Podobno Nowy Rok zobaczy wcześniej niż ktokolwiek inny, a także już teraz wie, co dostanie w prezencie na Wielkanoc. Z całą pewnością stwierdzić można natomiast, że na boisku dostrzega rzeczy, które dla pozostałych oczu pozostają zakryte nieco dłużej. Na tyle dłużej, by on mógł posłać zabójcze podanie dokładnie tam, gdzie za moment znajdzie się partner, a dokąd nie zdąży rywal. Kevin De Bruyne jest w tym momencie piłkarzem absolutnie kosmicznym. Zawodnikiem, którego procesy myślowe podczas gry w piłkę nożną zachodzą w iście zawrotnym, nieosiągalnym dla zwykłych śmiertelników tempie. Dziś, gdy Manchester City zgodnie z przewidywaniami ograł Newcastle, dał tego kolejne dowody.
Wśród nich – ten zdecydowanie niepodważalny. Zarzut: upokarzanie rywala dzięki nadludzkiej wizji. Wyrok: winny.
W momencie otrzymania podania od Sterlinga, De Bruyne już wiedział, gdzie za moment znajdzie się jego partner. Ułamki sekund zajęło mu podjęcie decyzji, by zagrać piłkę nad głowami obrońców, w okolice piątki Roba Elliota. Tak perfekcyjnie, by bramkarz nie miał możliwości wyjścia do zagrania. By będący najbliżej Sterlinga w momencie oddawania strzały Lascelles nie powąchał piłki, którą Anglik mimo utraty równowagi zdołał skierować do siatki. Precyzja Sterlinga to coś, obok czego nie można przejść obojętnie, ale nie ma wątpliwości, czyja zasługa przy golu na 1:0 dla The Citizens była największa.
W praktycznie każdej sytuacji, gdy tylko dostawał piłkę w miarę blisko bramki Newcastle, szukał możliwości, by skrzywdzić rywala. Nie znajdziecie go wśród najcelniej podających na boisku, a to dlatego, że kiedy widział możliwość zdobycia gola lub zaliczenia asysty, próbował trudnych rozwiązań. Nieoczywistych podań, świadom dokładności, z jaką potrafi posłać piłkę w dowolne miejsce na boisku. Strzałów z dystansu, świadom swoich umiejętności i w tej materii. Z każdym uderzeniem był coraz bliżej – zaczął od kilku pudeł, by skończyć na trafieniu w słupek, które – ze spalonego – do bramki Newcastle dobijał Sergio Aguero.
Ani on, ani żaden z kolegów nie potrafił jednak podnieść prowadzenia. Choć Aguero obijał konstrukcję bramki dwukrotnie, nim zrobił to Belg. Choć Lascelles niemal zamienił wrzutkę Argentyńczyka w samobója. Choć Sterling po efektownym dryblingu próbował uderzenia już z pola karnego Srok. Nikt nie podwyższył wyniku. Trudno jednak powiedzieć, że City wygrało jakkolwiek szczęśliwie. Newcastle miało jedną dogodną sytuację na połowę. Pierwszą – gdy z piłką minął się Walker, a Edersona ostrą wcinką przelobował Aarons. Jego pech polegał na tym, że na linii bramkowej zjawił się w porę Otamendi i przeniósł futbolówkę nad poprzeczką. Drugą – gdy po dośrodkowaniu Atsu minimalnie obok bramki głową strzelał Gayle.
Obywatele więc owszem, niezbyt imponująco, jeśli chodzi o rozmiary wygranej, ale pokonują kolejnego rywala. Po raz osiemnasty z rzędu w rozgrywkach ligowych. I ani myślimy napisać, że to się robi nudne. Bo Manchester City, nawet gdy nie wygrywa 4:0, 5:0 czy 7:2, ogląda się obecnie po prostu z przyjemnością.