Pierwsza kolejka ekstraklasy z całą pewnością nie przyniosła sędziowskich skandali. Nie możemy napisać, że ktoś nie powinien wygrać lub przegrać z powodu pomyłki któregoś z panów z gwizdkiem, ale też kontrowersji nie brakowało. Zwłaszcza w Białymstoku, gdzie – poza Peszko show – mieliśmy przynajmniej dwie sytuacje z, nazwijmy to, szarej strefy. Czyli takich, po których sędzia mógł podjąć decyzję w jedną bądź drugą stronę i – jak to się ładnie mówi – w każdym przypadku potrafiłby się z niej wybronić.
Chodzi nam oczywiście o starcia obrońców Lechii we własnym polu karnym z Cillianem Sheridanem. Zobaczcie zresztą sami (wyciął Arbiter Cafe):
Odwróćmy na chwilę sytuację i załóżmy, że w obu przypadkach prowadzący mecz Łukasz Szczech wskazał na wapno. Co byśmy wtedy słyszeli? Być może byłoby więcej oburzenia, ale z pewnością padłyby też głosy, że defensorzy przyjezdnych nie byli absolutnie zainteresowani piłką oraz że użyli nadmiernej siły. Znając jednak werdykt arbitra też można, a nawet trzeba go bronić – w końcu obie sytuacje podchodziły pod twardą, męską grę ciałem, a sędzia był przynajmniej konsekwentny i używał tej samej miary na początku i pod koniec meczu. Nie zrozumcie nas źle, nie twierdzimy, że w tych sytuacjach należały się jedenastki, ale też nie jesteśmy w stanie jednoznacznie napisać, że z całą stanowczością się nie należały. Spotkanie Jagiellonii z Lechią pokazało więc, jak arbiter – działając w ramach przepisów i podejmując akceptowalne decyzje – jest w stanie całkowicie odmienić przebieg meczu. Gdyby Szczech był drobiazgowy, zapewne wygrałaby Jagiellonia. No ale Szczech pozwalał grać, więc trzy punkty z Białegostoku przywiozła Lechia.
Bardzo podobnie sprawy miały się w Zabrzu, gdzie ponownie mieliśmy dwie sytuacje na pograniczu, ale tym razem nie rzutów karnych, a czerwonych kartek. Mamy tu na myśli kopnięcie Soriano, które wylądowało na szyi Koja oraz brutalny wjazd wyprostowaną nogą w wykonaniu Żubrowskiego. Daniel Stefański, wzorem dopiero co zakończonych mistrzostw świata, ustawił sobie bardzo wysoki współczynnik miłosierdzia i sięgnął jedynie po żółte kartki. Postąpił więc w zgodzie z najnowszymi trendami i z pewnością po tym spotkaniu przez nikogo nie będzie wzywany na dywanik. Fakty są jednak takie, że gdyby dwukrotnie sięgnął po czerwień, również nikt nie miałby do niego większych pretensji. Tylko Korona grałaby w dziewiątkę, przez co byłoby jej ciężko wywieźć choćby ten jeden punkt z Zabrza.
W niewydrukowanej tabeli mecze Jagiellonii z Lechią oraz Górnika z Koroną pozostawiamy więc bez zmian, chociaż mamy świadomość, że – gdyby panowie z gwizdkiem wstali w miniony weekend inną nogą – rezultaty mogłyby być zupełnie inne.
Przejdźmy jednak do tego, co wydaje się oczywiste. Przede wszystkim brawa należą się Pawłowi Raczkowskiemu oraz jego asystentom za puszczenie gry po zgraniach ręką we własnym polu karnym Bozicia i Niepsuja w meczu Miedzi z Pogonią. W obu przypadkach odległość od zawodnika zagrywającego piłkę była zbyt mała, by można w ogóle było mówić o jakiejkolwiek celowości defensora. Oczywisty jest dla nas także jedyny poważniejszy błąd w tej serii gier, jaki popełnił Jarosław Przybył w starciu Legii z Zagłębiem. Wbrew opinii panującej wśród warszawskich kibiców (po tym, jak po VARze Zagłębie dostało karnego, a Legii cofnięto gola), arbiter z Kluczborka nie skrzywdził gospodarzy, ale im pomógł. Przy stanie 3:1 dla Zagłębia gościom należał się bowiem jeszcze jeden rzut karny za popchnięcie Pawłowskiego przez Cafu. Legionista był na przegranej pozycji, więc władował się łapami w rywala i po prostu przewrócił go. Nie wiemy, dlaczego w tej sytuacji nie zainterweniował VAR, ale wiemy, że powinno skończyć się pogromem (o ile lubinianie wykorzystaliby tę dodatkową jedenastkę).
Jak więc wygląda niewydrukowana tabela po pierwszej kolejce? Zagłębie jest jeszcze wyżej (bo promujemy pokrzywdzonych), a Legia jeszcze niżej (bo dojeżdżamy tych, którym panowie z gwizdkiem pomogli). A reszta wygląda tak jak w rzeczywistości: