Jeszcze tego okienka transferowego budził zainteresowanie wielu klubów pierwszej ligi, w tym pędzącego do elity Rakowa. Mógł grać także w bułgarskiej ekstraklasie. Zamiast tego wybrał koniec kariery w wieku 28 lat i poświęcenie się firmie, która produkuje rękawice bramkarskie. Założył ją pięć lat temu, jeszcze jako bramkarz Korony Kielce. Dziś jest czołową marką na polskim rynku, a za chwilę zacznie podbijać ten europejski.
Czy zawieszając buty na kołku można czuć się szczęśliwszym? Jak rozkręcić przedsiębiorstwo zaczynając od dziesięciu tysięcy złotych? Dlaczego pierwszy projekt rękawicy został narysowany w Paincie? Zapraszamy na rozmowę z bramkarzem KTS Weszło, Wojciechem Małeckim.
***
Jak się czuje najmłodszy emeryt w Polsce?
Jak widzisz, całkiem dobrze. Poruszam się jeszcze sprawnie, przyjechałem bez balkoniku.
Siwych włosów też nie widzę.
Nie ma, bo jadę prosto od fryzjera. Przefarbowałem!
Tak na poważnie – jestem bardzo zadowolony z tej decyzji. Byłem przekonany, że tak będzie, ale i tak jestem zaskoczony, bo wszystko poukładało się wręcz jeszcze lepiej, niż myślałem.
Jakie są plusy życia po życiu?
Wreszcie życie zawodowe idzie w parze z prywatnym, poznałem fantastyczną kobietę i jestem panem własnego czasu. Nie muszę się dostosowywać do kogoś, kto decyduje o której musze przyjść na trening. Sam ustalam, co i kiedy chcę robić i dzięki temu rozwijam się na innych płaszczyznach. Łączenie kariery piłkarskiej i prowadzenie firmy było bardzo czasochłonne. Nauczyło mnie sporej organizacji czasu, bo dla mnie nie było rzeczy niewykonalnych, choć czasami stawałem na głowie, by wszystko dobrze poukładać. Cierpiało na tym życie prywatne. Traktowałem ten czas jako inwestycję w przyszłość i stwierdziłem, że w końcu nadszedł moment, by inwestycja zaczęła się spłacać.
W piłce poznałem już wszystko. Grałem w nią 20 lat od małego chłopaka. Przeszedłem przez wiele szczebli rozgrywkowych, posmakowałem Ekstraklasy, nic już nie mogło mnie zaskoczyć. Po drugiej stronie miałem coś nieznanego. A nieznane to zawsze adrenalina. Dojrzewałem do tego. Wiedziałem, że jak dojdę do jakiegoś pułapu, odejdę z piłki. W pewnym momencie biznes przeważył piłkę i kariera musiała spaść z wagi. Mogłem grać dla pasji, ale dla pasji mogę siedzieć w Warszawie i grać w KTS-ie.
Wszystko zaczęło się od otwarcia sklepu sportowego z Kamilem Sylwestrzakiem w wieku 23 lat.
Tak, rok później wyprodukowałem pierwszą parę rękawic. Kula śnieżna rosła z roku na rok i dalej rośnie. Zawsze miałem z tyłu głowy, że po karierze będę prowadził interes. Nie wiedziałem konkretnie jaki, ale takie zawsze było moje podejście. Rzuciłem studia… Za dużo powiedziane, poszedłem tylko zobaczyć, jak wyglądają. Szybko stwierdziłem, że to nie dla mnie. Co z tego, że skończę wychowanie fizyczne, skoro nie będę nauczycielem? Poświęciłbym czas i energię by mieć możliwość bycia kimś, kim być nie chcę.
Zrodził się pomysł firmy i po prostu go zrealizowałem. Po drodze doszło do różnych sytuacji i muszę podziękować konkurencji, że nie zostałem dołączony do pewnego projektu. Dzięki temu oderwałem się od niego i postanowiłem, że będę robił to sam. Chyba z niezłym skutkiem.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy – jak dużo błędów popełniałeś na początku?
