Nienawidzimy tych meczów, w których końcowy wynik i tak nie ma wielkiego przełożenia na najważniejsze rozstrzygnięcia w tabelach. Starcie Romy z Realem było właśnie spotkaniem tego typu – obie ekipy były pewne awansu już przed pierwszym gwizdkiem. Choć może sobie po prostu wmawiamy, że przyczyną słabej jakości tego widowiska był brak odpowiedniej motywacji. Może faktycznie to było maksimum tego, na co dziś stać te ekipy. I z poczucia obowiązku odnotujmy, że wyścig kulawego ze ślepym wygrał zespół w Madrytu.
Gdyby ktoś nam powiedział w przerwie „hej, wiesz, że mało brakowało, a obie te drużyny oglądalibyśmy w ostatnim finale Ligi Mistrzów”, to najpierw parsknęlibyśmy śmiechem, a po chwili refleksji walnęlibyśmy dłonią w czoło. Bo ten życzliwy ktoś miałby rację. Przecież awans Romy kosztem Liverpoolu wcale nie był scenariuszem z cyklu science-fiction. Ale, cholera, naprawdę? To ten sam Real? To ta sama Roma?
Do przerwy goście stworzyli sobie pół składnej akcji – tej, po której Modrić trafił w Benzemę, po czym piłka wturlała się w ręce Olsena. Niewidoczny był Kroos, chaotyczny był Bale, a Benzema grał… no, jak Benzema. Spodziewaliśmy się, że madrytczycy zareagują w jakiś sposób na ten ostatni wpierdol od Eibar – bo przecież wstydliwa porażka i to w rozmiarach 0:3 musiała podrażnić ich ambicję. Nie chciało nam się wierzyć, że sportowcy na takim poziomie i w takim klubie będą mogli sobie bimbać w kolejnym meczu. A jednak Real dawał ciała koncertowo – to gospodarze byli stroną wyraźnie przeważającą. Ale przeważającą pod względem liczby wykreowanych szans. Pod względem skuteczności stali na poziomie Bartosza Śpiączki w swoich najgorszych występach.
A to Schick z bliska przylutował w Carvajala, a to Kolarov huknął z dystansu w bandę reklamową. Około 30. minuty napór Rzymian był tak wyraźny, że czekaliśmy tylko, aż na belce z wynikiem przy literkach ROM wskoczy jedynka. Wskoczyłaby, gdyby Cengiz Under nie zaliczył pudła tygodnia roku dziesięciolecia. Panie, panowie, dzbana tej kolejki Ligi Mistrzów już znamy:
Miss of the century by Cengiz Under pic.twitter.com/iFKxxSvzN9
— Matias Wodner, First of His Name (@matiwod) 27 listopada 2018
Swoją drogą to niezły psikus losu, że akurat gość o nazwisku Under strzelił Over poprzeczką. He, he.
Po przerwie Real się przebudził. A właściwie przebudziła go Roma swoimi idiotycznymi błędami w obronie. Olsen na spółkę z Fazio sprezentowali gola Bale’owi – ten pierwszy posłał świecę na około 30. metr od bramki, z ten drugi skiksował i zagrał ponownie w kierunku swojej bramki. Tam czekał już Bale, który – gdyby zagrywał do niego kumpel z drużyny, to byłby na spalonym – i w sytuacji sam na sam z bramkarzem dał Realowi prowadzenie.
A chwilę później Walijczyk idealnie zacentrował do Benzemy, ten zagrał do Lucasa Vazqueza (jeju, zapomnieliśmy o nim przy tej wyliczance leniuchów z pierwszej połowy), a ten z metra wpakował piłkę do bramki. Obrona Romy? Na grzybach. A że w listopadzie? To akurat najmniej istotne. Gospodarze w defensywie odstawiali taki cyrk, że nie zdziwilibyśmy się, gdyby na te grzyby w listopadzie poszli w kąpielówkach i poliestrowym czepku pływackim.
Real to prowadzenie już dowiózł i udowodnił, że wygrać po brzydkiej grze można – i to nawet 2:0. I Roma, i Real są już w kolejnej fazie Ligi Mistrzów, bowiem CSKA Moskwa przegrała 1:2 z Viktorią Plizno, a to oznacza, że Rosjanie duetu hiszpańsko-włoskiego nie mają już jak dogonić. Natomiast na miejscu kibiców, władz, piłkarzy, trenerów Realu ostatnie, co byśmy teraz zrobili, to odważnie głosić „tym zwycięstwem udowadniamy, że kryzys za nami”.
AS Roma – Real Madryt 0:2 (0:0)
Gareth Bale (47′), Lucas Vazquez (58′)
fot. Newspix.pl