Myślisz, że z Realem jest źle? Przeczytaj o sezonie, w którym na półmetku Królewscy byli punkt od strefy spadkowej. Sezonie, w którym rekord transferowy klubu bił przeciętniak Elvir Baljić. Kiedy przyszłość Realu miała opierać się na Anelce, a ten więcej uwagi niż boisku poświęcał swojemu Gameboyowi.
Ale Real Madryt za drugiej kadencji Johna Toshacka jest definicyjnym przykładem powiedzenia, że czasem dobrze upaść na dno, bo jest się od czego odbić.
Królewscy robili z siebie takie pośmiewisko, że potrzeba było wymyślić się zupełnie na nowo.
Wkrótce z bałaganu urodzili się Galacticos.
***
107 goli. Tyle razy Real Madryt pognębił ligowych bramkarzy w sezonie 89/90, stając się pierwszą w historii La Liga drużyną, która przekroczyła barierę stu bramek.
Na Bernabeu wygrali siedemnaście z dziewiętnastu spotkań, strzelając przy tym siedemdziesiąt osiem goli.
Valencia? 6:2.
Zaragoza? 7:2.
Logrones? 5:1.
Castellon? 7:0.
Hugo Sanchez z trofeum Pichichi, notując absurdalne na tamte czasy trzydzieści osiem trafień. Poza nim strzelali wszyscy: Michel dyszkę, Losada dyszkę, Butragueno dwanaście, Martin-Vazquez czternaście, a Hierro, wymyślony przez Toshacka dla Realu, siódemkę. To również pomysłem Toshacka był Oscar Ruggeri, komplementowany przez Walijczyka jako “zły skurczybyk”.
Walijski szkoleniowiec miał wówczas zaledwie czterdziestkę. Trenerski wychowanek Billa Shankly’ego przeszedł z LFC do Swansea na koniec kariery piłkarskiej, łącząc kopanie się w Third Division z menadżerką.
Na jego pierwszy czwartoligowy mecz przyszło piętnaście tysięcy ludzi.
Potem było tylko lepiej, bo zrobił trzy awanse w cztery lata. Zebrał za to wszelkie nagrody jakie były do zebrania, z osobowością roku Walii włącznie.
Nie został w Anglii, wyjechał. Kierunek – Sporting Clube de Portugal. Po portugalskim fiasko zgłosił się po niego Real Sociedad, gdzie zakotwiczył na ładne cztery lata, podczas których wzlotów było znacznie więcej niż upadków. W sezonie 87/88 doprowadził Txiki, grające jeszcze wówczas samymi Baskami, do wicemistrzostwa Hiszpanii. Rok wcześniej demolował rywali w Copa Del Rey, Mallorcę lejąc w ćwierćfinale 10:1. Przede wszystkim jednak ograł Śląsk Wrocław w Pucharze Zdobywców Pucharów.
Posadę na Bernabeu wymyślił mu Lorenzo Sanz, w 1989 dyrektor przy prezesie Ramonie Mendozie. Toshack zaufaniem cieszył się jednak ograniczonym, wchodząc w niewygodne buty Leo Beenhakkera, który trzykrotnie rozbił ligę. Walijczyk grał o posadę już po kilku tygodniach. Na początku sezonu Królewscy spisywali się na wyjazdach, remisując z przeciętniakami i obrywając w El Clasico 1:3, choć prasa pisała, że bardziej sprawiedliwe byłoby 1:9.
Z Pucharu Mistrzów wyrzucił ich Milan. Nie było wówczas rozstawień, więc dwie potęgi europejskiego futbolu skojarzono już w drugiej rundzie. Dla porównania Bayern mierzył się wtedy z albańskim Nentori, a Dnipro grało ze Swarovskim Tirol. Królewscy odpadli z przeciwnikiem godnym, ale Hiszpania była zażenowana stylem Realu, arcyostrą postawą, niekwestionowaną różnicą klas w kulturze gry. David Lacey napisał:
– Klub, który wygrał pięć razy Puchar Mistrzów, przekłada cynizm nad umiejętności.
