Po dobrą historię gotów zapuścić się do katarskiego obozu pracy, wdać się w bójkę z nożownikiem w St. Louis, o przejechaniu tysięcy kilometrów nawet nie wspominając. W planach na wakacje wpisujący raczej mecz Bhutanu czy wizytę w Doniecku niż plażę na Dominikanie. No chyba, że akurat odbędzie się tam spotkanie w jego guście. James Montague, jeden z najlepszych piłkarskich reportażystów na świecie, znalazł w swoim zapisanym od pierwszej do ostatniej strony kalendarzu kilka chwil, żeby usiąść w centrum Warszawy, wypić kawę i porozmawiać o swojej książce „Klub Miliarderów”, ale także choćby o meczu Garbarni z ŁKS-em w ramach II ligi.
Dla pewności odpalam nagrywanie i na dyktafon, i na telefon. Raz już dyktafon dał ciała, dlatego wolę nagrywać i tu, i tu, bo o ile z jednym to całkiem możliwe, to mało prawdopodobne, by dwa naraz się zbuntowały.
Mi też się to raz zdarzyło. Kojarzysz Roberta Fiska, znanego korespondenta z Bliskiego Wschodu, mieszkającego w Bejrucie? Napisał znakomitą książkę „Pity the Nation: Lebanon at War” o libańskiej wojnie domowej. Słyszałem, że to bardzo trudny charakter, ale udało mi się z nim porozmawiać i naprawdę miałem poczucie, że wyszedł z tego znakomity wywiad. Mieszkałem wtedy przez jakiś czas właśnie w Bejrucie, nie miałem zbyt wiele pieniędzy. W drodze powrotnej uratowałem małego kota, ale jako że nie było mnie stać na kuwetę dla niego, poszedłem po piasek na plażę i zostawiłem tam moją torbę. Z laptopem, z dyktafonem, ze wszystkim. Ale zebrałem się na odwagę, żeby zadzwonić do niego jeszcze raz i choć bałem się, że będzie wściekły, zgodził się porozmawiać ze mną raz jeszcze. Od tamtej pory zawsze mam ze sobą dwa dyktafony.
Ostatnio miałem też taką sytuację – byłem w Korei Północnej, rozmawiałem z selekcjonerem ich reprezentacji, do którego próbowałem się dostać miesiącami. Wracam z wywiadu zadowolony, włączam dyktafon i… trzydzieści minut grobowej ciszy. Wiesz, to nie była sytuacja na zasadzie: kurczę, będę musiał jeszcze raz zadzwonić do tego czy tego zawodnika. Nie wracasz do Korei Północnej i nie umawiasz się na powtórkę wywiadu z trenerem reprezentacji. Szczęśliwie drugi dyktafon zadziałał. Posiadanie zapasowego może ci uratować posadę.
Jak ci się podobał mecz Garbarni z ŁKS-em?
Bardzo! Naprawdę chciałem go zobaczyć! ŁKS to jedna z najbardziej znanych drużyn w Polsce, grali przecież z Manchesterem United dwadzieścia lat temu, a teraz są w II lidze. Słyszałem też historię o ich rywalach, że to w przeklęta drużyna. To był dokładnie taki typ spotkania, którego poszukuję, gdy jeżdżę po świecie. Zespoły z cienia zawsze piszą najciekawsze historie. Gdybyś miał mnie zabrać na mecz, zabierz mnie na spotkanie trzeciego poziomu rozgrywkowego pomiędzy upadłym gigantem, a przeklętym zespołem!
Mimo to narzekałeś, że nie mogłeś wejść na mecz z dronem, psem i heroiną.
Podczas przeszukania wsadzasz sobie heroinę w tyłek i przechodzisz (śmiech). Ale nie pomyślałem o tym zawczasu i musiałem swoją zostawić w depozycie…
Big crowd for a crucial promotion clash in the Polish third division: Garbarnia v LKS Lodz (both former champions). Alas, I had to leave my drone, my dog and my heroin at the gate… pic.twitter.com/Iuusl0aOLH
— James Montague (@JamesPiotr) 13 maja 2018
W takich meczach odnajdujesz to, czego nie ma już futbol w Premier League? Czystą, nieskażoną wielkimi pieniędzmi grę?