Robiłem wszystko na tyle, na ile było możliwości. Grając w piłkę nie miałem wielkich kontraktów, więc startowałem z małym kapitałem.
Jakim?
Dziesięć tysięcy złotych.
Musiałem rzeźbić i próbować mnożyć. Człowiek się nauczył poważnego traktowania obowiązków. W piłce jedynym obowiązkiem jest prowadzić się sportowo, przyjść na trening, przyjść na mecz. Ostatnio już trochę zwolniłem, ale przez te cztery lata potrafiłem być dostępnym od 7 do 23.
Chodziłem na różne wykłady, na których dowiadywałem się, jak prowadzić firmę, jak funkcjonują podatki. Zdarzało się, że przed treningiem szedłem o siódmej do księgowego, który mi tłumaczył, co jest co. Pracowałem zdalnie. Telefon przy uchu, nawiązywanie kontaktów, praca do nocy. Po takim dniu człowiek miał totalnie wyprutą głowę. Trzeba wejść na odpowiedni poziom, by głowa była w stanie funkcjonować skoncentrowana przez cały dzień. Po dwóch latach udało mi się i przestało być to męczące, eksploatujące. Sprawiało mi przyjemność. Gdy zaczynają się pojawiać rezultaty, człowiek się nakręca, czuję pozytywną adrenalinę, zapomina o zmęczeniu. Żyje ze świadomością, że każdego dnia mogą pojawić się nowe rzeczy, które będą niosły kolejne żniwa. Zresztą rękawice to mój niejedyny biznes – wraz ze wspólnikiem otworzyliśmy w Kołobrzegu restaurację Hanaya Sushi. Kolega siedzi w gastronomii i różne zbiegi okoliczności sprawiły, że szukał jakiejś alternatywy. Dajemy radę. Teraz planujemy otworzyć kolejną lokalizację w Kielcach.
Czternastogodzinny dzień pracy odbił się na twojej karierze? Podczas treningów mogłeś być skupiony na innych rzeczach.
Nie potrafiłem tego pogodzić tylko w czasach Korony. Pomysł firmy zrodził się w momencie, gdy uważałem, że powinienem grać i dostać szansę. Zostałem jednak skasowany, kolejny raz musiałem zadowolić się rolą numeru dwa. Firma była więc odskocznią. Będąc numerem dwa bez szans na grę mogłem sobie – tak uważałem – pozwolić na to, by poświęcić się czemuś innemu. Może gdybym zaczął grać, potoczyłoby się to inaczej? Między innymi dlatego rozstałem się z Kamilem Sylwestrzakiem. Zakładaliśmy biznes jako dwóch rozgoryczonych piłkarzy, którzy nie grają. On zaczął grać i wycofał się z projektu.
Musisz podziękować trenerom.
Takie życie, teraz faktycznie mogę podziękować. Ale nie mam do nikogo pretensji, bo nic się nie dzieje bez przyczyny.
Po odejściu z Korony już czułeś, że potrafisz to godzić?
Wyniki sportowe i moja forma pokazywały, że tak. Firma wręcz dała mi więcej pewności siebie. To nie tak, że przychodziłem na trening i nic nie byłem w stanie z siebie dać. Piłka była na pierwszym miejscu, a biznes traktowałem jak przyjemną odskocznię. Hobby, które może dawać korzyści. Przez piłkę nie mogłem pozwolić sobie na ciągłe wyjazdy, podróż samochodem nie wpływa dobrze na regenerację. Wracałeś padnięty z meczu wyjazdowego, a w poniedziałek trzeba było znowu na pełnej parze działać od ósmem. W wolne weekendy zawsze byłem w trasie, w zasadzie nie miałem odpoczynku. Dopiero teraz poznaję, co to wolny weekend, wreszcie się dowiem, kiedy jest Boże Ciało. Nie potrafiłem odpoczywać. Cały czas telefon, komputer, telefon, komputer, jazda, spotkanie. Uznałem, że czas zwolnić.
