. euro) i jest przydatny mniej więcej tak samo jak on. Na razie to kwoty wyrzucane w błoto. Ostatnim trenerem, który zostawił w klubie tak spaloną ziemię i przygnębiającą atmosferę był chyba Franciszek Smuda.
Adam Marciniak żądny rewanżu w derbach Trójmiasta.
Jakie jest pana pierwsze skojarzenie z derbami?
Adam Marciniak: Nie chcę mówić porażka, dlatego powiem: rewanż. Jestem w Arce trzy lata, ani razu nie udało mi się wygrać z Lechią. Wiem, że stać nas na to zwycięstwo.
W tym roku nie udało się go odnieść ani razu, więc skąd wiara, że uda się z liderem?
Adam Marciniak: Derby to zupełnie inne mecze, inny poziom emocji. O wyniku decyduje nie do końca miejsce w tabeli czy aktualna forma. Tak było w poprzednim sezonie, kiedy Lechia walczyła o utrzymanie, a jednak z nami wygrała. W takim meczu dość łatwo się przemotywować. Wygra ten, kto szybciej opanuje te emocje.
Trener Smółka mówił jesienią, że derby to najważniejszy mecz w sezonie. Zgadza się pan?
Adam Marciniak: Są mecze ważne i ważniejsze. Wszyscy na początku sezonu patrzymy, kiedy są derby i czekamy na nie. Za zwycięstwo oddałoby się o wiele więcej niż za wygraną w innych. Piłkarz też chodzi po zakupy, do restauracji, spaceruje po mieście i mija ludzi, często kibiców. Gdy wygra taki mecz, następnego dnia może z dumą wziąć żonę, dziewczynę, dziecko czy psa i wyjść na bulwar w Gdyni z wypiętą klatą. Wtedy inaczej świeci słońce.
Flavio Paixao jest przekonany, że Lechia znów wygra derby z Arką. Portugalczyk zaraża ludzi optymizmem.
Polakom trudno zaszczepić takie myślenie. Lubimy rozpamiętywać.
Flavio Paixao: Jestem tu sześć lat i wciąż nie rozumiem, dlaczego polski piłkarz popełni jeden błąd i od razu jest zdenerwowany, zaczyna panikować. Przecież nie jesteśmy idealni, życie nie jest idealne. Nie można czuć strachu przed podjęciem kolejnej próby.
Zawsze miał pan mocną psychikę?
Flavio Paixao: Dopiero gdy przeczytałem „The Secret”, zacząłem inaczej myśleć. Zrozumiałem, że głowa zarządza całym ciałem. Może być naszym najlepszym przyjacielem, ale i największym wrogiem. Kupiłem pięć czy sześć egzemplarzy i rozdałem przyjaciołom w Portugalii, wręczyłem też dziennikarzowi w Polsce. Ta książka uświadomiła mi, że piłka to nie tylko 60 minut treningu. Ważne, jak jesz, jak potem odpoczywasz i jak myślisz, jak funkcjonuje twój umysł. Twoja głowa daje ciągle złe wskazówki. Gdy się budzisz, od razu podpowiada, żeby zdrzemnąć się jeszcze z dziesięć minut.
Wtedy przestawia pan budzik w telefonie?
Flavio Paixao: Ja i moja dziewczyna nie mamy telefonu w sypialni. To miejsce, w którym trzeba dobrze odpocząć. Wieczorem nastawiam budzik, gdy zadzwoni, wstaję. Wygrywam walkę z myślami. Od momentu, gdy kupiłem książkę, w 90 procentach przypadków udaje mi się wyjść zwycięsko z bitwy z własną głową.
Kiedy to było? Kiedy nabył pan „The Secret”?
Flavio Paixao: Przeczytałem ją po raz pierwszy, gdy miałem 24, może 25 lat. Grałem w Benidormie. Potem była mi potrzebna w Szkocji, gdzie było bardzo ciężko. Ludzie tam mają fatalną mentalność. Wokół mnie były same negatywne osoby. Katastrofa. Nigdy nie mieszkałem w gorszym miejscu. To był straszny okres.
Za fatalną grę Lecha głową zapłacił Adam Nawałka. Odpowiedzialności za mizerię Kolejorza spoczywa jednak też na piłkarzach.
