Marco Silva zapowiadał, że jego Everton przyjedzie grać z Manchesterem City na Etihad swoją piłkę. Z zapowiedzi wyszły jednak nici, nie udało się powalczyć o posiadanie piłki z The Citizens, nie udało się też wywieźć ze stadionu w Manchesterze choćby punktu. No bo trudno o tym myśleć, gdy przez 2/3 meczu nie ma się piłki przy nodze, a w sporadycznych sytuacjach bramkowych pudłuje się raz za razem.
To, że The Citizens prędzej czy później obejmą kontrolę nad posiadaniem piłki w zasadzie było do przewidzenia. Nawet jeśli pierwsze fragmenty spotkania sugerowały co innego. A sugerowały, że ekipa z Liverpoolu może i nie spróbuje wygrać batalii o większe posiadanie piłki, ale może nie dać się w tym względzie zdominować.
W pierwszym kwadransie wydawać by się mogło, że Everton będzie potrafił – tak jak w poprzednim sezonie – sprawić City w Manchesterze sporo problemów. Nawalił Kyle Walker, piłka przeszła do Lucasa Digne’a, który wrzucił na długi słupek. Tam był – jak się okazało – tylko niepilnowany Richarlison. Zamiast jednak potężne uderzenie posłać do siatki, Brazylijczyk wysłał je kurierem gdzieś pomiędzy pierwszą a drugą kondygnację trybun.
Po piętnastu minutach jednak wszystko wróciło do normy – Manchester City wtłaczał The Toffees raz za razem w ich pole karne, niszczył też wysokim pressingiem każdą próbę wyprowadzenia piłki od tyłu. Znakiem firmowym Evertonu w tym sezonie są krótkie wybicia autów bramkowych przez Jordana Pickforda, co pomaga utrzymać się przy piłce po tym stałym fragmencie gry. Dziś to właśnie “piątka” była początkiem końca nadziei gości na korzystny wynik.
Jordan Pickford zagrał do Yerry’ego Miny, którego natychmiast zaatakował Riyad Mahrez. Kolumbijczyk spanikował, zagrał do środka pola, gdzie piłka znalazła się pod nogami Bernardo Silvy, a później ruszyła machina, której nie sposób zatrzymać – Leroy Sane zagrał prostopadłą piłkę do Gabriela Jesusa, a Brazylijczyk puścił ją pod pachą Jordana Pickforda i umieścił w bramce.
No i się zaczęło – Manchester City od tamtego momentu wypracowywał sobie okazje strzeleckie raz za razem. Tak jak do bramki na 1:0 najgroźniejszą sytuacją był niedoszły samobój Michaela Keane’a, tak później szansę po perfekcyjnej wrzutce Gundogana miał Laporte, a jeszcze lepszą – Riyad Mahrez, gdy uderzał z powietrza na bramkę Pickforda.
Na drugiego gola trzeba było jednak poczekać do drugiej części meczu, w której worek z bramkami rozwiązał się na dobre. Gabriel Jesus dołożył drugą sztukę, a Sane drugą asystę, gdy Niemiec dograł Niemcowi perfekcyjną piłkę na głowę pomiędzy dwa wieżowce – Keane’a i Minę. Można było stwierdzić: pozamiatane.
Cóż, odrobina kurzu gdzieś się jednak ostała – Everton podjął walkę dzięki bramce samobójczej Fabiana Delpha, którego nastrzelił głową Dominic Calvert-Lewin, owszem. Ale Manchesterowi City trzeba było zaledwie trzech minut z małym hakiem, by znów wrócić do dwubramkowej przewagi. I znów – po golu głową, w dodatku gracza tak mikrego, jak Raheem Sterling, co wystawia fatalną cenzurkę stoperom Evertonu, a także Andre Gomesowi, który odpuścił w pewnym momencie krycie Anglika.
I choć Everton w pojedynczych momentach zagrażał bramce Edersona, to robił to dość niezdarnie. Richarlison mając na koncie zmarnowaną setkę z pierwszej części meczu spudłował jeszcze dwukrotnie w drugiej, gdy uderzał z szesnastego metra – raz ponad bramką, raz dał się zablokować. Theo Walcott z sześciu metrów pomylił się jeszcze bardziej spektakularnie, a Calvert-Lewin próbując strzelać piętą nie nadał piłce odpowiedniej siły.
Manchester City wraca więc – przynajmniej do jutra – na pierwsze miejsce w tabeli. I – choć obrona nie była dziś idealna – robi to mimo wszystko zasłużenie.
Manchester City – Everton 3:1
Gabriel Jesus 22’, 50’, Sterling 69’ – Calvert-Lewin 65’