Za trenera Rybarskiego w Łęcznej mieliśmy testy na koncentrację. Osiągnąłem najwyższy wynik w drużynie. Osoba badająca nas nie wierzyła, że nigdy w życiu tego testu nie robiłem. Przez 68% czasu utrzymywałem najwyższy z możliwych poziomów koncentracji. Pokazywano nam wynik człowieka, który pierwszy raz przystąpił do testu. Był na poziomie 15%, dopiero po półrocznym treningu mentalnym osiągnął pułap 75%. Takie rzeczy wskazywały, że niekoniecznie mi to przeszkadzało.
Bardziej mi przeszkadzało, że niektórzy ludzie w piłce zachowują się tak, jak się zachowują. Nie ma co ukrywać, Olimpia Grudziądz bardzo mocno przyczyniła się do mojej decyzji. Mimo ustaleń, że nikt nie będzie robił problemów, nie puszczano mnie z klubu. Gdy ktoś się wycofuje z danego słowa, to dla mnie olbrzymi problem, bo ja zawsze dotrzymuję tego, na co się z kimś umawiam. Jeśli ktoś tak się zachowuje, to jego słowo jest nic nie warte. Stwierdziłem, że szkoda mojego czasu i nerwów, żeby z takimi ludźmi się użerać.
Finalnie rozwiązałeś umowę 8 lipca. Czas na znalezienie klubu jeszcze był.
Ale kluby, które były mną zainteresowane i którymi ja byłem zainteresowany, przepadły. Ten największy – Raków Częstochowa, dziś lider pierwszej ligi. Raków długo czekał na mnie, ale niestety – albo stety? – potoczyło się tak, jak się potoczyło.
To, że chciał cię pędzący do Ekstraklasy Raków jeszcze bardziej pokazuje, że naprawdę miałeś jeszcze perspektywy w piłce.
Ale nie żałuję. Nie wiem, co by mogło mnie namówić do kontynuowania kariery. Nie były to kosmiczne oferty finansowo, Częstochowa też nie jest moim wymarzonym miejscem do życia.
Pojawiła się też propozycja z Bułgarii.
I to z pierwszej ligi, z Varny, tam, gdzie robią wina. Ładne miasto.
Nie kusiło?
Jak będę chciał lecieć na wczasy – wykupię i polecę. Niekoniecznie muszę za to dostawać pieniądze.
Największym wabikiem byłaby Ekstraklasa, może tego mi trochę szkoda. Ale z drugiej strony mógłbym żałować, gdyby nigdy nie udało mi się zagrać na tym poziomie. A parę meczów zagrałem, więc nie będę miał do siebie wyrzutów, że nie spełniłem marzenia. Zresztą, ze spełnianiem sportowych marzeń bywa różnie. Zawsze marzyłem, by zagrać na Legii. W końcu zagrałem i… dostałem piątkę. To mi dało do myślenia, że marzenia jednak potrafią mieć gorzki smak. Ale udało się je zrealizować, więc czuję się spełniony (śmiech).
Uważam, że gdybym został przy piłce, bardzo bym tego żałował. Poświęcałbym jej znowu dużo czasu, bo nigdy nie dopuściłbym do sytuacji, by iść do klubu i udawać, że się staram. Cierpiałaby na tym firma i znowu życie prywatne. Gdy człowiek podejmuje tak ważną decyzję i po czasie nie ma refleksji, że mógł zrobić inaczej, to chyba decyzja nie była błędna.
Co powinien zrobić młody piłkarzy, który ma odłożone dziesięć kafli i chce ruszyć z biznesem?