Na niższym poziomie także dzieją się złe rzeczy, ale nie na taką skalę, jak na tym najwyższym. Angielski futbol pełen jest przykładów, gdzie najgorsi właściciele klubów sprzed lat, sprzed całego finansowego szaleństwa, to ci z niższych lig. Tam potrzebujesz mniej pieniędzy, by wejść do piłki, dzięki czemu dziś można by stworzyć całą galerię sław okropnych ludzi. Mieszkam w Serbii, więc parę razy opisywałem historie z niższych lig serbskich, przypadki ustawiania spotkań… Ale moją ulubioną historią jest ta dla New York Times, o czwartoligowym bramkarzu, który miał tylko jedną rękę. To najpiękniejszy typ historii, jakie pisze futbol. Albo pamiętam, jak na jednym meczu przy linii stał pasterz z ponad setką owiec i oparty o laskę z szeroko otwartymi oczami obserwował mecz. To jest dla mnie esencja piłki nożnej.
W książce „Klub Miliarderów” piszesz, że najpiękniejszy wybuch radości, jakiego doświadczyłeś w futbolu, to ten po wygranym półfinale Pucharu Robotników w Katarze. Robotników często wyzyskiwanych, skoszarowanych we współczesnych obozach pracy.
Zawodowi piłkarze to nie maszyny, oni też okazują emocje. Ale nieważne, jak wysoka jest stawka ich meczu, choćby to był mecz Ligi Mistrzów, nigdy nie będzie tak wysoka, jak dla pracownika fizycznego zarabiającego trzysta dolarów miesięcznie i który ma tylko jedną okazję, jeden turniej. Nie tylko, by zarobić dodatkowe pieniądze, pieniądze jakich nie dostanie w pracy, ale też żeby odzyskać nieco dumy, szacunku do siebie. W systemie ekonomicznym, który cię miażdży, wyszarpać część utraconej godności. To jest prawdziwa presja. I prawdziwa radość, kiedy zwyciężasz. Tak żywiołową reakcję jak tam widziałem tylko kilka razy w życiu. Najbliżej temu było chyba do radości zawodników z Amerykańskiego Samoa, tych rozjechanych przez Australię 31:0, kiedy wygrali swój pierwszy mecz. Do ulgi, jaką poczuł Nicky Salapu, który wpuścił te 31 bramek, kiedy okazało się, że wygrywają. Nie wiem, czy widziałeś film o tym meczu, jestem na kilku ujęciach (śmiech).
Nie zwróciłem uwagi, będę musiał zobaczyć jeszcze raz.
Jakiś czas temu byłem też zobaczyć pierwsze mecze eliminacji mistrzostw świata 2018 w Azji, w marcu 2015. Uznałem, że pierwszym meczem, na jaki pojadę, będzie Sri Lanka – Bhutan, pierwsze eliminacyjne spotkanie w historii Bhutanu. Wygrali. Nie wiem, czy jest coś bardziej romantycznego niż ta historia. Właśnie na takim poziomie zobaczysz czystą ludzką radość. W wielkich klubach czegoś takiego doświadczysz może po najważniejszych meczach w Lidze Mistrzów. W każdym innym wszyscy oczekują zwycięstwa, to nie jest coś tak niespodziewanego, że cieszy podwójnie. Gdy wygrałeś dwadzieścia meczów z rzędu – jak Manchester City – nikt nie będzie szalał z radości po wygraniu dwudziestego pierwszego.
Zbierając materiały do książki czułeś się w którymś momencie zagrożony? Napisałeś wiele niepochlebnych rzeczy o obrzydliwie bogatych ludziach…
Dwie najbardziej niebezpieczne sytuacje spotkały mnie w Katarze i… St. Louis, gdy poszedłem do baru napić się piwa z przyjaciółmi. Im mniej o tym powiem, tym lepiej dla mnie (śmiech). Stąd wzięła się w każdym razie blizna na mojej twarzy. Spotykałem się tam z ludźmi nienawidzącymi Stana Kroenke, większość tych rozmów przeprowadziłem w dniu Super Bowl, od siódmej rano do późnego wieczora. Tu wypiłem piwo, tam wypiłem piwo. Wieczorem byłem już konkretnie wstawiony i jakoś tak się stało, że wdałem się w bójkę z lokalsami. Tyle pamiętam. Następnego dnia, gdy spojrzałem w lustro, okazałem się że mam paskudną ranę po nożu pod prawym okiem. Wtedy dopiero doszło do mnie: „kurwa, oni mogli mieć spluwy”. W końcu to St. Louis, jedno z najtrudniejszych, najbardziej niebezpiecznych miast w USA.
A w Katarze?