Ale przyparta do ściany drużyna nagle odpaliła. Real zaczął robić show co mecz, łącząc efektowność z efektywnością i w cuglach zgarniając tytuł. Nie wystarczyło to jednak, by zaufano mu jak Beenhakkerowi – po słabszym początku kolejnego sezonu Walijczykowi pokazano drzwi.
Nikomu ten rozwód nie wyszedł na dobre. Real początku lat dziewięćdziesiątych to dla Królewskich ciemne wieki. Byli zdecydowanie w cieniu Dream Teamu. Tłukli się bez powodzenia w UEFA Cup czy Pucharze Zdobywców Pucharów. Trenerska karuzela nie zwalniała ani na chwilę: wmeldowali się na niej Di Stefano, Antić, Benito Floro, Valdano, Arsenio Iglesias, drugi raz do tej samej wody wchodził Beenhakker, wytrzymując tym razem niespełna rundę. Tylko w sezonie 90/91 Real prowadziło czterech trenerów.
Toshack próbował łączyć pracę w Sociedad z prowadzeniem reprezentacji Walii, z czego w trybie nagłym musiał się wycofać. Później przyszła pełna wrażeń robota w Deportivo. Powiedzieć, że nie był ulubieńcem szatni, to nic nie powiedzieć:
– Prowadził wojenki z Rivaldo;
– Potrafił publicznie powiedzieć, że jego zawodnicy do niczego się nie nadają i kadra wymaga totalnej rewolucji;
– Jak na drugi sezon prezes Lendoiro kupił mu zawodników, Toshack walił w bęben, że zapomniano o inwestycji w bazę i Depor musi trenować poza La Coruną;
– Nazwał Deportivo zamkiem zbudowanym na powietrzu;
– Potrafił opieprzyć szatnię po zwycięstwie 2:1 na Bernabeu: “Moi piłkarze powinni czuć wstyd po tym jak dziś zagrali”;
– Jechał też z rywalami, o Atletico Radomira Anticia powiedział, że to “nic specjalnego”;
– Sevillą nazwał beznadziejną;
– O Barcy Cruyffa mówił “skoro są tacy dobrzy, to dlaczego każdy z trzech tytułów musieli wygrywać w ostatniej kolejce?”.
– Stoczył medialną wojenkę ze starym znajomym, a przyszłym pracodawcą, Lorenzo Sanzem. Po 1:1 z Realem totalnie pojechał z sędziami, stwierdzając, że faworyzują Królewskich cały sezon. Został za to ukarany przez hiszpańską federację. Sanz odparł: “Toshack stracił rozum. Może jest rozczarowany, że nie został wybrany przez nas na szkoleniowca, choć był wśród kandydatów”.
Toshacka na El Riazor żegnały białe chusteczki, a także flagi w jego rodzimym języku: “Toshack Go Home”, “Toshack, bastard”. Toshack odpowiadał trybunom:
– Rozwód z trybunami El Riazor? Aby się rozwieść, trzeba się najpierw ożenić. A to nigdy nie miało miejsca. Niektórzy uważają, że jestem winny wszystkiemu. Mam tego dosyć.
A jednak, mimo że jego karta przetargowa słabła, a do tego doszył sobie łatkę faceta od medialnych szarpanin, wkrótce przyszła fucha marzeń. Real Madryt, podejście drugie.
Królewscy musieli nawet za Walijczyka zapłacić, bo miał ważny kontrakt w Besiktasie, gdzie szybko zdążył skłócić się ze wszystkimi.
***
26 października 1995 Lorenzo Sanz objął stery na Bernabeu, stołek prezesowski wytrącając spod nóg Ramona Mendozy. Odziedziczył mistrzowski skład i debiut w Champions League.
Jego pierwszy sezon był jednak fiaskiem kompletnym: w Lidze Mistrzów zaszli tak samo daleko jak Legia. W Primera Division nawet nie awansowali do pucharów, oglądając plecy między innymi Tenerife. Zdarzyło im się to pierwszy raz od dziewiętnastu lat. Następnego takiego roku po dziś dzień się nie doczekali.