Powinien nauczyć się rozmawiać nie tylko o piłce czy konsoli, a o kwestiach życiowych i przyszłościowych. Nie każdy może czuć się na siłach i mieć koncepcję, jak prowadzić biznes, to nie dla każdego. Albo to czujesz, albo nie. Ważne jednak, by się rozwijać, łapać świadomość życiową. Gdy zaczniesz nad tym pracować, życie samo się wyklaruje i dowiesz się, w którym kierunku chcesz podążać. Grając w piłkę i mając źródło dochodu, zawsze możesz zrobić nawet zwykłą poduszkę finansową, nawet jeśli oszczędzanie nie jest najlepszą inwestycją. Przynajmniej będziesz miał zabezpieczenie, że jakbyś nagle musiał skończyć grać w piłkę, nie będziesz golasem. Świadomość w środowisku wzrasta i uważam, że idzie to w dobrym kierunku. Coraz więcej zawodników inwestuje. To nie jest tak, że żeby oszczędzać musisz zarabiać sto tysięcy. Czasami wystarczy nie iść cztery razy na obiad na miasto, ale zjeść w domu i już odłożysz 300-400 złotych w skali miesiąca. Odkładając tyle w skali miesiąca masz już prawie 5000 złotych w skali roku. A przecież lepiej odłożyć niż przejeść. Można się przebimbać przez całe życie i po karierze będziesz chodził jak zombie i nie wiedział, co się wokół ciebie dzieje.
Od zawsze byłeś ogarnięty finansowo czy zdarzało ci się poczuć piłkarzem i wydawać na głupoty?
Miałem słabość do motoryzacji – zawsze lubiłem mieć dobre auto i na to nie miałem problemu, by wydawać pieniądze. Ale to też nie zżerało na tyle budżetu, by nie było co jeść. Zawsze człowiek chciał żyć na jakimś poziome, ale ja nie miałem takich możliwości finansowych. Może to mnie uchroniło przed tym, że nie zwariowałem? Założenie działalności było przełomowym momentem mojego życia. Pojawiły się wydatki, które uregulować zwyczajnie trzeba, bo jak tego nie zrobię, będę miał problemy. Nie zapłacę za towar, to go nie dostanę. Ktoś mi nie zapłaci za towar, tracę płynność finansową. Musiałem zacząć filtrować ludzi, z którymi współpracuję. Nie było tak, że wszystko od zawsze wiedziałem, bo nadal dużo rzeczy nie wiem. Z biegiem czasu człowiek uczy się na własnych doświadczeniach. Powoli do celu. Każdy dzień czegoś uczy. Jakie wnioski wyciągniesz – procentuje w przyszłości. A jeśli ktoś będzie cały czas zaskakiwany przez życie i mówił, że ma pecha, to będzie miał pecha zawsze. Takie rzeczy się do siebie przyciąga.
Wzorowałeś się na ojcu, który ma doświadczenie w handlu?
Zakładając działalność chciałem zasięgnąć u niego jakichś rad, zasad, jakimi on się kierował. On jednak na początku w ogóle nie był zwolennikiem mojego pomysłu. Mieliśmy duży zgrzyt. Miał zajawkę na to, że gram, zawsze był moim wiernym kibicem i przyjeżdżał na mecze nawet gdy grałem w rezerwach Korony czy Kołobrzegu. Bał się, że mogę zawalić piłkę przez to, że wymyśliłem sobie interes. Wyjechałem z domu jako 17-latek, więc rodzice mieli trochę zamazany obraz tego, jak sobie radzę. Ciężko ocenić, na jakim etapie jest człowiek rozmawiając od lat przez telefon i podczas odwiedzin, ale nie żyjąc na co dzień ze sobą. Gdy zobaczyli, że nie bujam w obłokach i biznes zaczyna się rozwijać, już tylko mnie wspierali. Teraz tata podpytuje, jak się firma kręci.
Pamiętasz swoje pierwsze rękawice?
Asadi! To taki kanon wśród bramkarzy w moim wieku, każdy miał właśnie te, chyba że załapał się na takie robione z paletek.
A najlepsze, zanim zacząłeś produkować własne?
Nie wiem, czy chcę robić komuś promocję (śmiech). Swego czasu dobre rękawice produkowała firma JAKO. Praktycznie wszyscy bramkarze w Ekstraklasie w nich bronili. Jeśli jeszcze robią rękawice, to już nie takie, jak tamte.
Jak się robi własne rękawice? Siadłeś z ołówkiem, zacząłeś rysować i tak zrodził się projekt?
Dokładnie tak, jak powiedziałeś. Do tego użyłem jeszcze Painta, bo nie miałem kredek.
Żartujesz?
Nie. Kolega pomógł mi tylko z logo. Zamówiłem pierwsze testery, później siedziałem z centymetrem i wyliczałem, by dopasowanie do dłoni było na odpowiednim poziomie. Uwagi kierowałem do fabryki, która się stosowała. Po kilku poprawkach stwierdziłem, że mamy to i ruszamy z produkcją.
Do dziś nie potrafię obsługiwać Corela. Teraz zajmuje się tym profesjonalny grafik, moja wyobraźnia i umiejętności plastyczne tak daleko nie sięgają. Ja odpowiadam za nałożenie wzoru technologicznego. Ustalam, gdzie rękawice mają się zginać, gdzie mają być szycia. Tłoczenia i sprawy kolorystyczne robi grafik. Podoba mi się, jak to robi, dlatego współpracujemy.
Początkowo dawałeś rękawice kumplom po fachu, by je testowali.
Droga pantoflowa to najlepsza rekomendacja. Zwłaszcza, gdy człowiek nie ma wiedzy o marketingu. Trzeba wszystko poznać, parę razy przejechać się na kilku pseudofirmach. Nie miały pojęcia o swojej pracy, a ja nie mając pojęcia jeszcze bardziej nie wiedziałem, że coś jest nie tak. Z biegiem czasu wypracowaliśmy sobie jakiś system działania. Teraz już tylko poszerzamy i rozwijamy rękawice o nowe technologie.
Miałem wiele kontaktów w piłce, więc do dużego grona klientów mogłem dotrzeć sam wybierając numer telefonu. To mój handicap. Poza tym nie musiałem iść na orlik testować produktu, po prostu szedłem na trening i sprawdzałem go w takich warunkach, w jakich powinno się to robić. Podchodzimy mocno indywidualnie do klienta i dopasowujemy się do jego potrzeb. Broniąc tyle lat na profesjonalnym poziomie doskonale znam potrzeby bramkarzy. Po prostu z nimi rozmawiam i się dogadujemy.
Jakie jest zapotrzebowanie bramkarzy? Mówią, że szew na palcu powinien być ciaśniejszy i to robicie?
Zdarzają się przypadki, że komuś coś nie odpowiada, ale uważam, że skoro mamy dobry produkt, nie będziemy aż tak indywidualizować produkcji. Zwłaszcza, że większość nie ma zastrzeżeń. Jeśli komuś się coś nie podoba – nie zamierzam się upierać, że mój produkt jest idealny i ma pasować każdemu. Rynek jest otwarty, nie ma przymusu. Wiele rozmawiam z ludźmi na temat produkcji i staram się sugerować tym na bieżąco. Spersonalizować można na pewno nadruk na rękawicy. Wyszliśmy na tak szeroką skalę, że personalizując sprzęt dla każdego nie wychodzilibyśmy z fabryki.
Na szeroką skalę to wyjdziecie dopiero niedługo, wchodząc na rynek europejski. W jaki sposób zamierzasz się przebić? Na polskim podwórku sprawa była oczywista – bramkarze cię znają, to twoi koledzy, a jeśli nie znają to chociaż kojarzą. Prosta droga dotarcia do klienta.
Życie pokazało, że z kolegą nie zawsze można zrobić dobry deal. Kontakty są istotne, ale nie zawsze decydujące. Wydaje mi się, że dysponujemy taką wiedza i możliwościami, że jesteśmy w stanie wdrożyć ten projekt w życie. Nie chcę zagłębiać się w szczegóły, bo sam jestem ciekawy, jak to wypali.
W jaki sposób wygrywasz na krajowym podwórku walkę z Nike czy Adidasem?
Dążymy do tego, by mieć świadomych klientów. Nie oszukujemy ludzi. Dajemy produkt, który ma zawsze wysoką jakość. Rynek tak funkcjonuje, że mając mniejszy budżet na reklamę, produkt musi być tańszy i niekoniecznie gorszy. Klient może wybrać, czy woli zapłacić 400-500 złotych za rękawice renomowanej marki czy polskiego producenta z podobną jakością za 250 złotych. Kwestia tego, czy ktoś chce zapłacić za markę, czy nie. Ale Football Masters też nie jest anonimowa. Chociaż zdarza się, że ludzie z branży nie wiedzą, co to za marka. Dla mnie to jakaś abstrakcja – tak, jakbym nie wiedział, z kim konkuruję na rynku albo chodził po lesie bez kompasu.
Po latach jesteś kojarzony głównie z gry w Koronie Kielce. Czułeś się tam jak Adaś Miałczyński? Bramkarze się wymieniali, ty byłeś zawsze drugi.
Nie no, gdybym się czuł to powinienem skończyć w wieku 21 (śmiech). Wiara czyni cuda, bo dociągnąłem do 28! Uważałem wtedy, że nie odstawałem. Z perspektywy czasu inaczej na to patrzę, ale nie da się tak, by człowiek miał doświadczenie 30-latka w wieku 20 lat. Już wiem, jak funkcjonuje piłka i dlaczego byłem drugim. Ale to dobre, niech będzie, że byłem Adasiem Miałczyńskim Korony Kielce.
Banda świrów była łatwą szatnią dla młodego chłopaka?
Zależy od charakteru. Jeśli jest fajna szatnia i człowiek umie funkcjonować wśród ludzi, to się odnajdzie. Dla osób, które pasowały charakterologicznie, też było OK. Nawet jeśli ktoś odstawał, może miał trochę ciężej, ale nie było sytuacji, by był gnębiony czy wytykany. Rzadko zdarza się w piłce sytuacja, by drużyna była tak ze sobą zżyta, że cały czas poza treningami spędza razem i to w każdy możliwy sposób. Potrafiliśmy przychodzić na trening dwie godziny przed zbiórką, by pograć w siatkonogę i zdarzało się, że trener Ojrzyński nas po treningu z tej siatkonogi wyganiał. Przesiadywaliśmy po sześć godzin w klubie. To wychodziło samo z siebie. Była chemia.
Wszystko spajał trener Ojrzyński.
Mimo że nie grałem, odpowiadały mi jego metody. Gdy coś chciał powiedzieć, mówił konkretnie. Nie podobało mu się to i to – mówił, że nie podoba mu się to i to. Nie było czajenia się. Też jestem fanem takiego podejścia, niech druga osoba wie, co o niej myślę, powiem jej to prosto w oczy. Mówienie za plecami prowadzi do zgrzytów.
Zdarzyło się dostawać od trenera?
Każdemu się zdarzało. Więc również i mi.
(po raz któryś z kolei dzwoni telefon)
Niech zgadnę – za używanie telefonu w szatni?
(Wojtek pokazuje całą listę powiadomień)
Kar za telefon nie miałem, bo… przesiadywałem w wyłączonej saunie. Raz tylko trener Kubicki miał uwagi. Wymyślił, że w klubie w ogóle, nigdzie, nie można korzystać z telefonu, a ja leżąc u masera – gdy już wszyscy się rozjechali – odebrałem połączenie. Raz czy dwa była taka sytuacja, ale obyło się bez kar.