Jak pewnie się domyślasz, nie możesz tak o po prostu wejść sobie do katarskiego obozu pracy i pogadać z pracownikami. Wokół roi się pełno strażników. Ale uznaliśmy z fotografem, że tam wejdziemy. Czekaliśmy, aż podjedzie cysterna z wodą, wbiegliśmy za nią i wślizgnęliśmy się do środka. To było klasyczne włamanie. Rozmawialiśmy w środku z ludźmi, zebraliśmy masę znakomitych historii, ale musieliśmy się jeszcze jakoś wydostać. Czekaliśmy więc na kolejną cysternę, by wyjść tak, jak weszliśmy. Co było w tym wszystkim najzabawniejsze, to że bezpośrednio stamtąd wzięliśmy taksówkę do najdroższego hotelu w Doha, gdzie czekał na nas Hassan Abdullah Al-Thawadi, sekretarz generalny komitetu organizacyjnego mistrzostw w Katarze. Powiedziałem mu, że byliśmy i widzieliśmy, jak wygląda sytuacja w tych obozach. Było widać po jego twarzy, że nie był z tego powodu szczególnie zadowolony.
Ludzie, z którymi rozmawiałem, w większości nie byli ludźmi, którzy w jakiś sposób „ukradli” pieniądze, a raczej tymi, którzy te pieniądze tracili. Chciałem pokazać tych stłamszonych przez system. Oszukanych fanów ADO Den Haag, pracowników z Bangladeszu wykorzystywanych do granic możliwości, rosyjskich prodemokratycznych, antykorupcyjnych aktywistów zmuszonych do życia na wygnaniu. Chciałem opowiedzieć ich historie, a oni chcieli móc je przedstawić.
Jakie wydarzenie twoim zdaniem zmieniło bieg historii, sprawiło że futbol dziś to gra tak uzależniona od wielkich pieniędzy?
Mówiąc o miliarderach inwestujących w piłkę nożną bez żadnych zahamowań, 2003 rok i przejęcie Chelsea przez Abramowicza. To był potężny kamień milowy. Ale już wcześniej położono pod to podwaliny. Jeden taki kluczowy moment to początek Premier League w obecnym kształcie. Jeśli nie masz produktu, w który byłoby warto zainwestować, nikt nie wejdzie z wielkimi pieniędzmi. Liga angielska po przekształceniu stała się takim produktem. Drugi – koniec komunizmu, uwolnienie rynku, umożliwienie zaciągania tanich, niskooprocentowanych pożyczek. No i trzeci – Jack Walker inwestujący bardzo duże jak na jego czasy pieniądze w Blackburn. On jest brakującym ogniwem między początkiem Premier League a Abramowiczem. Wydawał pieniądze bez oglądania się na sumy, bo był wielkim fanem Blackburn. Tym samym śmiertelnie wystraszył Manchester United, Liverpool, Chelsea. Wygrał wyścig po Chrisa Suttona, wygrał walkę o Alana Shearera. W tym momencie rozpoczął się wyścig zbrojeń, poszukiwanie dodatkowej przewagi nad rywalem. Nie sprowadzało się to już tylko do wybudowania większych stadionów, ściągnięcia na nie większej liczby widzów, co miało dać dodatkowy zastrzyk gotówki. Zaczęto patrzeć na to na zasadzie: oni mają pieniądze od multimilionera, więc i my znajdźmy sobie swojego. To doprowadziło do Abramowicza w Chelsea, Hicksa i Gilleta w Liverpoolu, szejka Mansoura w Manchesterze City. Od tamtej pory, jeśli nie masz za sobą miliardera, jesteś nikim.
Potrafisz jeszcze odnaleźć romantyzm, radość z oglądania zespołów, o których właścicielach piszesz w swojej książce? Weźmy najbardziej jaskrawy przykład – napędzana pieniędzmi kolegi Putina Chelsea z Manchesterem City, którego prezes jest jednocześnie właścicielem firm traktujących pracowników jak niewolników.
Potrafię oglądać Manchester CIty i podziwiać grę tego zespołu, doceniać pojedynczych zawodników. Taki Ederson to przecież zawodnik, który wnosi grę bramkarza na zupełnie nowy poziom. Ten gość podaje lepiej niż każdy zawodnik w Premier League, a oni wsadzili go między słupki! No i jest bestią – tatuaże, jego imidż. To wszystko krzyczy: „nie zadzieraj z tym gościem!”. W jednym meczu zostaje znokautowany, traci kilka zębów, a w następnym już gra, jak gdyby nigdy nic. W tym sensie Manchester City jest prawdziwą pięknością, którą możesz oglądać bez końca.