Latem przed sezonem 96/97 w Hiszpanii wybuchła bomba. Barcelona sprowadziła do siebie Ronaldo. Real musiał odpowiedzieć. Sanz przekonywał, że Królewscy zrobili lepsze transfery.
– W cenie Ronaldo sprowadziliśmy Mijatovicia, Sukera i Seedorfa. Mamy za sobą lepsze okienko.
Wszyscy trzej zapisali owocne rozdziały na Bernabeu, nie można im tego odmówić. Wszyscy trzej potrafili jednak też pokazać rogi, formując niepisaną grupę Ferrari Boys, mającą ego w chmurach, wolącą blichtr i nocne życie Madrytu ponad przemęczanie się na treningach.
Real przede wszystkim ściągnął wtedy Fabio Capello, który miał za sobą pięć lat w Milanie. Był na samym szczycie trenerki. Choć to Barca przekroczyła barierę stu bramek, a Ronaldo wyczyniał cuda, Królewscy wygrali ligę. Ale Serie A miała wtedy nieporównywalnie mocniejszą renomę. Gdy po sezonie Milan wykręcił numer Fabio, ten porzucił Bernabeu na rzecz San Siro. W Madrycie zameldował się Heynckes.
Heynckes przywrócił triumf w Europie po trzydziestu latach. Osiągnięcie wybitne, bo przecież przed finałem z Juve nie byli faworytem. Raul wspominał, że patrzył na skład rywala z Del Piero, Zidane czy Deschampsem i myślał do siebie, że Bianconeri już prowadzą 1:0.
A jednak gol Mijatovicia wystarczył, żeby sięgnąć gwiazd.
Choć dla ze dwóch pokoleń kibiców Realu był to pierwszy europejski tytuł, Heynckes stracił robotę niespełna tydzień po podniesieniu Pucharu Mistrzów. Zaledwie czwarte miejsce w lidze sprawiło, że Sanz, przebijający poprzednika w żonglerce trenerami, pokazał mu drzwi.
Fuchę odziedziczył Hiddink, ale zapanowanie nad szatnią go przerosło. Był dla piłkarzy dobrym wujkiem, a oni potrafili to wykorzystać. Tytuł Ligi Mistrzów sprawił, że poczuli się jeszcze mocniejsi. Skandale wybuchały regularnie.
Podczas przygotowań do Pucharu Interkontynentalnego kamery zarejestrowały bójkę Seedorfa z Ivanem Campo. Holender podczas meczu z Dynamem Kijów pożarł się też o wykonanie rzutu wolnego z Hierro, co miało przerodzić się w jedną wielką szamotaninę w przerwie. W styczniu cała Hiszpania podziwiała wyzywających się Seedorfa i Mijatovicia podczas porażki z Deportivo. Gdy Steve McManaman podpisywał kontrakt z Realem, Raul powiedział słynne po dziś dzień słowa:
– Ta szatnia to siedlisko obłudy, kłamstw i podszeptów. Szkoda mi nowych graczy takich jak Steve McManaman. Jeśli Steve myśli, że przychodzi do jednego z najlepszych klubów świata, jest w błędzie.
Właśnie dlatego mimo słabnącej pozycji Toshack okazał się wyborem Sanza. Miał złapać towarzystwo za mordę. Miał być policjantem, który założy piłkarzom kagańce i pomoże w przebudowie. Formuła oparta na Ferrari Boys wyczerpała się, zmieniając Real w obwoźny cyrk.
Najlepszą zapowiedzią koszmaru, jaki czeka wszystkich był fakt, że na początek Toshack musiał tłumaczyć jak wyobraża sobie współpracę z Manuelem Sanchisem.
Sanchisem, którego po zwolnieniu w 1990 nazwał najgorszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek miał nieprzyjemność spotkać.
***
Chcę tu zostać minimum do 2006 roku.
John Toshack zimą 1998, tuż po ponownym zatrudnieniu na Bernabeu.
