Konia z rzędem temu, kto przewidział początek sezonu ligowego w Hiszpanii. Chyba nikt nie spodziewał się, że po dziesięciu kolejkach Barcelonę i Real będzie dzieliło osiem punktów. Natomiast na bank nie było osoby, która wskazałaby, że to „Barca” tak świetnie zacznie i odskoczy pogrążonemu w kryzysie największemu rywalowi.
Czasami w życiu jest tak, że wszystko się wali w tym samym momencie. Niespodziewanie zostajemy zwolnieni z pracy, żona mówi o wypaleniu w związku, dowiadujemy się o poważnej chorobie, a żeby tego było mało, najlepszy przyjaciel wyemigrował do USA. Kompletny dół w każdym aspekcie życia, a mimo to człowiek potrafi się podnieść. Od razu zaznaczę, że nie chodzi mi tutaj o coaching motywacyjny, według którego wystarczy spojrzeć w lustro i krzyknąć: „jestem zwycięzcą”. W tego typu bajki wierzę mnie więcej tak samo, jak w wygrane samochody z SMS-ów od Orange. Po prostu – przy tylu niepowodzeniach – popadamy w depresję albo zaczynamy się dużo bardziej starać. Coś w stylu naturalnej motywacji, która zmusza nas do bycia lepszym, gdyż mamy świadomość, że bez tego nie mamy szans. Wydaje mi się, że właśnie tak zareagowała Barcelona, która w ostatnich miesiącach raz po raz dostawała liścia od rzeczywistości. W pierwszej kolejności trzeba było przełknąć gorycz porażki w lidze i Lidze Mistrzów. Następnie drużynę opuścił Neymar, który poza osłabieniem kadry obnażył również słabości zarządu. Na dodatek – w okresie letnim – wyglądało na to, że „Barca” z przyzwoitych piłkarzy zdołała kupić jedynie Dembele, który bardzo szybko wypadł na kilka miesięcy z powodu kontuzji. Paradoks jest taki, że te wszystkie złe rzeczy okazały się najlepszą motywacją dla gości, którzy wygrali już wszystko po kilka razy. Nie kasa, nie nowy kolega, nie wysokie premie, ale właśnie zwiększenie trudności. Zresztą to całkiem naturalne, gdy gramy na konsoli w Fifę na poziomie amator, to po czasie lejemy wszystkich po 5:0. Z każdym kolejnym meczem czujemy się jak grzybiarz Antoni, a nie Leo Messi. Najzwyczajniej w świecie zaczyna wiać nudą, a nasze rozkojarzenie jest jeszcze większe niż na lekcjach WOS-u w gimnazjum. Oczywiście, aby uwolnić się od tego roztargnienia, zwiększamy poziom trudności, a co za tym idzie – skupienia i motywacji.
Wszystko, co wskrzesiło i naładowało Barcelonę, zadziałało wręcz odwrotnie na Real Madryt, który liczył chyba na jeden z łatwiejszych sezonów ligowych w historii. W końcu kataloński klub stracił jednego z najlepszych piłkarzy świata, a wzmocnił się Dembele, który zaraz wypadł na kilka miesięcy. Poza tym „Barca” kupiła jedynie starego Paulinho, chimerycznego Deulofeu, a także Semedo. Czyli nazwiska, które raczej wywołują śmiech, a nie podziw i szacunek, jeśli myśli się o nich w kontekście Barcelony. Naprawdę wszystko więc wskazywało na to, iż nie będzie trzeba się tym razem zbytnio napocić w lidze. Potwierdzeniem tego zapewne był Superpuchar Hiszpanii, w którym piłkarze Realu spuścili manto odwiecznemu rywalowi. Tak też piłkarze Zidane’a przystąpili do rozgrywek ligowych w iście komediowej atmosferze, która z każdym kolejnym meczem stawała się coraz bardziej dramatyczna. Zbyt mocne słowa, bo przecież rozegrano dopiero dziesięć kolejek? Niekoniecznie, ponieważ Real nigdy nie zdobył mistrzostwa, gdy tracił osiem oczek do lidera. Tak źle u mistrza Hiszpanii nie było od sezonu 2012/2013, gdy drużynę prowadził jeszcze Jose Mourinho. Wtedy zakończyło się drugim miejscem i 15-punktową stratą do Barcelony.
Przede wszystkim Real Madryt nie jest wystarczająco skoncentrowany, a najlepiej było to widać w ostatnim przegranym meczu z Gironą. Nie ukrywają już tego nawet piłkarze, którzy doskonale zdają sobie sprawę, że całkiem możliwym jest, iż przegrali ligę, która nawet na dobre nie wystartowała.
– Koncentracja? Musi to przychodzić naturalnie. Musimy być bardziej zmotywowani, bo każdy może nas skrzywdzić. Nie możemy zostawiać nikomu szansy, bo skończy się tak jak dzisiaj – powiedział Isco.
Akurat do młodego Hiszpana można mieć najmniej zastrzeżeń, bo jako jedyny wygląda na gościa, który chce, a przede wszystkim – może i potrafi. Na zupełnie innym biegunie jest Cristiano Ronaldo, który zaliczył fatalne wejście w sezon. Wystarczy tutaj powiedzieć, że do tej pory oddał w lidze 40 strzałów, a zdobył tylko jedną bramkę. Średnia strzelonych goli do liczby oddanych strzałów wynosi zatem 2,5%. Przez ostatnie pięć sezonów Portugalczyk w tej statystyce nie schodził poniżej 18%. Rzecz jasna, to nie jedyny problem Realu, gdyż wielu zawodników jest kontuzjowanych – Navas, Carvajal, Varane, Bale. Gdyby doszło do tego w poprzednim sezonie, to pewnie wielkiej tragedii by nie było, ponieważ „Królewscy” imponowali szeroką kadrą. Jednak tym razem francuski szkoleniowiec – przynajmniej teraz – nie ma zbyt wielu opcji, aby rotować składem.
Tymczasem w pełni skupiona Barcelona oklepywała kolejne drużyny, które co prawda nie były w większości najmocniejsze, ale przecież z takim również można stracić punkty. Przykładów daleko szukać nie trzeba, gdyż Real w tym sezonie zdążył już potknąć się z Gironą, Betisem czy Levante. Oczywiście drużyna Valverde nie gra kosmicznej piłki, która przywraca wspomnienia z czasów Pepa Guardioli. Jednak regularność, koncentracja i pełne skupienie w każdym meczu muszą budzić podziw. Poza tym nie chce mi się wierzyć, że to najlepsza wersja tej Barcelony. Wydaje mi się, że niebawem „Barca” wejdzie na jeszcze wyższy poziom sportowy, a jeśli przy tym utrzyma obecną koncentrację i skupienie, to rekord 100 punktów w lidze może być poważnie zagrożony. Rzecz jasna, Real również zacznie grać lepiej, a zapewne dużo lepiej. Jednak odrobienie tak dużej straty w lidze hiszpańskiej jest wyjątkowo trudne. Choć „Królewscy” już nie raz udowodnili, że potrafią dokonywać historycznych rzeczy, więc póki piłka w grze…
Bartosz Burzyński