Ale nie potrafię wymazać z głowy tego, skąd pochodzą ich pieniądze. I ludzie także nie powinni tego robić. Nie możemy dawać na to cichego przyzwolenia. W pewnym sensie wspieranie klubu piłkarskiego jest jak kupowanie drinków w konkretnym barze czy ubieranie się w ciuchy konkretnej marki odzieżowej. Te wszystkie wybory stanowią o tym, jacy jesteśmy, jakie wartości są dla nas ważne. A skoro tak – trzeba zadać to pytanie: skąd pochodzą pieniądze? Jeśli z niewłaściwych źródeł, powinniśmy coś z tym zrobić. Z Chelsea mam to samo, też nie mogę patrzyć na ten klub w ten sam sposób, co wcześniej.
Swoją drogą, ostatnio byłem na meczu West Hamu z Manchesterem United, za bilet zapłaciłem 70 funtów…
Piłka nożna przestała być sportem dla prostych ludzi.
Absolutnie. Nie wiem, czyim sportem się staje, ale na pewno nie sportem klasy robotniczej. Wiele klubów to kluby z dziedzictwem, mające wielu kibiców chodzących na stadion regularnie od kilkudziesięciu lat. Ci ludzie wydają jeszcze więcej pieniędzy, których nie mają, żeby utrzymać tę ciągłość, albo po prostu przestają się pojawiać. Przez to futbol traci duszę Moja ostatnia wizyta na Stadionie Olimpijskim to kompletne rozczarowanie. Czułem się jak na jakiejś konferencji, a nie na meczu piłkarskim. To smutne. Z drugiej strony wciąż oglądam Premier League, wciąż oglądam West Ham, kibicuję temu zespołowi. Nie potrafię pozbyć się tego z mojego „systemu”. Dlatego tak trudno powiedzieć: macie nowego właściciela, w takim razie już was nie wspieram. Nie, bo wsiąkłeś. Zainwestowałeś masę pieniędzy i czasu w ten zespół. Mój ojciec jest kibicem West Hamu, jego ojciec był kibicem West Hamu, urodzili się i wychowali we wschodnim Londynie. Nie można tego odrzucić. Ale musisz zadawać pytania o to, skąd w twoim klubie są pieniądze i w jaką stronę popychają całą piłkę nożną. Bo to wszystko jest powiązane. Mistrzostwa Świata, Abu Dabi, PSG, Manchester City, FIFA, Arabia Saudyjska, 25 miliardów pożyczki od japońskiego banku na nowe Klubowe Mistrzostwa Świata. Te wszystkie układy sprawiły, że gra, którą kochamy, odeszła tak daleko od swoich ideałów. Ludzie, którzy w XIX wieku wymyślili futbol, widząc co stało się z ich grą muszą się teraz przewracać w grobie.
Co mogą zrobić w takim układzie kibice, którzy przestali mieć taką władzę nad klubem, jaką mieli gdy prawa telewizyjne nie stanowiły tak ogromnego procenta przychodów? Autor bloga Swiss Ramble wyliczał, że na przykład w przypadku Bournemouth w sezonie 2016/17 to było aż 91%.
To, na czym ludziom rządzącym klubami zależy, to wrażenia wizualne. Masz rację, że siła ruchu kibicowskiego znacząco spadła – tym bardziej, że w angielskim systemie nie jest wymagane posiadanie przedstawiciela kibiców w zarządzie…
Istnieje coś takiego jak Fit and Proper Person Test dla osób chcących zostać właścicielami klubów.
… który jest groteską. Nie zdarzyło się, by ktoś go nie przeszedł. Jedyny raz, kiedy ktoś niemal oblał ten test, to Gao Jisheng, nowy właściciel Southampton. Ale niedługo później zmieniono zasady i i tak go przepuszczono. To, co mogą robić kibice i co sprawdzało się – nie tylko w piłce nożnej, ale też w polityce – to bojkot. Tylko to działa. W piłce nożnej jest to o tyle trudniejsze, że zyski z praw telewizyjnych, z eksportu marki przebiły zyski z dnia meczowego, stając się największym źródłem przychodu. To prawda, że to obniża znaczenie kibiców. Ale powiem ci coś. Telewizja jest kamieniem węgielnym całego boomu na angielski futbol. A to, co przyciąga ludzi do oglądania Premier League na całym świecie i co sprawia, że kontrakt telewizyjny rośnie i rośnie, to kibice na stadionie. Puste trybuny wyglądają kurewsko źle, bardzo trudno sprzedać taki obrazek. Wyobraź sobie ważny mecz fazy pucharowej Ligi Mistrzów, hit Premier League, podczas którego fani podejmują wspólną decyzję, że opuszczają trybuny albo w ogóle nie przychodzą na mecz. To musiałoby dać efekt.