***
– Nie obchodzi mnie za jak wielkich się uważają. Nikt nie jest większy niż Real Madryt. Jesteśmy Królewscy. To wciąż jedna z największych marek futbolu. Wystarczy, by przyciągnąć nowych, lepszych piłkarzy. I nie muszą się o nic martwić, jeśli tylko są gotowi do ciężkiej pracy.
Toshack właściwie zdiagnozował problemy Realu, a filozofię miał obiecującą. Diabeł tkwi jednak w szczegółach. A szczegółem więcej niż istotnym jest Elvir Bajlić bijący transferowy rekord Bernabeu.
Tak, to zdarzyło się naprawdę. Choć Baljić wcześniej grał wyłącznie w lidze tureckiej, a także przeciętnej reprezentacji Bośni, to kosztował blisko dychę więcej, niż rok wcześniej Ronaldo Barcelonę. Był reklamowany jako nowy Rivaldo. Autorski pomysł Toshacka koło klasy Rivaldo, naturalnie, nawet nie stał.
Bajlić przed startem sezonu miał za sobą jeden z najtragiczniejszych tygodni, jakie kiedykolwiek miał jakikolwiek piłkarz. Poniedziałek: zmarł jego teść. Wtorek: trzęsienie ziemi wstrząsnęło jego drugą ojczyzną, Turcją, gdzie dorobił się już przecież nawet obywatelstwa. Tam też została jego żona i przez ładnych kilka godzin nie był pewien, czy jest bezpieczna. W środę złapał kontuzję, która wykluczyła go ze startu sezonu. W piątek zmarł jego menadżer i przyjaciel w jednej osobie.
Wstrząs wstrząsem, ale Baljić już nigdy nie zbliżył się do poważnej piłkarskiej formy. Wszystko mówi o nim fakt, że jeszcze przed trzydziestką rozkręcał karierę muzyczną. Bośniak, na gwiazdorskim kontrakcie, nie dawał rady nawet w Rayo, gdzie jego jedynym pozytywnym wkładem była możliwość ułożenia zabawnie brzmiącej ofensywy Baljić-Bolo-Bolić.
A przecież Real miał na jego pozycji Savio. Tak naprawdę w ogóle nie był potrzebny.
Tamtego lata rekord Bajlicia długo się nie utrzymał: wkrótce za ponad trzydzieści milionów w Realu zameldował się Nicolas Anelka, o którego Królewscy wygrali bój z Juventusem. Nie miał nawet dwudziestu lat na karku, a już za sobą wiele wspaniałych meczów w Arsenalu. Uchodził za przyszłość futbolu, miał być transferem al’a Ronaldo w Barcelonie: człowiekiem do dominacji. Sanz nazwał ten transfer “pięknym szaleństwem”, ale szaleństwo znacznie przerastało piękno: Real tonął w długach.
Poza tym problem był taki, że choć Królewscy przechodzili kadrową rewolucją, pozbywszy się zgniłych jabłek, tak akurat na dziewiątce wzmocnień nie potrzebowali. Raul w razie czego mógł przejść na inną pozycję, albo nawet zostać wolnym elektronem w ofensywie. Ale Morientes?
Morientes był oczywiście faworytem szatni, która od początku nie kupowała transferu Anelki. Francuz wiele razy wspominał, że w Realu na dzień dobry spotkał się z wrogością, a starsi koledzy traktowali go… jak psa.
– Moje życie w Madrycie było trudne od pierwszego dnia. Byłem outsiderem, bo wielu zawodników nie chciało żebym przychodził. Pamiętam Eto’o i Geremi podeszli do mnie i powiedzieli: uważaj, niektórzy poszli do Sanza pytać po co cię kupują skoro jest Morientes.
The Incredible Sulk na pewno nie pomagał w integracji, zawsze widywany ze słuchawkami walkmana na uszach albo swoim ulubionym GameBoyem. Gdy Salgado, inny nowy w składzie, zaprosił go na urodziny, nie raczył się stawić jako jedyny z szatni.
Anelka, rzecz jasna, zaczął w pierwszym składzie. Ale nie strzelał, podczas gdy Morientes ładował aż miło. Anelka na pierwsze trafienie dla Królewskich czekał aż do stycznia.