Wracając do Korony, przegrałem rywalizację sportową i tyle. Taka jest piłka, nie może grać trzech bramkarzy, chyba że w KTS-ie.
To dlatego do nas dołączyłeś!
I dlatego, że nie można spaść! (śmiech) Mam na koncie dwa spadki z rzędu, więc chciałem się uchronić przed hat-trickiem. Wybrałem zespół, który mi to zagwarantuje.
Spadek z Łęczną to jednak spadek z gatunku tych z podniesionym czołem.
Jeżeli można tak mówić o spadku, to spadek w Łęcznej wspominam znacznie lepiej niż ten w Grudziądzu. Chciałbym poznać facetów w czerni, by wykasowali rok w Olimpii Grudziądz z mojej pamięci. Górnik to duży niedosyt, zwłaszcza po tym, jak się prezentowaliśmy w rundzie rewanżowej. Dużo nie zabrakło by się utrzymać.
Jak się grało na Arenie Lublin? Atmosfera jak na Marymoncie to to nie była.
Czasami nawet zdarzył się jakiś doping. Wiadomo, że sytuacja była specyficzna. Tak naprawdę pierwszy raz zagrałem na Łęcznej będąc zawodnikiem Grudziądza, dopiero wtedy poczułem atmosferę na meczu Górnika Łęczna w Łęcznej. Ale to sprawy, które nas nie dotyczyły i nie mieliśmy wpływu, mogliśmy się tylko dostosować. Chłopaki, którzy grali w Łęcznej mówili, że gdybyśmy grali na swoim stadionie, byłoby lepiej. Był tam podobno fajny, specyficzny klimat, przez który przeciwnikom ciężko się grało. A tu graliśmy niby u siebie, ale tak naprawdę na wyjeździe. Na każdy mecz jechaliśmy autokarem.
Gdy dowiedziałeś się, że ligę ma ratować Smuda, to co sobie pomyślałeś?
Myśleliśmy, że to się nie skończy dobrze. Tak naprawdę nikt poza Przemkiem Pitrym nie znał trenera z pracy. Sugerowaliśmy się doniesieniami prasowymi i tym, co człowiek widział w telewizji. Życie zweryfikowało to w drugim kierunku. Naprawdę fajnie ten okres wspominam. Smuda mówił prosto z mostu to, co uważał, a mi takie zasady odpowiadają. A że to ubierał w śmieszne słowa – tym lepiej.
Smuda, Smuda,… Muszę przefiltorwać, co się nadaje do opowiedzenia. Na przykład po przyjściu do klubu zawołał Veljko Nikitovicia, zaprowadził do pokoju ze sprzętem, popatrzył i stwierdził:
– Trzeba wszystko wypierdolić!
Miały zostać tylko napompowane piłki i grzybki. Cały sprzęt, który wcześniej używaliśmy na boisku – płotki, piłki lekarskie – poszedł do boksu.
Co w Grudziądzu nie zagrało, że wspominasz ten okres tak źle?
Zacytuję Killera. „Kilka niedociągnięć? A gdzie tu są dociągnięcia?!”. Ostatnie pół roku nie wyglądało tak, jak powinno, co przełożyło się na boisko. W pierwszej rundzie zmagaliśmy się z dużymi problemami kadrowymi, kontuzjami, cały środek pola wyleciał, drużynę musieli ciągnąć młodzieżowcy. Zimą drużyna została przebudowana, sztab także i się to rozjechało. Źle było na płaszczyźnie sportowej, organizacyjnej, personalnej, skończywszy na dotrzymywaniu słowa. Nic nie zagrało. Przychodząc do klubu i coś oferując – formę sportową – oczekiwałem tęż czegoś od klubu. Klub nie do końca się wywiązał, co wielokrotnie przyznał mi prezes na rozmowach, więc to nie są moje wymysły. Szkoda, że później doszło do jakiegoś wyżywania się na zawodnikach z tego tytułu.