Pamiętam trzy sytuacje, kiedy ludzie bojkotami bardzo mocno wpłynęli na kwestie, które wymagały zmian. W Wielkiej Brytanii mieliśmy gazetę „News of the World”, którą przyłapano na włamywaniu się do telefonów. Wielki skandal, okazało się, że włamali się do telefonu nastolatki, która została porwana i zamordowana. Obrzydliwość. To tak odepchnęło ludzi, że w jednej chwili całe społeczeństwo zbojkotowało tę gazetę. Nikt nie chciał mieć z nią nic wspólnego, sprzedaż spadła praktycznie do zera, gazetę trzeba było zamknąć.
Kolejna – BDS Movement. Ruch społeczny bojkotujący wszystko, co związane z Izraelem, który przeraził to państwo o wiele bardziej niż raporty o naruszaniu praw człowieka.
Ale najlepszym przykładem, jaki przychodzi mi na myśl – bo jest już związany stricte z piłką nożną – to gdy Fenway Sports Group podniosła ceny biletów na Anfield. Kibice postanowili, że w ramach protestu opuszczą trybuny w 77. minucie meczu z Sunderlandem – bo bilety miały kosztować właśnie 77 funtów. Liverpool prowadził 2:0, stadion się wyludnił, drużyna straciła dwa gole. Pokazało to dwie rzeczy: po pierwsze – jak źle wygląda to w telewizji, jak bardzo upokarza właścicieli. Po drugie – że ma to bezpośredni wpływ na grę zespołu.
W tym sezonie mówiło się sporo o tym, że Stana Kroenke, właściciela Arsenalu, nawet to nie ruszy. Bo lista oczekujących na karnet ciągnie się na trzy-cztery lata i w miejsce jednego kibica spokojnie wskoczy inny, pustek nie będzie.
Fani mogą być kreatywni. Karnetowicze mogą nie oddać swojego biletu na konkretny mecz do puli i się po prostu nie pojawić, pozostawiając luki na trybunach. Są sposoby. Nawet samo wypełnienie trybun turystami byłoby fatalne dla marki Premier League. Wyobraź to sobie: stadion pełen turystów, atmosfera kompletnie zarżnięta. Niektórzy amerykańscy właściciele mogą do tego podejść na zasadzie: podniesiemy ceny biletów o 100% a i tak wyprzedamy stadion. Czy będą to wierni kibice, związani z lokalną społecznością, czy turyści? Nieważne. Tylko że działając w ten sposób szybko zabiliby kurę znoszącą złote jajka. Kiedy oglądasz Premier League w telewizji, widzisz, jak ludzie na trybunach żyją tym, co dzieje się na boisku, jak przeżywają grę swojego klubu. Kamery pokazują oprawy, fanów, czasami jakieś bójki. Wiem, że to klisza, ale ogromną rolę w rozpropagowaniu angielskiej kultury kibicowskiej miał przecież film Green Street Hooligans. Model oparty wyłącznie na zarabianiu na tych, których stać na bilety, zabiłby odbiór tego sportu.
W książce szczegółowo opisujesz przypadek Kroenke, którego w St. Louis znienawidzono za przeniesienie ich drużyny NFL do Los Angeles, bo – mocno upraszczając – po prostu mu się to bardziej opłacało. Uważasz, że futbol czekają podobne rewelacje?
Obawiam się, że ta perspektywa wcale nie jest tak daleka, jak się wielu pewnie wydaje. Było kilka przypadków klubów, które zmieniały miejsce „zamieszkania”. W Anglii najsłynniejszym przykładem jest przypadek Wimbledonu, który stał się MK Dons. Zmian stadionów, kiedy już to się wydarzy, będą dokonywać ludzie właśnie jak Kroenke. Parę lat temu byłem na finale FA Cup z kilkoma kibicami Arsenalu, którzy mówili o tym, że nie tylko nie zawsze chodzą na mecze na stadion, ale często nie stać ich nawet na piwo w pubie, bo ceny są tak wywindowane. Z ekonomicznego punktu widzenia, w innym miejscu, gdzie mieszkają bardziej zamożni ludzie, klub mógłby zarobić więcej na dniu meczowym. Im mniej na stadionach będzie ludzi, którzy są „częścią rodziny”, a których traktuje się często wręcz z pogardą, tym bardziej taka zmiana mogłaby przejść właścicielowi przez myśl.