Toshack też nie był wielkim fanem talentu, a przede wszystkim charakteru krnąbrnego dzieciaka z Paryża, nie mógł jednak całkowicie ignorować takiej inwestycji. Szukał więc Anelce pozycji, wystawiając go choćby na prawym skrzydle. Anelka nie chciał tam grać. W jednym z wywiadów powiedział:
– Gdybym wiedział, że będą mnie wystawiać na prawej stronie, w ogóle bym tu nie przychodził.
Kolejną bombę odpalił w Le Parisien.
– Jeśli nie cieszy cię to, co robisz, może powinieneś zmienić zawód. Ja teraz nie cieszę się grą. Może to czas pomyśleć o emeryturze.
Jego boiskowe reakcje były karykaturalne. Mało, że grał źle, a cały jego wkład choćby w wygraną z Rosenborgiem to zostanie raz złapanym na spalonym. Mecz z Porto, Anelka przewrócony w polu karnym. Oczywista jedenastka. Sędzia nie gwiżdże, a Francuz… nie reaguje. Czyli nie robi tego, co czyniłby każdy piłkarz świata: chociaż się poirytował. Zamachał raz łapami. Nic z tych rzeczy, Anelka wygląda na całkowicie znudzonego. Drobiazg, ale pokazujący jego zaangażowanie.
Wkrótce Anelka zaczął, według sztabu medycznego, zgłaszać urojone urazy. W październiku zgłosił bóle w kolanie. Od razu przewieźli go do szpitala na drobiazgowe badania. Badania, które nie wykryły nic. Podczas 3:1 z Celtą miał zostać wpuszczony na końcówkę za kontuzjowanego Seedorfa. Oczywiście wchodzenie na kilka minut go nie interesowało, więc bił rekord świata w jak najdłuższym zdejmowaniu dresu. Ostatecznie zebrał opieprz od członka sztabu szkoleniowego.
Toshack był między młotem a kowadłem, bo rozkapryszona szatnia to jedno, a z drugiej rozkapryszony prezes, któremu cierpliwości wystarczyło tylko na kilka tygodni. Gdy Sanz zatrudnił Walijczyka, na dzień dobry dawał mu pełne wsparcie. Powiedział, że stoi za Toshackiem murem, bo wierzy, że jest to człowiek, który da sobie radę z szatnią, która uchodziła za koszmar każdego trenera.
Wkrótce panowie wojowali ze sobą nawet za pośrednictwem mediów. Po przegranym meczu z Porto, Sanz opowiadał w prasie, że taktyka była do dupy. “Nie można grać tak wieloma napastnikami” kwitował wystawienie Anelki, Morientesa i Raula. Innym razem, gdy Toshack zwracał uwagę na liczbę kontuzji w drużynie, Sanz stwierdził, że to na pewno nie jest powód słabej gry.
Sanz, sam zgłaszający uwagi do profesjonalizmu zawodników, nie uważał zarazem, by publiczne opieprze piłkarzy na konferencjach stanowiły wzór profesjonalizmu trenera. Toshack natomiast lubił się rozpędzić.
– Tuż po meczu jestem pewien, że żadnemu nie dam już zagrać. Nigdy. W środę myślę, że czterech może jednak zagra. W piątek jest to już siedmiu. A w dniu meczy okazuje się, że wystawiam znowu tą samą jedenastkę cabrones.
Toshacka nie pierwszy raz zawiódł w tej wypowiedzi język hiszpański. Już wcześniej miał tendencję przekładania nieprzekładalnych angielskich powiedzonek, wzbudzając popłoch wśród dziennikarzy. Tym razem przestrzelił po bandzie. Cabron to skurwiel czy skurwysyn.
