„Wszyscy są smutni i powiedziałem zawodnikom, że jestem zadowolony z ich reakcji. Ale w sobotę mamy kolejny mecz i to nie jest czas, by się długo smucić” – stwierdził po odpadnięciu z Ligi Mistrzów Jose Mourinho, mniej więcej z taką niefrasobliwością, jak gdyby opowiadał o tym, że delikatnie przypalił mu się przed chwilą kotlet schabowy. Portugalczyk albo świetnie udaje, ale rzeczywiście nie wyczuwa, jaką klęskę poniósł.
W Anglii spora afera, którą emocjonują się niezmordowane w poszukiwaniu sensacji brytyjskie bulwarówki – Jamie Carragher, legenda Liverpoolu, a obecnie ekspert telewizji Sky Sports, w przypływie frustracji stracił rozum i po porażce The Reds z odwiecznym rywalem, opluł kibica Manchesteru United oraz jego córkę. To oczywiście zachowanie skandaliczne i godne całkowitego potępienia, ale Jose Mourinho posunął się jeszcze dalej. Ze stoickim spokojem, z tradycyjne lekko pyszałkowatym wyrazem twarzy, postanowił opluć Manchester United jako całość. Jedną wypowiedzią zbezcześcił historię klubu, należną mu pozycję w światowej piłce, właściwe Czerwonym Diabłom dążenie do wielkości.
„Odpadnięcie na tym etapie to nic nowego dla Manchesteru United. Siedziałem w tym krześle jako trener Porto – United odpadło. Siedziałem w tym krześle jako trener Realu – United odpadło…” – w ten sposób Mourinho podsumował blamaż swojego klubu w starciu z Sevillą, na etapie 1/8 finału Ligi Mistrzów. Nie dość, że sprowadził jedną z najpotężniejszych futbolowych organizacji ostatnich dekad do roli notorycznych frajerów, którzy właściwie tradycyjnie pożegnali się z Champions League w przedbiegach, to jeszcze samego siebie postawił ponad klubem, ponad własną drużyną – skoro potrafił wykolegować United z LM jako trener Porto i Realu, teraz wolno mu przecież przegrać z Sevillą i nikomu nic do tego. Zdarza się, prawda? W tym miejscu wypada zacytować złotoustego Tadeusza Sznuka: „otóż nie”. Nie zdarza się, a na pewno nie zdarza się to najlepszym. Choć z tego grona, zdaje się, krnąbrny Portugalczyk swój klub właśnie oficjalnie wypisał. Klub, bo przecież nie samego siebie.
Ale skoro przynajmniej jest już pewne, że Mourinho nie zamierza z tej katastrofy wyciągnąć żadnych daleko idących wniosków, wyciągnijmy je za niego.
Wniosek pierwszy: w United wszyscy grają poniżej potencjału.
Jakże wymowny jest ten obrazek z drugiej połowy, kiedy wprowadzony na boisko z ławki Paul Pogba, zupełnie nie wiadomo po co, przedryblował własnych obrońców, a potem zagrał jakieś absurdalne podanie prosto w bandę reklamową. Idealnie oddaje to rozmach ofensywny Czerwonych Diabłów w dwumeczu z Sevillą. Podopieczni Mourinho przez 180 minut gry zdołali strzelić ledwie jedną bramkę drużynie, której w La Liga nawet Eibar nawsadzał pięć trafień i to rzecz jasna w jednym spotkaniu. Ale przecież Mourinho nie byłby sobą, gdyby kazał chłopakom po prostu wyjść na boisko i zgnieść przeciwnika o nieporównywalnie mniejszym potencjale finansowym, kadrowym i czysto piłkarskim. Najpierw zagrał na 0:0 w Hiszpanii, a potem u siebie zaproponował środek pola Fellaini – Matić. Czy kogoś dziwi, że pogrążeni w kłopotach Rojiblancos oddali na Old Trafford więcej strzałów od gospodarzy? Wykastrowana ofensywa United tworzyła sobie jakieś tam szanse, ale nie było po nich widać, żeby byli naprawdę głodni goli. A potem obudzili się z ręką w nocniku i desperackie zmiany przeprowadzane naprędce przez Mourinho okazały się spóźnione.
Pogba to w ogóle temat na osobną dyskusję. Już nawet abstrahując od tych oklepanych na wszystkie strony stu milionów, które trzeba było wyłożyć na stół, żeby ściągnąć Francuza z powrotem do Manchesteru. Pogba jest zawodnikiem, na którego Mourinho w ogóle nie ma pomysłu. Choć to przecież zawsze było jego mocną stroną, być może nawet największym atutem – wyciągał więcej niż sto procent potencjału z ofensywnych pomocników, których miał do dyspozycji. W Porto eksplodował pod jego okiem talent Deco, w Chelsea doprowadził Lamparda do drugiego miejsca w wyścigu o Złotą Piłkę, w Interze pozwolił rozwinąć skrzydła Sneijderowi, w Realu idealnie wkomponował Oezila do swojej taktyki błyskawicznych kontrataków. Tymczasem Pogba jak grał nędznie, tak gra. Na pewno nie pomaga, że często jest wystawiany w głębi środkowej strefy boiska – gdy przychodzi mu konstruować akcję od obrony, bawić się w Pirlo, czy Xabiego Alonso – wygląda to po prostu dramatycznie. Zresztą, można zobaczyć na załączonym obrazku.
Paul Pogba #Pogba pic.twitter.com/3izugZ6vWn
— Joey (@Joeyy_93_) 13 marca 2018
Za to Alexis Sanchez już bije pierwsze rekordy w reżimie taktycznym Mourinho. W rewanżowym starciu z Sevillą zanotował 42 straty, co jest najwyższym wynikiem w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów.