Jest wśród tych obrzydliwie bogatych ludzi, o których piszesz w książce, ktoś, kto nie sprawia wrażenia człowieka, który chce tylko się wzbogacić, ugrać coś dla siebie, a faktycznie chce zbudować mocną piłkarską markę, silną drużynę?
John W. Henry jest pierwszym nazwiskiem, jakie przychodzi mi na myśl. Nie jest człowiekiem, który ma za sobą historię obdzierania amerykańskich podatników z pieniędzy, ma duży szacunek do historii klubu, zadbał o dziedzictwo Boston Red Sox, tak jak teraz pokazuje, że chce dbać o dziedzictwo Liverpoolu. Posłuchał kibiców, gdy protestowali przeciwko cenom kibiców. Oczywiście każdy z miliarderów ma krew na rękach, John W. Henry również. Ale wydaje się, że on ma jej najmniej.
Zabrzmi to może dziwnie, ale całkiem polubiłem też Thaksina Shinawatrę, byłego premiera Tajlandii. Wiem, że ma na koncie całą listę złamanych praw człowieka, choć z drugiej strony spośród azjatyckich przywódców i tak jest jednym z najczystszych. On miał moim zdaniem najczystsze motywy, gdy przejmował Manchester City. Był wielkim kibicem piłki nożnej. Oczywiście posiadanie klubu pomogło mu komunikować się z królem, z ludźmi w swoim kraju, ponieważ miał zakaz wstępu do Tajlandii, ale on traktował to jako „efekt uboczny”. Jesteś w stanie to wyczuć, że przede wszystkim kochał piłkę nożną. Ten gość jest jak otwarta książka – rozmawiasz z nim i dokładnie wiesz, jakie ma intencje. Był przy tym niezwykle smutny. Spotkałem się z nim w pokoju hotelowym, mówił, jak bardzo chciałby wrócić do ojczyzny, czego wciąż nie może zrobić. Możesz sobie wyobrazić, co czuł, gdy jego protegowany Vichai Srivaddhanaprabha zostawał mistrzem Anglii z Leicester. Było mi go szkoda, oczywiście na tyle, na ile może ci być szkoda człowieka z miliardami na koncie.
Twoim zdaniem to wszystko się posypie, czy futbol już zawsze będzie taki, jaki jest teraz – zdominowany przez wielkie pieniądze ludzi, którzy w większości dorobili się ich nie do końca etycznie, często po prostu nielegalnie?
Jeśli będziemy nadal za to płacić, to taki właśnie będzie. NFL jest najlepszą ligą sportową, jeśli chodzi o finanse, Premier League jest największa pod tym względem w piłce nożnej. Obie zanotowały znaczący spadek liczby ludzi oglądających rozgrywki w telewizji w obecnym sezonie. Ludzie wciąż oglądają sport, ale w inny sposób – na telefonach, na tabletach, niekoniecznie na ekranie telewizora. To tak jak z firmami produkującymi płyty – ludzie nadal słuchają muzyki, ale robią to inaczej. Płyty nigdy nie będą tak tanie, jak muzyka w formie cyfrowej. Nie miało to jeszcze wpływu na obecną umowę telewizyjną, ale kolejna będzie już bardzo interesująca. Jeśli nagle okaże się znacznie niższa, rynek może się załamać. Szczególnie, że piłkarze dostają teraz cztero-, pięcioletnie kontrakty, zarabiają już nawet po 300 tysięcy funtów tygodniowo.
Sporo klubów może też ucierpieć, gdy wycofają się Chińczycy. W książce piszesz o tym, że ich główna motywacja do inwestycji w piłkę to zamiłowanie przewodniczącego Xi Jinpinga do tego sportu. Co, gdy wiatr zacznie wiać z innej strony?