Pogadajmy wreszcie o poważnej piłce. Jak duża presja jest w KTS Weszło? Prezes nakreślił ci plan 27 kroków do Ligi Mistrzów, dlaczego nie jest jeszcze zrealizowany?
Jest plan, by przeskoczyć od razu do czwartej ligi.
Może Olimpia odda licencję.
Możecie mnie wysłać na rozmowy! Na razie to forma zabawy.
Zabawy?!
Zabawy na boisku oczywiście, bawimy się z przeciwnikami! Wygląda to dobrze. Pierwsze treningi… Dobra, nie wypowiadam się o treningach, bo byłem na dwóch.
To masz póki co więcej meczów niż treningów, dobry bilans.
Mam nadzieję, że w tym tygodniu dotrę chociaż na jeden. W fajnej atmosferze się wszystko odbywa. Jest otoczka, kamera, Samuel, czyli kibic Korony Kielce. Zabawna sytuacja – ostatnio chciałem napisać do niego z pytaniem, czy nagrał mój podwójny drybling z meczu. W kontrakcie mam zapisane, że czasami trzeba zagwarantować show, więc próbuję się do tego stosować. Przewijając rozmowę w górę przeczytałem, co do mnie kiedyś napisał: „witam, nazywam się Samuel, mam 15 lat. Jestem kibicem Korony Kielce i chciałbym zapytać, czy byłaby możliwość otrzymania autografów przed meczem z Legią”. No nie spodziewałem się, że osoba odpowiedzialna za wizerunek KTS jest kibicem Korony Kielce. KTS Weszło spełnia marzenia.
Jak odnajdujesz się w tak szerokiej rywalizacji na bramce?
Ciężko mi się odnieść, trzeba zapytać trenera.
Czujesz oddech na plecach?
Ostatnio wygrałem rywalizację dlatego, że nie miał kto grać.
W Borzęcinie natrafiłeś nawet na hejterów.
A ja myślę, że to mój fanklub! Pozytywnie wszystko, nie ma co tryskać nienawiścią. Było parę uszczypliwych przyśpiewek, ale na koniec zaśpiewali „Olimpijczyków”, czyli piosenkę Olimpii Warszawa, której jestem wychowankiem, więc byli zorientowani w temacie. Pozytywnie. Nie ważne co, ważne by śpiewali i nazwiska nie przekręcali!
Zaskoczyłeś się poziomem B-klasy?
No nie (śmiech). Choć ostatnio mój przyjaciel przyszedł na trening i był zdziwiony. Nie spodziewał się, że drużyna B-klasowa może prezentować taki pozom piłkarski. Cały czas pracujemy nad wzmocnieniami. Staram się użyczać wszelkich kontaktów, jakie posiadam
Czasami w pierwszej lidze grając w dziwnych okolicznościach było mi ciężko, by adrenalina wskoczyła na odpowiedni poziom. Grając w Borzęcinie – z całym szacunkiem – czujesz czysty fan. Zupełnie inna forma uprawiania niby tego samego sportu. Można sobie pozwolić na chwilę relaksu, popatrzeć, co na trybunach. Odskocznia.
Jak koledzy z boiska zareagowali na twój nowy klub? Weszło nie zawsze jest lubiane w szatniach.
Szczerze? Stwierdzili, że jestem pojebany.
Bo Weszło czy B-klasa?
Bo B-klasa. Ja to traktuję jako coś pozytywnego. To forma poruszania się, wygrania kilku meczu z rzędu i zabawy. Drużyna została dopisana do mojego profilu na Transfermarkt, transfer znalazł się na głównej stronie 90 minut. To historyczne chwile, nie oszukujmy się.
No i wreszcie mam czas dla firmy, dla siebie, poznałem fantastyczną kobietę. Wziąłem życie w swoje ręce.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. w tekście: FotoPyK