Można jednak zadać proste pytanie: czy chociaż na jednej pozycji Lech ma w składzie najlepszego zawodnika w swoim fachu w całej lidze? Jest Robert Gumny – to na pewno ekstraklasowy top. Może Christian Gytkjaer, jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko mecze przy Bułgarskiej, bo w wyjazdowych właściwie w tym sezonie nie strzela. Może jeszcze Pedro Tiba, ale tylko pod warunkiem, że akurat będzie w szczycie formy, co ostatnio zdarza się rzadko.
Kolejorz już nie straszy kadrą, bo ta jest po prostu przeciętna. Przez lata podejmowania nietrafionych decyzji transferowych w składzie nazbierało się zbyt wielu piłkarzy, którzy nie potrafią sprostać temu, co deklaruje klub, czyli walce o mistrzostwo. Wielu jest też takich, którzy swój najlepszy okres w Poznaniu mają już za sobą i dawno powinni się z Bułgarską pożegnać, ale nie powiedziano im w porę „do widzenia”.
W ostatnich latach Lech potrafił świetnie sprzedawać, ale dużo gorzej kupował. Poznaniacy zarabiali na wychowankach miliony, ale nie potrafili zbilansować tego wartościowymi transferami przychodzącymi. Drużyna popadała coraz głębiej w przeciętność. Musiało jednak dojść do kilku kryzysów, by władze Kolejorza zdały sobie sprawę, że w szafie zalega im masa znoszonych marynarek, w których coraz bardziej wstyd pokazywać się kibicom.
Po ponad trzech miesiącach Djordje Čotra pojawił się w składzie Śląska w zaskakującej roli. Nawet trener rywali był zdumiony.
Djordje Čotra w meczu z Arką Gdynia (2:0) zagrał na środku obrony w duecie z Wojciechem Gollą. Wyglądało to na niepozbawiony elementu ryzyka eksperyment, bo 35-letni Serb jest zawołanym lewym obrońcą. Na tej pozycji występował nie tylko w Śląsku, ale wcześniej w KGHM Zagłębiu i Polonii Warszawa. Jeśli coś czasem się zmieniało, to jedynie kwalifikacja na bardziej ofensywne ustawienie – w pomocy, na skrzydle, zawsze jednak trzymał się bocznej linii boiska. Nagle okazało się, że będzie stoperem. Zdziwienie było tak duże, że nawet trener gdynian Zbigniew Smółka z rozbrajającą szczerością przyznał, iż manewr rywali z Čotrą był dla niego zaskoczeniem.
Najważniejsze, że pomysł wypalił, bo 35-letni Serb spisał się solidnie. Inna sprawa, że nie został zmuszony do wielkiego wysiłku, bo gdynianie atakowali rzadko i anemicznie. Efekt był taki, że stoperzy Śląska bez problemu przerywali ich akcje, a wrocławski bramkarz miał prawo się nudzić. Zanosiło się na bardzo trudny mecz, tymczasem okazał się idealny na taki test w defensywie.
Dwa miesiące zajęło Maciejowi Stolarczykowi odtworzenie w Krakowie ofensywnej machiny z jesieni.
Na pierwszy zimowy trening, 9 stycznia, do Myślenic nie przyjechali Zoran Arsenić, który już wcześniej rozwiązał kontrakt, oraz Vullnet Basha i Marko Kolar, którzy w ojczyznach czekali na rozwój sytuacji w klubie. Maciej Sadlok, Rafał Boguski i Paweł Brożek nie wyszli na zajęcia, bo zmagali się z kontuzjami. Dawid Kort i Jakub Bartkowski przyjechali tylko po to, by zdać sprzęt i pożegnać się z kolegami. Wkrótce potem w ich ślady poszli Jesus Imaz, Martin Koštal i Tibor Halilović. Zdenek Ondrašek był już wtedy piłkarzem FC Dallas. O tym, że w Krakowie wiosną grać będą Vukan Savićević czy Sławomir Peszko, nikt wówczas nie myślał. Wszak Wisła nie miała wtedy nawet licencji na występy w ekstraklasie.
Posada Kibu Vicuny w Wiśle Płock wisi na włosku.
Niewiele brakowało, a Jose Antonio Vicuna straciłby pracę już w miniony weekend. Władze płockiego klubu rozważały różne warianty. Ostatecznie hiszpański szkoleniowiec dostał jeszcze szansę. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się jednak, że drużyna musi zapunktować w dwóch najbliższych spotkaniach. W przeciwnym wypadku możliwe jest ściągnięcie trenera, który będzie miał za zadanie utrzymać zespół w ekstraklasie. Na razie jednak to plan B.
Odkąd szansę w bramce Zagłębia dostał Konrad Forenc, zespół z Lubina przestał tracić gole.
Wydawało się, że w Lubinie jest już skreślony. Nikt z nim nie rozmawia na temat wygasającego w czerwcu kontraktu. Nagle gra i spisuje się bez zarzutu. – Doceniam, co osiągnąłem i każde niepowodzenia biorę „na klatę”, licząc, że los mi odpłaci. Teraz odpłaca. Warto było zaciskać zęby, nie narzekać i pokornie pracować – mówi Forenc.
Kiedy przed miesiącem okazało się, że Hładun ma pękniętą kość śródstopia i nie zagra do końca sezonu, wydawało się, że zastąpi go Piotr Leciejewski, bo to on ostatnio był rezerwowym. Przed spotkaniem z Pogonią zapadła jednak decyzja, że broni Forenc. – Dobrze wiedziałem, że od tego, jak się spiszę w Szczecinie, będzie zależeć, kto zostanie jedynką w kolejnych meczach. Wygraliśmy 3:0 i sądzę, że jakoś do tego się przyczyniłem – uważa.
SPORT
Po raz kolejny okazało się, że praca z reprezentacją Polski na tyle mocno eksploatuje trenerów, że później wpadają na równię pochyłą.
Adam Nawałka miał być w Lechu trenerem na lata, tymczasem nie dotrwał nie tylko do najbliższego kalendarzowego lata, ale nawet do kwietnia. Bilans odejścia datowany na 31 marca to: 16 punktów (średnia 1,45 na mecz), bramki 15:13. Ze smutnym dopiskiem, że od początku roku 2019 Kolejorz nie tworzył drużyny. Nie biegał, nie grał na ekstraklasowym poziomie, nie rokował. Brak jakiegokolwiek stylu w pożegnalnym – jak się okazało – dla szkoleniowca meczu z Koroną, w którym poznaniacy nie oddali choćby jednego celnego strzału, odebrał właściwie wszystkie argumenty na obronę byłego selekcjonera.
Po raz kolejny okazało się, że praca z reprezentacją Polski na tyle mocno eksploatuje trenerów, że później wpadają na równię pochyłą. A na przykład Zbigniew Boniek – w ogóle nie podniósł się po nieudanym epizodzie z kadrą i nie wrócił już na ławkę. Co prawda Waldemar Fornalik ponownie znalazł się na krajowym topie, ale ponowny wzlot szkoleniowca Piasta Gliwice to wyjątek od reguły. Jerzy Engel, Paweł Janas, Franciszek Smuda, a nawet Stefan Majewski, który do drużyny narodowej trafił tylko na chwilę, po rozstaniu z reprezentacją znacznie spuszczali z tonu. To przykłady tylko z obecnego stulecia, ale w latach 90. poprzedniego wieku było dokładnie tak samo. Czy fatum dosięgło także Nawałkę? A może po prostu zbyt szybko po nieudanym mundialu w Rosji chciał podjąć nową pracę?
Cracovia z Koroną będzie musiała poradzić sobie bez Janusza Gola.
Do tej pory nie opuścił żadnego spotkania, w meczu z Koroną nie zagra z powodu czwartej żółtej kartki. Kibice „Pasów” przekonają się, jak wygląda ich drużyna bez kapitana zespołu. – Wiedzieliśmy, że Janusza prędzej czy później zabraknie, więc szykowaliśmy się na ten moment. W trakcie obozu specjalnie graliśmy sparingi bez niego, aby zobaczyć, jak poradzi sobie zespół. Mamy jeszcze kilku innych zawodników zagrożonych pauzą i ostatnio wypadają po kolei z gry – mówi trener Cracovii, Michał Probierz. Szkoleniowiec „Pasów” nie chce zdradzać, kto zagra za Gola, ale wybór jest naturalny. W jego miejsce zagra zapewne Damian Dąbrowski, który przed meczem z Górnikiem niespodziewanie stracił miejsce w wyjściowej jedenastce. To doświadczony gracz, który niedawno był w orbicie zainteresowań selekcjonera, ale na razie nie potrafi wrócić do dyspozycji sprzed kontuzji.
W Zagłębiu Sosnowiec niespodziewanie mają bogactwo wyboru w ataku.
Skąd bierze się dylemat? Do meczowej kadry powraca Vamara Sanogo. Jeśli Zagłębie chce się utrzymać, musi stawiać na atak. Eksperymenty z grą bez nominalnych atakujących nie przyniosły spodziewanego efektu. Może więc przeciwko „Białej gwieździe” iść na całość i zagrać dwójką napastników?
Zagłębie bez napastnika grało niemal pół godziny w meczu z Cracovią po tym, jak z boiska zszedł Olaf Nowak. Wówczas do ataku przesunięty został Szymon Pawłowski. Kapitan sosnowiczan w kolejnym meczu z Lechią Gdańsk rozpoczął mecz „na szpicy”. Nominalny napastnik, w tym przypadku Giorgi Gabedawa, wszedł z ławki rezerwowych w 70 minucie. O ile w przypadku meczu z „Pasami” element taktyczny przyniósł efekt w postaci gola – na listę strzelców wpisał się Tomasz Nawotka – o tyle w starciu z liderem ekstraklasy jak na dłoni brakowało kogoś, kto w kilku sytuacjach po prostu wepchnąłby piłkę do siatki. Najlepiej w taki sposób jak zrobił to w sobotę w Legnicy Gabedawa, gdy z najbliższej odległości wykończył podanie Żarko Udoviczicia.
– Nie dopuszczam do siebie myśli, że możemy znaleźć się w III lidze – podkreśla Zdzisław Bik, przewodniczący rady nadzorczej Ruchu Chorzów i prezes grupy kapitałowej Fasing.
Klub z Chorzowa do wczoraj nie uregulował raty układu sądowego z wierzycielami. Musi to czynić co kwartał, rata wynosi 400 tysięcy złotych. W ten sposób spółka spłaca 8-milionowy dług. Dwie wcześniejsze raty zostały zapłacone w październiku i styczniu. Termin płatności kolejnej przypadał na koniec marca.
– Wiem, że pieniądze są przygotowane, by pozałatwiać to w terminie. Nie ma zagrożenia. To kwestia siedmiu dni, jako „terminu handicapowego”. Z tego, co mi wiadomo, upłynie 7 kwietnia – mówi nam Zdzisław Bik, przewodniczący rady nadzorczej Ruchu i prezes grupy kapitałowej Fasing, powiązanej biznesowo ze spółką Carbonex, czyli drugim – po mieście – największym udziałowcem „Niebieskich”.
SUPER EXPRESS
Adam Nawałka sporo stracił tracąc posadę w Lechu Poznań.
Adam Nawałka (62 l.) miał poprowadzić Lecha do walki o najwyższe cele, a przy okazji zarobić miliony. Gdyby były selekcjoner utrzymał się na stanowisku przez cały kontrakt, to zarobiłby grubo ponad 3 mln zł! Niestety, czar prysł bardzo szybko, a to oznacza, że Nawałce miliony przeszły koło nosa…
Około 130 tys. złotych miesięcznie – taka była według nieoficjalnych informacji gaża Nawałki w Lechu. W listopadzie trener podpisał umowę na dwa i pół roku i wydawało się, że nie będzie problemów z jej wypełnieniem. Gdyby tak się stało, Nawałka zarobiłby kokosy. Z premiami za ewentualne sukcesy (obie strony były przekonane, że takowe będą) mógł liczyć na niemal 4 mln zł za cały okres trwania kontraktu. W niedzielę bańka, również finansowa, jednak pękła.
GAZETA WYBORCZA
Legia od ściany do ściany.
W styczniu Dariusz Mioduski przyleciał na zgrupowanie po to, by wyściskać Sá Pintę i zapewnić, że go wspiera. Po fatalnym początku wiosny, gdy Legia z trzech meczów wygrała jeden i zdobyła tylko jedną bramkę, właściciel Legii wezwał trenera na dywanik. Mioduskiemu nie spodobały się nie tylko gra i wyniki, lecz także aroganckie zachowanie Sá Pinty. Szkoleniowiec nie dostał wówczas ultimatum, ale prezes usadził go na beczce prochu. – Ricardo może być pewny pracy, ale to biznes Darka. Wszystko może zmienić jego jedna decyzja – usłyszeliśmy wówczas przy Łazienkowskiej.
Choć w trakcie meczu w Krakowie w Mioduskim – pokazały to kamery Canal+ – niemal się gotowało, to w niedzielną noc prezes nie wylał Portugalczyka. Od początku tygodnia klub przypominał jednak oblężoną twierdzę. Legia zamknęła wszystkie treningi, nie zaplanowała – wymaganej przez Ekstraklasę – konferencji ze szkoleniowcem przed środowym meczem z Jagiellonią. Po zwolnieniu Sá Pinty w tym meczu Legię poprowadzi prawdopodobnie drugi trener Aleksandar Vuković.
Fot. FotoPyk