Jestem z tego pokolenia, które pamięta pierwszą „chińską rewolucję futbolową” po mistrzostwach świata w 2002 roku. Wszyscy byli podekscytowani, FIFA stwierdziła wtedy nawet, że to Chińczycy wymyślili piłkę nożną. Chińska Super League miała być bardzo mocna. Ale wszystko to załamało się pod ciężarem korupcji. Chińczycy stracili zainteresowanie tym sportem. Ale gdy przewodniczącym został Xi, znów pojawiła się ekscytacja piłką nożną. Były takie obawy, co gdy Xi odejdzie, ale wydaje się, że jest przygotowany, by być na swoim stanowisku przez naprawdę długi czas. Dla futbolu to może i dobrze, gorzej dla aktywistów walczących o demokrację.
A graffiti tribute to Johan #Cruyff outside the Shaanxi Province Stadium, Xi’an, #China #2018WCQ pic.twitter.com/B0UDxZqAT6
— James Montague (@JamesPiotr) 29 marca 2016
Cała chińska strategia rozwoju piłki to projekt długoterminowy, potrzebuje pięciu-sześciu lat. Wydaje mi się, że faza nabywania klubów w Europie już się zakończyła. Prawo jest obecnie takie, że jeśli nie jesteś zaufanym człowiekiem władzy, nie masz szans na taką transakcję. Pojawiły się podejrzenia, że bogaci ludzie znaleźli najzwyczajniej w świecie sposób, by wyprowadzić pieniądze z kraju. Raczej ustaną też duże transfery do ligi chińskiej, od kiedy rząd nałożył stuprocentowy podatek na zagranicznych graczy w Super League. Teraz wszystko sprowadzać się ma do tego, by wykorzystać wiedzę trenerów pracujących w Chinach do poprawienia jakości drużyny narodowej. To był w zasadzie główny cel wszystkich tych działań – doprowadzić Chiny do awansu na mistrzostwa świata.
Póki co od 2002 ich próby to prawdziwe pasmo porażek.
Ale ocena ostatnich lat jest niesprawiedliwa – nie było szans, by strategia Xi Jinpinga dała efekty tak szybko. Nie wychowasz zawodników w tak krótkim okresie czasu. Byłoby przyjemnym bonusem, gdyby się zakwalifikowali, ale następne eliminacje będą ich. Polecą głowy, jeśli tak się nie stanie.
Łatwiej ci sympatyzować z Chinami niż na przykład z Katarem, gdzie zamiast wychowywać, „kupują” reprezentantów?
Odnośnie Kataru mam mocno ambiwalentne uczucia. Z jednej strony pisałem wiele o niesprawiedliwości i hipokryzji jest w katarskim systemie, ale z drugiej obecnie trwa tam wielki proces reformatorski, który może naprawdę doprowadzić do zmian, zlikwidować niewolniczy system kafala, co nie dzieje się nadal w Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy Abu Dabi, czyli w miejscach ściśle związanych z Manchesterem City.
Jeśli chodzi o sam sposób budowania reprezentacji, na szczęście zasady FIFA się zmieniły, dzięki czemu proces naturalizacji kolejnych piłkarzy, który był w trakcie, został zatrzymany.
Mieli nawet klub do naturalizowania zawodników, Lekhwiyę.
Mieli to wszystko nieźle pomyślane. W zeszłym roku byłem w Katarze i zaskoczyło mnie, jak duża debata tam trwa w kontekście naturalizacji. Katarczycy jej nie chcą. Według nich w reprezentacji Kataru mają grać rodowici Katarczycy, nie – powiedzmy – Urugwajczycy jak Sebastian Soria, który swoją drogą w tym momencie ma chyba rekordową liczbę występów dla reprezentacji Kataru.
Ale naturalizacja to tylko jeden ze sposobów, który miał dać Katarowi siłę piłkarską. Głównym jest Aspire Academy, gdzie katarscy piłkarze otrzymują najlepsze możliwe warunki rozwoju, pracują pod okiem najlepszych trenerów, na obiektach, z których korzystał choćby Bayern Monachium. Wytyczyli ścieżkę rozwoju dla najbardziej utalentowanych zawodników.
Akademia jednak również rodziła kontrowersje, bo ściągała najbardziej utalentowanych dzieciaków z biednych rejonów innych krajów, którzy siłą rzeczy mogli po wyjściu z Aspire grać dla reprezentacji Kataru.