Wkrótce zaczęła się afera o Bizzarriego. Bizarri to nigdy nie była królewska półka. Wymowne, że to Toshack podczas jednej z przerw reprezentacyjnych wyjął z rezerw Casillasa, a potem dał mu zadebiutować. Wciąż jednak uważał, że Iker ma ciut za mało doświadczenia i grał zazwyczaj Argentyńczykiem. Po Rayo skrytykował swojego golkipera, otwarcie mówiąc, że ma problem w bramce, prezentując tamtejszy odpowiednik “gramy bez bramkarza“. Gdy Sanz kazał mu przeprosić, Toshack wypalił:
– Prędzej świnie będą latać nad Bernabeu.
“Pigs might fly” to popularne angielskie stwierdzenie, oznaczające coś niemożliwego do zaistnienia. Prasa hiszpańska miała jednak pożywkę. W niektórych wersjach okładek, za świnię latającą nad stadionem robił Sanz. Czytano słowa Walijczyka jako bezpośredni atak na klubową wierchuszkę.
Dni Toshacka były policzone już wcześniej, chusteczkami żegnano go po porażce z Atletico. Prowadził zespół od 27 lutego 1999 do 6 listopada. To jego Królewscy przerżnęli ćwierćfinał Ligi Mistrzów z Dynamem Kijów. To jego Królewscy oberwali 1:5 od Celty Vigo i 0:6 od Valencii. Cały wrzesień i październik Real nie wygrał żadnego meczu w lidze. As po zwolnieniu napisał:
“Toshack udowodnił, że jest nikim, a psuje wszystko czego się tknie”.
Sezon był skazany na porażkę. Na giełdzie nazwisk pojawiały się nazwiska Camacho, Capello i Wengera, ale fuchę powierzono dyżurnemu strażakowi, Del Bosque, który zatrudniony w klubie jako asystent i trener młodzieży już dwa razy wcześniej wchodził w buty szkoleniowca tymczasowego. Po porażce 1:5 z Saragossą, 12 grudnia 1999 Królewscy zjechali na siedemnaste miejsce w tabeli. Znajdowali się punkt przed strefą spadkową. Wydawało się, że mają skład węgla i papy, a kredyt wzięli na dwóch gości, którzy nie byliby w stanie udźwignąć gry Oviedo.
Mówiło się, że Sanz zwleka z wymianą trenera celowo, ale bardziej prawdopodobne, że tej stajni Augiasza sprzątać nikt nie chciał.
I wtedy zdarzyło się to, na co nie liczył nikt. Del Bosque, lekceważony, znowu traktowany jako człowiek na chwilę, wyprowadził Real z kryzysu. Królewscy wspięli się w lidze na piąte miejsce. Nawet Anelka na coś się przydał, strzelając dwa gole Bayernowi w półfinale Ligi Mistrzów; finał był formalnością, 3:0. Ivan Campo:
– Toshack miał bardzo duży temperament i swoje spojrzenie na futbol. My tego spojrzenia nie podzielaliśmy. Del Bosque wniósł pewność siebie i trochę luzu. Był prawdziwym dżentelmenem. Uosabiał Real Madryt. Przypomniał nam, że jesteśmy tu po to, by cieszyć futbolem siebie i innych.
Del Bosque już wtedy wprowadził w Realu sztab, z którym pracował przez lata. Toni Grande, Paco Jimenez, Javier Minano – to ludzie, którzy zdobywali wspólnie z nim mistrzostwo świata w 2010. Stawiał też na nowe standardy – za Toshacka w Realu nie było specjalisty od przygotowania fizycznego. Del Bosque od razu się o takiego postarał, z pełną klasą stwierdzając, że nie krytykuje metod poprzednika, ale idą nowe czasy w piłce i chce stawiać na specjalizację.
Sanz, mimo Pucharu Mistrzów, poległ w kolejnych wyborach. Bernabeu, na plecach obietnicy sprowadzenia Figo, zdobył Florentino Perez. W Del Bosque widział szkoleniowca, który ma podejście, jakie będzie pasować do realizacji planu.
Planu Zidanes y Pavones.
Planu Galacticos.
Czy ta era nastałaby, gdyby nie dno za Toshacka? Czy gdyby poszło mu jako tako, ani źle ani dobrze, w Madrycie znalazłaby się determinacja do tak drastycznych zmian?
Leszek Milewski