Wniosek drugi: futbol przestał promować kunktatorstwo.
Słynny już autobus, którym Mourinho tak uwielbia parkować w swojej bramce, najwyższy czas odesłać na złomowisko i po prostu o nim zapomnieć. Ta strategia, niegdyś obrzydliwie skuteczna, jest już wszem i wobec znana, rozczytana i przestała przynosić korzystne rezultaty. Nawet Vincenzo Montella poradził sobie z cwaniakującym Manchesterem, a – umówmy się – nie jest to żaden orzeł, jeżeli chodzi o przygotowanie taktycznie. Oczywiście byłoby przesadą stwierdzenie, że Mourinho murował wczoraj dostęp do własnej bramki. Ale jednak nie da się zaprzeczyć, że w starciu z Sevillą przyświecało mu raczej kultowe: „granie na zero z tyłu”, niż chęć pokarania rywali kilkoma brameczkami. A przecież, na litość boską, naprzeciwko Czerwonych Diabłów stanęła tylko Sevilla.
Mało tego – za miedzą, na Eithad Stadium, jest idealny przykład na to, że w dzisiejszej piłce najlepszą obroną jest atak. Słynny francuski dowódca z czasów I Wojny Światowej, Ferdynand Foch, podczas – jak się później okazało, wygranej – bitwy nad Marną, oznajmił: „Mój środek się cofa, prawe skrzydło w odwrocie, sytuacja jest doskonała. Będę atakował.” I, jako się rzekło, zwyciężył, podobnie jak teraz zwyciężają The Citizens. Pep Guardiola także jest taktycznym zamordystą, ale on swój reżim opiera na pozytywnym usposobieniu – chce zniszczyć rywala zmasowaną ofensywą, a nie zamęczyć go żelazną obroną. Hiszpan zakłada swoim podopiecznym miękkie, przyjemne kajdanki, w których ci rozkwitają, jak choćby David Silva czy Sergio Aguero, przeżywający drugą młodość. Mourinho swoich graczy pęta ciężkimi, żelaznymi kajdanami i nie pozwala im wzlecieć. Najlepiej podsumował to Paul Scholes: „W grze Manchesteru United nie było chęci, energii i szybkości. Wracasz do siebie z wynikiem 0:0 z pierwszego meczu. United nie próbowali nawet wygrać lub strzelić gola. (…) Wyglądało to tak, że ich główny plan to długie piłki do Fellainiego i gra na strącenie futbolówki. To nie jest wystarczające na 1/8 finału Ligi Mistrzów.”
Wniosek trzeci: czas na przerwę.
Potencjał marketingowy Jose Mourinho spada wraz z kolejnymi ciosami, jakie spadają na jego siwą czuprynę w ostatnich sezonach, ale to właśnie teraz jest idealny moment, żeby zostać bohaterem kampanii reklamowej KitKat. Bo jest oczywiste, że Portugalczyk potrzebuje przerwy od codziennej presji, od niekończących się wyzwań, jakie rodzą się z każdym porankiem, gdy dowodzisz największym klubem w Anglii. Często się mówi, że drugi sezon pracy z drużyną to jest opus magnum Jose, a później rozpoczyna się proces powolnej degrengolady. Cóż – to jest właśnie ten słynny drugi sezon, a Manchester nie ma już szans na zwycięstwo ani w Premier League, ani w Lidze Mistrzów. Mourinho oczywiście bajdurzy coś o Pucharze Anglii, ale bądźmy poważni. FA Cup to trofeum, którym mogą się szczycić Arsene Wenger czy Louis van Gaal, będący już ewidentnie po drugiej stronie rzeki. A może Mourinho też już tam jest? Może wszyscy, także i on sam, przeoczyliśmy moment, w którym Charon przetransportował go na drugą stronę futbolowego Styksu?
Co naturalne, często porównuje się Portugalczyka z Pepem Guardiolą. Wciąż mamy w pamięci sięgającą zenitu atmosferę Gran Derby, gdy obaj panowie trenowali w La Liga. Porównania są zasadne tym bardziej teraz, gdy ci dwaj pracują w tym samym mieście i notują diametralnie różne rezultaty. Ale tak naprawdę – każdy z nich jest na zupełnie innym etapie kariery. Dla Guardioli pobyt w City to dopiero trzeci klub w karierze – Mourinho zaczynał w Porto, później trafił do Chelsea, a jego trzecim podejściem był Inter. Analogia jest oczywista – Portugalczyk właśnie w trzecim klubie osiągnął swój absolutny szczyt. I wiele wskazuje na to, że były trener Barcy i Bayernu podążą tą samą drogą.
Natomiast u Mourinho tendencja spadkowa jest już tak oczywista, że chyba jedyną osobą, która może jej jeszcze nie dostrzegać, jest sam Portugalczyk. Po tym, kiedy szatnia zwolniła go najpierw z Realu, a później z Chelsea, którą Jose uważa przecież za swój dom, dostał jeszcze jedną szansę, jeszcze jeden wielki projekt. Wejść w buty Sir Alexa Fergusona, do którego to zadania przymierzał się od lat, co można było wyczytać z wielu jego wypowiedzi. Trudno powiedzieć, jaki rozmiar buta nosi czerwononosy Szkot, ale są to z pewnością jakieś olbrzymie kajaki, w których utonęli już Moyes i van Gaal. Mourinho jeszcze się rozpaczliwie wije na powierzchni, ale lada dzień też wciągnie go otchłań.
Fot. Newspix