Dość głośno było o dwóch zawodnikach urodzonych w Nigerii, którzy obecnie grają w młodzieżowej reprezentacji Kataru. Tylko czy można mówić, że to nie w porządku, że reprezentują Katar, jeśli spędzili w nim praktycznie całe swoje życie? Naturalizacja dorosłego piłkarza to co innego, ale jeżeli zawodnik wychował się w Katarze. Jeżeli otrzymał edukację wartą dziesiątki tysięcy funtów, jakiej nie otrzymałby w swoim kraju. Jeżeli akademia zagwarantowała pracę jego rodzicom, wcześniej żyjącym w ubóstwie. To czy możemy mieć do niego pretensje, że chce się odwdzięczyć reprezentując Katar? Chcesz zatrzymać takiego chłopaka w kraju, to daj mu szansę na pracę, na wykształcenie.
Która z historii opisywanych w „Klubie Miliarderów” zostawiła w twojej głowie największy ślad?
Najwięcej przyjemności dała mi historia Kroenke, może oprócz bycia dźgniętym nożem w twarz. Ale miałem dużo radości z jej kompletowania. Jedną z najlepszych osób, jakie spotkałem podczas pisania książki był prawnik Terry Crouppen.
Ten, który podczas Super Bowl wyemitował swój spot?
Dokładnie ten. W książce napisałem słowo w słowo to, co mi powiedział. Ten gość jest genialny. Wygłosił przy mnie prawdziwie płomienną przemowę o najbogatszych na świecie, nie tylko o tych zaangażowanych w sport. Czułem się, jakby recytował Biblię, to było niesamowite. Tak! Jest! O to mi chodziło!
Ale to, co zostawiło we mnie największy ślad, to podróż do Bangladeszu, kraju niesamowicie biednego, gdzie widziałem każdy etap tego, jak eksportuje się stamtąd pracowników. Każdy szczegół. Ludzi, których jedynym celem jest wykorzystywanie innych, najuboższych ludzi. Moment, w którym prości ludzie trafiają na budowę do Kataru, do Emiratów, to tylko szczyt całej piramidy, wcześniej muszą zastawić dom, jakąkolwiek posiadaną ziemię, żeby opłacić ludzi, którzy załatwią za nich wszystkie papiery – przecież sami nie potrafią czytać ani pisać. Mam cichą nadzieję, że książka „Klub Miliarderów” pokaże ludziom, że to wszystko jest ze sobą powiązane. Nie możemy powiedzieć: „o, patrzcie, kupiliśmy zawodnika i daliśmy mu 400 tysięcy funtów tygodniówki”, „o, jaki piękny stadion na mistrzostwa świata” bez świadomości, że wszystko to tworzone jest rękami, noszone jest na plecach ludzi zarabiających 200 funtów miesięcznie. Wielu ludzi o tym zapomina, nie wolno nam tego robić. Dlatego też mam tak duże nadzieje związane z tym, co obecnie dzieje się w Katarze. Zmiany, które tam nadchodzą w kwestii pracowników z zagranicy nie zaszłyby, gdyby media w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii nie podniosły tematu, nie obnażyły patologii, jakie tam mają miejsce. Czy intencje rządzących są szczere, czy to tylko fasada – tego się dowiemy już wkrótce. Na pewno znacznie bliżej Katarowi do wejścia na właściwą, etyczną ścieżkę niż Zjednoczonym Emiratom Arabskim, gdzie nie zanosi się na żadne reformy.
To, co mną wstrząsnęło, to rozmowa jaką odbyłeś z urzędnikiem odpowiadającym za wysyłanie bangijczyków na roboty do innych krajów. Mówił o tym, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, podczas gdy musiał być świadom, że posyła ludzi na wyzysk.
W pewien sposób ten gość był po prostu pracownikiem biurowym zasypanym papierami, który musi się z tymi papierami uporać. Dla niego to była codzienność, może to w tym wszystkim jest tak porażające. Dla mnie znacznie bardziej szokującym doświadczeniem była rozmowa z ludźmi, którzy wrócili do Senegalu właśnie z takich robót. Pojechałem do bardzo biednej dzielnicy Dakaru, na południu miasta, gdzie cztery osoby opowiedziały mi swoje historie. Pokazywali mi palce bez paznokci, które ktoś im powyrywał, blizny na całym ciele, opowiadali mi jak zamykano ich w więzieniu, torturowano. To, jak wielkie emocje w nich to nadal budziło, to było dla mnie zdecydowanie najtrudniejsze.
Nie pomyślałeś wtedy: widziałem dość, więcej już nie chcę, nie zniosę?
Wręcz przeciwnie. Poczułem, że trzeba tym ludziom dać głos. Że muszę opisać ich historie, pokazać je światu. Inaczej wiele osób nadal żyłoby w przekonaniu, że świat wielkiego futbolu to piękny świat bez wad.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA