W sobotniej prasie praktycznie nie znajdziecie słowa o naszej piłce ligowej. Liczy się tylko finał Ligi Mistrzów, jest też kilka tekstów o mającym mocny akcent wakacyjny zgrupowaniu kadrowiczów w Juracie.
SUPER EXPRESS
Kadrowicze dobrze się bawią w Juracie i chyba o to chodziło.
(…) Na scenie pojawił się legendarny Janusz Panasewicz i zaśpiewał kilka największych hitów zespołu, jak chociażby „Kryzysowa narzeczona” czy „Zawsze tam gdzie ty”. A piłkarze bawili się wybornie. Najlepiej chyba Kamil Grosicki, Kamil Glik i Sławomir Peszko. Którzy w pewnym momencie… sami postanowili zrobić show!
„Grosik” przechwycił mikrofon i zaczął śpiewać, jego imiennik zachęcał wszystkich do klaskania, a popularny „Peszkin” złapał gitarę i wziął się za akompaniament. Jak im wyszło? Wszyscy uczestnicy koncertu byli zachwyceni, ale też trudno się dziwić. W końcu zawodnicy i ich piękne partnerki zdecydowali się wstać od stołów i nieco potańczyć. A wszystko to pod czujnym okiem selekcjonera Adama Nawałki.
Dieta to jedna z tajemnic sukcesu Cristiano Ronaldo. Ma mu także pomóc w sobotnim finale Ligi Mistrzów z Liverpoolem.
(…) Typowe śniadanie jest bardzo obfite, a składa się z szynki, serów, jogurtów oraz bardzo dużej ilości świeżych owoców. Najważniejsze z nich to kiwi, brzoskwinie oraz awokado, które ma mnóstwo właściwości leczniczych i odżywczych. Do tego oczywiście szklanka soku oraz kawa, którą Ronaldo uwielbia. Lunch i obiad? Jak przystało na Portugalczyka z archipelagu Madera gwiazdor je bardzo dużo ryb. – Po prostu za nimi przepada. Jego ulubione to dorady, mieczniki i okonie morskie – zdradza kucharz reprezentacji Portugalii. CR7 uwielbia też popularne w jego ojczyźnie dorsze, a sardynki w oliwie na kromce chleba to jedna z jego ulubionych przekąsek. W diecie Ronaldo jest też dużo jajek, które lubi mieszać z rybami i warzywami w różnego rodzaju sałatkach. Jego ulubiona potrawa to portugalskie Bacalhau à Brás – solony i suszony dorsz wymieszany z cebulą, ziemniakami i… jajecznicą. To wszystko przyozdobione czarnymi oliwkami.
GAZETA WYBORCZA
Dwa teksty Rafała Steca przed finałem Ligi Mistrzów. Najpierw „Królewski plac zabaw”.
Piłkarze Liverpoolu już Ligę Mistrzów wygrali, nic nie zagłuszy aplauzu urzeczonych kibiców. Ale Real Madryt może w dzisiejszym finale w Kijowie zdobyć znacznie więcej.
To ma być operacja błyskawiczna, przeprowadzona na niewielkim terytorium. Obrońcy trofeum zatrzymali się w hotelu Opera leżącym w sercu miasta w czwartkowy wieczór. Witało ich około 500 fanów skandujących głównie nazwisko Cristiano Ronaldo, nikt nie zauważył, by półbóg pojawił się w oknie.
Nazajutrz ruszyli na trening i konferencję prasową, w sobotę na mecz – od Stadionu Olimpijskiego dzieli ich 2,5 km, nie warto nawet siadać w autokarze. Wymeldują się już w sobotę, bo zaraz po dekoracji uciekają na lotnisko. Spadochroniarze wypełnili misję, zbiórka w miejscu lądowania. Kijów to tylko eksterytorialna scena, właściwe świętowanie odbędzie się w Madrycie.
Potem trochę luźniejsze „Ile waży Cristiano Ronaldo, a ile Marcelo„.
Mówiąc językiem reklamiarzy, Cristiano Ronaldo opóźnia efekty starzenia. Co roku zamierza chudnąć o kilogram, by odpowiadać na zmieniającą się wraz z wiekiem fizjologię. Nie obrastać tłuszczem i nie tracić szybkości zależnej od eksplozywności włókien mięśniowych.
On maniakalnie dba o ciało, czyli podstawowe narzędzie pracy, a świat maniakalnie dopytuje się, jak dba o to ciało, czyli powielany na milionach ekranów i wielkoformatowych billboardów przedmiot powszechnego pożądania. Tylko w ostatnich dniach sekrety ujawniał on sam (w wywiadzie telewizyjnym), członkowie sztabu przytrenerskiego Realu Madryt (anonimowo, cytuje ich hiszpańska prasa), a także jego osobisty oraz reprezentacji Portugalii kucharz Luis Lavrador (w serwisie „Business Insider”, zainteresowanie wykracza daleko poza sferę sportową).
PRZEGLĄD SPORTOWY
„PS” niemal w całości skupia się na finale LM, ale trudno się dziwić.
Zaczyna się korespondencją Dariusza Farona z Kijowa.
(…) Niestety nie brakuje też tych, którzy słysząc hasło „finał Ligi Mistrzów”, czują przede wszystkim zapach pieniędzy. W mieście można spotkać kibiców bezskutecznie szukających noclegu, bo właściciele hoteli najwyraźniej doszli do wniosku, że skoro nadarzyła się okazja, za wszelką cenę trzeba zedrzeć z przyjezdnych, ile się da. Jak powiedział mi ironicznie jeden z fanów Realu, dopiero teraz dowiedział się, że Kijów ma najlepsze hotele na świecie. Wszędzie obowiązuje przecież zasada „im droższe, tym lepsze”, a przed finałem Ligi Mistrzów ceny za pokój w stolicy Ukrainy są jak poziom obecnej edycji Champions League – kosmiczne. Stawki za noc z 26 na 27 maja wahają się w przeliczeniu od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Nie to jest jednak najgorsze.
Hotele odwołują dokonane wcześniej rezerwacje i proponują ten sam pokój po dużo wyższej cenie. O tym, jak działa system, przekonałem się na własnej skórze kilka dni przed meczem. Za dwie noce w hostelu miałem zapłacić 300 zł, ale gdy chciałem potwierdzić rezerwację, gospodarze nie podnosili słuchawki. W końcu otrzymałem krótkiego maila. „W systemie wystąpił błąd. Pokój jest dostępny, cena to 2000 złotych za noc”. Marne to pocieszenie, że nie jestem jedyny, którego tak oszukano.
Na szczęście jest też druga strona medalu – pomocną dłoń wyciągnęli do kibiców z Anglii i Hiszpanii zwykli mieszkańcy Kijowa, oferujący darmowe noclegi. Wszystko zaczęło się od Facebookowej akcji, którą rozkręcił pracownik jednego z kijowskich uniwersytetów, Wiktor Kyłymar.
Obok tekst o Mohamedzie Salahu. Od niego ma zależeć najwięcej w ofensywie „The Reds”.
Wąskie uliczki i domy w ruinie, między którymi wstydliwie chowa się ziemiste boisko. Nieopodal droga łącząca Kair z Aleksandrią i rozległe pola jaśminu. Egipska wioska Nagrig. Kładziesz się do łóżka bez nadziei na lepsze jutro, z przekonaniem, że następny dzień będzie kopią tego, który mija. W podobnych miejscach niektórzy boją się nawet marzyć. Mimo to mały Mohamed codziennie wychodzi z piłką i stara się w każdym ruchu naśladować wielkich idoli – Tottiego, Ronaldo i Zidane’a. Nie wie jeszcze, że z drużyną tego ostatniego zmierzy się w finale Ligi Mistrzów.
W sobotni wieczór Egipt wstrzyma oddech – cały kraj czeka, by zobaczyć na ekranie wznoszącego puchar Salaha. Dla nich to ktoś więcej niż piłkarz. – Momo jest bohaterem narodowym. Nie zapomina, skąd pochodzi, pomaga prostym ludziom. Zbudował szpital, bierze udział w wielu akcjach charytatywnych. Jeśli ktoś potrzebuje leków albo pieniędzy, wie, że zawsze może zapukać do drzwi rodziny Mohameda i otrzyma pomoc – mówi „PS” jeden z pierwszych trenerów Salaha, Hamdi Nooh.
Robert Błoński o luźnym obozie kadrowiczów w Juracie.
(…) – Buon giorno, come stai, Karolek. Jak forma? Widzę, że dobrze, a nawet bardzo dobrze – trener Nawałka z otwartymi rękami witał w poniedziałek Karola Linettego. – O, i Wiola jest. Bardzo miło was widzieć, zwłaszcza w takiej dyspozycji! Jaka piękna para, jak wy razem pięknie wyglądacie. Odpocznijcie – selekcjoner rozpływał się na widok pomocnika Sampdorii Genua z partnerką w hotelu „Bryza”. W taki sposób witał wszystkich kadrowiczów, dla każdego miał miłe słowo, znał również piękniejsze „połówki” piłkarzy. – Nogi popracowały, a głowy odpoczęły. I o to chodziło – uśmiechnął się trener Nawałka dzień przed wyjazdem znad morza.
Od wtorku piłkarze łączyli pożyteczne (treningi na boisku oraz w siłowni) z przyjemnym. Przez cały pobyt nad Bałtykiem świeciło słońce, co odważniejsi piłkarze zamoczyli nogi w zimnym morzu. – Niby odpoczywaliśmy, ale nie leżeliśmy do góry brzuchami, czas był doskonale zorganizowany. Stale coś się działo – opowiadał Dawid Kownacki.
Była chwila na wizytę w letniej rezydencji prezydenta Andrzeja Dudy, turniej FIFA na PlayStation, przymierzanie garniturów, grilla i śpiewanie podczas koncertu Lady Pank.
Mateusz Borek uważa jednak, że pełny luz i spokój podczas dni w Juracie to tylko pozory.
Zgrupowanie regeneracyjne w Juracie zorganizowano po to, by scalić zespół. Piłkarze przyjechali na nie ze swoimi najbliższymi. Byli zarówno blisko władzy, bo spotkali się z prezydentem Andrzejem Dudą, ale też blisko normalnych ludzi, o czym świadczy m.in. przygoda Kuby Błaszczykowskiego. Pomocnik Wolfsburga złapał gumę, jadąc rowerem na trening i został podwieziony na miejsce przez jednego z mieszkańców. W Juracie wszyscy byli uśmiechnięci, ale ten spokój, ta sielanka były trochę pozorne, bo już tam trwała rywalizacja o to, kto pojedzie do Rosji.
Tematem powołań zajmuje się także Tomasz Włodarczyk.
(…) Statystyki ostatnich czterech mundiali, od kiedy w turnieju uczestniczą 32 drużyny, pokazują, że selekcjonerzy mają bardzo ograniczoną grupę zaufanych ludzi, z których korzystają w drodze po sukces. Średnio tylko trzynastu piłkarzy rozgrywa więcej niż 120 minut podczas mistrzostw świata. Nawałka dokładnie wpisuje się w trend, co udowodnił swoją pracą w trakcie EURO 2016 – właśnie trzynastu zawodników przekroczyło ten wymiar czasowy. Najmniej zagrał Tomasz Jodłowiec – 137 minut. Gdyby nie dwie dogrywki, ze Szwajcarią i Portugalią, odpadłby z tego elitarnego grona.
Spodziewam się, że selekcjoner postąpi w zbliżającym się turnieju bardzo podobnie, choć obecny „Gabinet Cieni” uważam za silniejszy niż dwa lata temu. Trener potrzebuje dwóch żelaznych zmienników – środkowego pomocnika i skrzydłowego plus jeszcze jednego piłkarza odgrywającego rolę typowego żołnierza od zadań specjalnych. Reszta być może złapie jakieś minuty, aby dać oddech wyjściowemu garniturowi, ale wszystko zależy też od scenariuszy, jakie Polacy napiszą w dwóch pierwszych meczach.
Po podstawowej części numeru pora na obszerny dodatek do finału Ligi Mistrzów.
Przemysław Rudzki pisze o tym meczu umieszczając na pierwszym planie Juergena Kloppa.
(…) Klopp to nieustanny poszukiwacz optymalnych zestawień. Jego analityczny umysł wciąż chce naprawiać, jego idea postrzegania piłki to dążenie do doskonałości i nie ma takich rzeczy, których nie starałby się każdego dnia usprawnić. Odgadnąć wyjściowy skład The Reds w minionym sezonie? Było to wyzwanie dla wróżbitów czytających ze szklanej kuli. Niemiec tak często dokonywał zmian w podstawowym składzie, że sami piłkarze nie mogli być pewni, co ich spotka. Wiedzieli natomiast, że – bez względu na wynik końcowy meczu – boss podejdzie do każdego z nich i uściska serdecznie, przytuli, pocieszy po porażce i podrzuci po zwycięstwie. Klopp – to żadna hiperbola – kocha swoich piłkarzy.
Kiedy im razem nie idzie, przyprowadza najlepszego przyjaciela – poczucie humoru. Wie dobrze, że nic nie rozładowuje atmosfery tak, jak udany żart. Stara się zarażać drużynę uśmiechem.
– Widzisz go przy linii bocznej i po prostu chcesz dla niego biegać – mówi Andrew Robertson, jeszcze niedawno chłopak, który sadzał na trybunie VIP-ów podczas spotkań piłkarskich i wręczał im program meczowy. Kiedyś na przykład Vincentowi Kompany’emu. W trakcie konfrontacji w ćwierćfinale tej edycji LM Robertson i spółka nie byli już tak uprzejmi dla Belga. Manchester City skończył za burtą. Bo choć to bezdyskusyjny mistrz Anglii, Liverpool ograł go w tym sezonie trzy razy, co tylko pokazuje siłę ekipy z Anfield. Historia Robertsona to modelowy przykład opowieści o spełnianiu marzeń, jakie w pubach snują kibice, to także idealny motyw romantyczny – człowiek znikąd staje się bohaterem ludu.
Były trener Piasta Angel Perez Garcia wspomina finał Pucharu Mistrzów z 1981 roku, gdy jego Real przegrał 0:1 z Liverpoolem.
To był jego drugi i ostatni sezon w pierwszym zespole Królewskich. W Madrycie postawiono na młodych, utalentowanych piłkarzy, ale i również zawodników z drużyny rezerw, więc 22-letni Angel Perez Garcia został włączony do zespołu z takimi sławami jak Santillana, Vicente del Bosque czy Jose Antonio Camacho. Szansy nie wykorzystał, ale przeżył niezapomniane chwile, na czele z finałem Pucharu Mistrzów 27 maja 1981 roku w Paryżu.
– W porównaniu do dzisiejszego meczu, role były odwrócone. Wtedy to Liverpool przyjeżdżał ze składem wypełnionym gwiazdami jako faworyt. My mieliśmy mniej doświadczony zespół. Wiele osób mówiło, że nie mieliśmy w tamtym sezonie potencjału na finał i nie powinniśmy w ogóle dotrzeć tak daleko. Ale udało się. Sprzyjało nam wiele szczęścia, choćby drabinka. Pół żartem, pół serio mówiliśmy, że musimy tylko dotrwać do dogrywki. Spróbować nie stracić gola, a potem w karnych jakoś wygrać. Czuliśmy przed Anglikami respekt i strach – wspomina Perez Garcia.
To być może najciekawszy tekst tego dodatku. Jakub Kręcidło skupia się na pozaboiskowym życiu Sergio Ramosa i pokazuje, jak dużą zmianę na wielu polach przeszedł filar defensywy Realu Madryt.
(…) Do tego wszystkiego należy doliczyć jeszcze biznes, który w ostatnich latach nie przynosił zysków, ale który napełnia piłkarza dumą. Jest nim ogromna stadnina w jego rodzinnym mieście, andaluzyjskim Camas. Na początku było w niej tylko kilka koni, dziś jest ich znacznie więcej. Wierzchowce, które posiada Ramos, odnoszą w wyścigach sporo sukcesów
– Moim ulubionym koniem jest Yucatan de Ramos. Zawsze wygrywa, tak jak jego właściciel – żartuje piłkarz Realu.
– Tylko w stajni odnajduję spokój – przyznaje Hiszpan. – Zawsze, gdy mam wolną chwilę, uciekam tam. Wyłączam się. Ładuję baterie na cały rok. Uwielbiam być w otoczeniu zwierząt. Nigdzie nie jestem tak spokojny, jak w tym miejscu – opowiadał.
Ramos, podobnie jak wielu innych piłkarzy z absolutnego topu, ma problem ze znalezieniem optymalnego miejsca na urlop. Gdziekolwiek pojedzie, spotyka pełno kibiców. – Moi koledzy szukają jakichś egzotycznych miejsc, aby się odciąć. Ja po prostu jadę do siebie. Dla mnie rajem na ziemi jest moja stadnina. Mogę tam wziąć piwko, chodzić wokół koni, kur. Jestem prostym chłopakiem. Lubię atmosferę wsi – opowiadał defensor, który zapraszał do siebie np. Lukę Modricia, Lucasa Vazqueza i Keylora Navasa.
Jakub Radomski przy okazji wizyty w Japonii porozmawiał z byłym bramkarzem Borussii Dortmund, Mitchellem Langerakiem. Dużo opowiada o Kloppie i trójce Polaków z czasów BVB.
(…) W latach 2010–2015 był pan bramkarzem Borussii Dortmund, którą prowadził właśnie ten szkoleniowiec.
I świetnie pamiętam jedną rozmowę z Kloppem. To był mój pierwszy zespół w Europie. Miałem 21 lat i przyjechałem do klubu, nie wiedząc za wiele o nim ani o naszym trenerze. Wcześniej przeczytałem tylko w internecie ogólne informacje na temat Borussii. Klopp przywitał się ze mną, usiedliśmy przy stole i powiedział: „W tym klubie, dopóki jestem trenerem, mam gdzieś to, czy ktoś popełni błąd”. Trochę mnie zaskoczył, nie spodziewałem się takich słów. Później dodał: „Chcę, żebyś nie przejmował się konkretnymi zagraniami. Jedyne, co się dla mnie tutaj liczy, to ciężka praca. I jeżeli to u ciebie zobaczę, nie będę miał nigdy z tobą problemów”. Minęło dosłownie kilka minut, a ja już wiedziałem, że mam do czynienia z niebanalnym człowiekiem.
Myśli pan, że to podejście to jedna z tajemnic sukcesów Kloppa?
Zdecydowanie. Wiele jest mocnych drużyn ze zdolnymi zawodnikami w składzie. Ale też wielu piłkarzy nie potrafi zaprezentować swoich umiejętności, bo boją się, że jak zaryzykują i coś im nie wyjdzie podczas treningu czy w meczu, trener się wścieknie. Albo kibice się wkurzą. Ci gracze czują presję, która nie działa na nich dobrze. U Kloppa tego nie było. W Borussii, nawet gdy jakiś mecz komuś nie wyszedł, taki piłkarz przychodził na kolejne zajęcia z uśmiechem na ustach. O to właśnie chodziło trenerowi.
Jak można opisać osobowość Kloppa?
Dla zawodników jest jak ojciec. Zawsze ich broni. Poza tym to człowiek, który zawsze będzie miał dla ciebie dużo czasu. Kilka razy przychodziłem do niego z drobnym problemem, który jednak siedział mi w głowie. Nigdy nie usłyszałem czegoś w stylu: „Daj mi czas. Porozmawiamy jutro”. Siadał ze mną od razu w klubie i rozmawialiśmy ponad godzinę. Wielu chłopakom imponował też umysł Kloppa. Nie znam drugiego człowieka, który myślałby równie szybko. Gdybyś zapytał Kloppa o jakąś sytuację sprzed trzech lat, której wiele osób nie pamięta, on będzie ją kojarzył, jakby wszystko wydarzyło się poprzedniego dnia. To samo widać też było na boisku. Kiedy coś się działo – np. traciliśmy gola albo jeden z naszych piłkarzy dostawał czerwoną kartkę – większość trenerów potrzebowałaby czasu, by zastanowić się, co zrobić. A Klopp już był przy linii bocznej i krzyczał do chłopaków, co mają zmienić.
Gareth Bale robi wszystko, żeby znów nie być na ławce w finale Ligi Mistrzów. Tak było rok temu w Cardiff.
Długo wydawało się, że Bale nie ma najmniejszych szans na występ od pierwszej minuty w finale Ligi Mistrzów. Walijczyk miał wielkie problemy osobiste. Cierpiał z powodu kolejnych kontuzji. Nie był w stanie ustabilizować formy. Hiszpańskie media informowały, że jest nieszczęśliwy i że szuka możliwości, by odejść z Realu Madryt. Ale koniec sezonu znowu dał mu nadzieję. 28-latek wyleczył się. W ostatnich ośmiu występach w LaLiga zdobył osiem bramek. – Stał się madryckim Królem Midasem. Wszystko, czego dotknie, zamienia się w złoto – zachwycał się komentator Enrique Ortego.
Bale sprawił, że Zinedine Zidane ma dziś ogromny ból głowy. – Dla Garetha to zdecydowanie najlepszy okres w tym sezonie. Gra świetnie. Jest bardzo poważnym kandydatem do występu w finale – przekonuje trener Królewskich.
Trent Alexander-Arnold od dziecka marzył o grze w finale LM. Obrońca Liverpoolu w sobotę będzie najmłodszym piłkarzem na boisku.
(…) – Nie miałem jeszcze wtedy ulubionego klubu, choć lubiłem piłkę nożną. Pamiętam, że czekałem na skróty i bramki w „Match of the Day”, ale nikomu nie kibicowałem. Aż do meczu z Juventusem – wspominał niedawno w wywiadzie dla „The Telegraph”. Wiosną 2005 roku z mamą i dwoma braćmi poszedł na Anfield i z trybun zobaczył, jak gole Samiego Hyypii i Luisa Garcii zapewniają gospodarzom zaliczkę przed rewanżem. W nim Liverpool zremisował 0:0, później przeszedł w półfinale Chelsea, a w Stambule zmierzył się z Milanem i reszta – jak mawiał klasyk – jest już historią.
Niedługo później Alexander-Arnold poszedł na pierwsze treningi, miał wtedy 6 lat. Od tamtej pory nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, by w przyszłości zagrać dla lokalnego klubu i jak wtedy Steven Gerrard w Stambule podnieść trofeum za zdobycie Pucharu Europy. Nie mógł jednak przypuszczać, że ta możliwość pojawi się tak szybko.
Przed rozpoczęciem sezonu wiadomo było, że Nathaniel Clyne nie zdąży się wyleczyć na jego pierwszą część, ale Jürgen Klopp był spokojny. Mimo że oznaczało to brak jednego z pewniejszych prawych obrońców ostatnich sezonów Premier League, to Niemiec zapewniał, że Alexander-Arnold i dwa lata starszy od niego Joe Gomez poradzą sobie z jego zastąpieniem. – Obaj są tak utalentowani, że aż nie mogę w to uwierzyć – zacierał ręce menedżer The Reds.
Jordan Henderson może zostać jednym z najbardziej niespodziewanych graczy z opaską, którzy wygrają Ligę Mistrzów.
Lato 2012. Liverpool próbuje wzmocnić atak i jako idealnego kandydata do gry w napadzie wskazuje Clinta Dempseya z Fulham. Cena: co najmniej 6 milionów funtów. Władze The Reds kręcą nosem, nie chcą płacić takiej gotówki, więc wpadają na inny pomysł – proponują zamianę piłkarzy. W zamian za Amerykanina proponują Jordana Hendersona. 22-latka kupili zaledwie rok wcześniej z Sunderlandu. Niby grał często, ale niespecjalnie przekonał do siebie menedżera Brendana Rodgersa, więc szkoleniowiec pozbędzie się go bez żalu. Jest tylko jeden problem – chłopak ani myśli wyjeżdżać z Liverpoolu.
– Brendan zadzwonił i powiedział: „Słuchaj, jest pewna oferta dla ciebie”. Zapytał, co o niej sądzę – wspominał kilka dni temu na łamach „Daily Mail” reprezentant Anglii. Rodgers dodał, że decyzja należy do zawodnika. Henderson wrócił do mieszkania, rozpłakał się i wykręcił numer swojego agenta. Opowiedział, co się wydarzyło i postawił sprawę jasno. – Poinformowałem go, że nigdzie się nie wybieram. Chcę zostać i walczyć o miejsce w składzie. Zamierzałem udowodnić menedżerowi, że pomylił się, chcąc ze mnie zrezygnować. Następnie zadzwoniłem do taty. Zgodził się ze mną – dodawał Henderson. Postawił wówczas na swoim. Został w klubie, a Dempsey wybrał ofertę Tottenhamu. Dziś amerykański napastnik występuje w grającym w MLS Seattle Sounders FC, a pomocnik The Reds przygotowuje się do wyprowadzenia kolegów z Liverpoolu na finał Ligi Mistrzów z Realem Madryt.
Alan Kennedy, bohater finału Pucharu Europy Liverpool – Real z 1981 roku wspomina tamten mecz i ocenia szanse obu drużyn w starciu w Kijowie. Jego zdaniem to może być najlepszy finał od lat.
37 lat temu było chyba inaczej. Liverpool, jeszcze bez pana w składzie, trzy i cztery lata wcześniej triumfował w Pucharze Europy. Real wówczas czekał na triumf w tych rozgrywkach od 15 lat i nie miał takich gwiazd jak dziś Cristiano Ronaldo.
Alan Kennedy: Może i byliśmy faworytami, ale nie podchodziłem tak do tego spotkania. Patrzyłem na klasę zawodników przeciwnika. Mieli ofensywnie nastawiony zespół. Spotkanie zostało rozstrzygnięte jednym golem. Teraz w finale są zespoły, które chcą atakować, więc powinno być ciekawie. Przed naszym meczem powiedzieliśmy sobie: „Po pierwsze nie straćmy bramki”. Może teraz zawodnicy Jürgena Kloppa mają takie samo nastawienie? Mam jednak nadzieję, że Liverpool nie przestraszy się rywala. Jeśli ma się złe myśli, to nie gra się na miarę możliwości.
Spodziewa się pan, że może to być podobny finał do tego z pana czasów?
Alan Kennedy: Trochę zmienił się sposób gry. W dawnych czasach obowiązywała dość prosta taktyka: podaj i biegnij. Poza tym boisko w Paryżu, na którym rozegrano finał, było w marnym stanie. Dlatego poziom meczu był słaby. Wierzę, że teraz będzie dużo wyższy. Czuję, że to będzie finał, jakiego nie widzieliśmy od dawna. Może zakończy się remisem 3:3, a może 5:5 i o wszystkim rozstrzygną karne?
Dominik Piechota pisze więcej o samym Kijowie, w którym rozegrany zostanie mecz finałowy.
Stolica Ukrainy, zamieszkiwana przez trzy miliony ludzi, kiedyś trzeci największy ośrodek Związku Radzieckiego, razi kontrastami. Z jednej strony marszrutki, czyli zbiorowe taksówki, a w rzeczywistości mikrobusy, będące elementem komunikacji miejskiej. Teoretycznie mają kilkanaście miejsc siedzących, ale prawdziwy limit kończy się, gdy cisnący się pasażerowie zaczynają ograniczać widoczność kierowcy, przyjmującemu drobną opłatę na kocu rozłożonym obok swojego stanowiska.
Ludzie podają sobie pieniądze, które wędrują z rąk do rąk połowy pasażerów, by za kilka minut spodziewać się w zamian wytarmoszonej reszty. Zasady podróży też są umowne. Wystarczy krzyknąć do kierowcy, by zatrzymał się na dogodnym dla nas skrzyżowaniu, niekoniecznie na przystanku. Kijów to również postsowieckie bazary, na których handluje się wszystkim. Pełno na nich sprzedawców z tobołkami. Po rozłożeniu pojawiają się na nich owoce z sadu lub ręcznie robiona biżuteria. Ludzie szukają okazji do zarobku, jak tylko mogą. Sporo jest dzielnic, o których w mieście mówi się, że „Jezus zgubił tam zapalniczkę”.
Ale Kijów jest też bardzo europejski. Z wieloma modnymi miejscami, jak chociażby Plac Niepodległości, lepiej znany jako Euromajdan, gdzie odbywały się największe manifestacje w historii kraju. Dziś starsi ludzi dorabiają tam, opowiadając o znaczeniu tego miejsca, ale kilkadziesiąt metrów dalej inni spotykają się w luksusowych galeriach i restauracjach. To też radziecka architektura, monumentalne budowle, liczne imponujące świątynie ze złotymi kopułami. Perełki sztuki. W większości przypadków jednak nieoszczędzane przez historię, niedokończone albo okrojone względem pierwotnych planów. – Jak w futbolu. Są ambitne plany, a później władzy brakuje pieniędzy – tłumaczy nam Sasza, nasz przewodnik i zarazem sympatyk Arsenału Kijów.
Na koniec wracamy jeszcze do finału z 1981 roku.
(…) Zawsze uważałem, że był to g… mecz. I wiecie co? Miałem rację – tak finał sprzed 37 lat w rozmowie z „Daily Mail” przypominał jeden ze zwycięzców, czołowy zawodnik Liverpoolu Terry McDermott. Rok wcześniej został wybrany piłkarzem sezonu w lidze angielskiej. – Jedyny dobry moment to bramka Alana Kennedy’ego. Oczywiście trzecia wygrana w Pucharze Europy dała nam dużo radości, ale sam mecz stał na niskim poziomie – dodał.
Duży wpływ na to miał stan boiska na Parc des Princes. – Tydzień wcześniej grali tam w cholerne rugby – tłumaczył McDermott.
Fot. newspix.pl