Kuba Witek to filmowiec, fotograf, autor książek i raper, którego możecie kojarzyć pod ksywą Tusz Na Rękach i z zespołu Zaburzenia. Jakiś czas temu stwierdził, że przejedzie całą Islandię wzdłuż i wszerz i latem poprzedniego roku po prostu tego dokonał.
ROWEREM.
Nie przeszkodził mu w tym fakt, że w swoim ekwipunku miał tylko ubrania z lumpeksu, na rowerze nie jeździł ani razu od dwóch lat, nigdy w życiu nie przejechał na raz więcej niż 100 kilometrów, a w namiocie nie spał od czasów młodzieńczych obozów. Nie przeszkodził mu w tym wiatr, który momentami wiał z taką siłą, że jego rower jechał do tyłu. Problemem nie było też to, że ruszył w tę podróż samotnie.
Oczywistym jest, że nie była to podróż łatwa choćby dlatego, że pogoda na lodowej wyspie bywa skrajnie ekstremalna. Co się myśli prowadząc rower przez dwanaście godzin? Dlaczego wychodzenie ze strefy komfortu jest najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić dla samego siebie? Czy warto podróżować samemu? Czy trudno podróżować samemu? Jak wygląda życie na Islandii największej mniejszości narodowej, czyli Polaków? Co się myśli dojeżdżając do Reykjaviku po osiemnastu dniach tułaczki? Jak to jest, gdy przed osiemnastką trafiasz do oddziału zamkniętego nie potrafiąc poradzić sobie z narkotykami?
Zapraszam na inspirującą rozmowę z Kubą Witkiem o tym, jak w 18 dni przejechał na rowerze Islandię. Uwaga: czytacie na własną odpowiedzialność. Niewykluczone, że po lekturze ktoś z was wejdzie na stronę linii lotniczych i zaklepie połączenie do Reykjaviku lub w jakimś innym kierunku.
Jesteś z Kielc, więc rozstrzygnijmy na starcie szalenie ważną kwestię. Gdzie bardziej piździ: na dworcu w kieleckim czy na Islandii?
Zdecydowanie na Islandii. Zdecydowanie.
Ale nie oszukujmy się: te Kielce musiały cię zahartować.
Wiatr polski i islandzki bardzo się różni. U nas podczas wichur wieje falami, zrywami, są takie podmuchy. A tam wiatr wieje bez przerwy jak w suszarce, co wyrabia w tobie takie… Nie chcę nazwać tego zobojętnieniem, ale po prostu w pewnym momencie przestajesz zastanawiać się nad warunkami i po prostu idziesz przed siebie. Nie zwracasz uwagi na to co dookoła, masz do pokonania drogę i tylko to stoi przed twoimi oczami. Wiatru w ekstremalny sposób doświadczyłem już drugiego dnia podróży, gdy przeszedłem 80 kilometrów prowadząc rower, bo inaczej się nie dało. Gdy wsiadałem na niego – wiatr mnie cofał albo pedałowałem w miejscu. To była jakaś masakra, ale gdy dzisiaj o tym myślę, wcale nie wspominam tego tragicznie.
Ile ci to zajęło czasu?
Cały dzień.
Dziesięć godzin? Dwanaście?
Nie wiem dokładnie, bo robiłem jeszcze przerwy, ale mniej więcej coś koło tego.
Musiałeś sobie pomyśleć: kurwa, po co mi to było.
Wtedy jeszcze nie. Bardziej miałem nadzieję, że jutro już będzie dobra pogoda i tym żyłem. Gdy na Islandii jednego dnia panują ekstremalne warunki, na drugi dzień może być przyjemne słońce. Natomiast gdyby ktoś przed podróżą powiedział mi, że tak będzie wyglądał mój drugi dzień…
Nie pojechałbyś.
Pewnie nie. Gdyby ktoś mnie spytał o najtrudniejszy moment podróży, to na pewno nie byłby to ten. Zresztą trudniej było dzień później, gdy pogoda była już dobra, ale… odpadł mi pedał. W takiej sytuacji liczysz na cud, lecz nie myślisz o tym, czy jechać, czy nie. Jedziesz, bo musisz. Los się do mnie uśmiechnął, bo trafiłem na Islandczyków, którzy tak mi to zrobili, że działa do dzisiaj.
Dowód na to, że Kuba nie koloryzuje mówiąc o islandzkim wietrze.
W książce jako najtrudniejszy moment wskazujesz samą decyzję o wyruszeniu, co pokazuje, że sama podróż trudna nie była.
Podróżuję od jakiegoś czasu, ale raczej były to podróże – hmm – spokojniejsze. Jakieś wymiany młodzieżowe, obozy, kiedyś odbyłem podróż samemu przez Brukselę i Paryż. Podróż samemu jest czymś, co polecam zdecydowanie każdemu. Percepcja miejsc, ludzi, sytuacji jest kompletnie inna i możesz się nauczyć wiele o sobie. Generalnie lubię ludzi, nie mam problemu z tym – jak widzisz – by sobie pogadać, ale czasami z pierwszym kontaktem bywa u mnie różnie. To była jedna z głównych myśli motywacyjnych przed Islandią, by się w tym rozwinąć. Żeby wyruszyć z kimś w taką podróż, najlepiej, by ta osoba miała bardzo podobne doświadczenia do twoich. Musi mieć świadomość, że też to lubi. Budziłem się rano i miałem super nastawienie, traktowałem każdy kolejny dzień jako mega wyzwanie. Nie wszyscy tak mają. Poznałem ostatnio na Islandii dziewczynę, która pojechała do Azji z trzema chłopakami z ogłoszenia. Szybko się okazało, że oni lubią sobie pospać dłużej, że wielu rzeczy im się nie chce robić i w końcu się od nich odłączyła.
Poza tym jak nie masz komu ponarzekać, to nie narzekasz. Raz miałem takie podejście pod górę z rowerem, że jak teraz o tym myślę to wciąż mam wrażenie, że to trwało cały dzień. Wiatr, zimno, skończyło mi sie jedzenie, ciężarówki wielkie, które zapieprzają koło ciebie… Ale nie koncentrujesz się na negatywnych emocjach, bo nie masz wyjścia, musisz wejść. Normalnie kląłbyś do kogoś co minutę, ale nie miałeś do kogo.
Pierwszy raz na Islandię poleciałem przypadkiem. Co tu dużo mówić: pojawiły się tanie loty z Gdańska WizzAirem po 250 złotych. Od razu kupiłem bez zastanowienia, szczególnie, że lot wypadał w moje urodziny. Za pierwszym razem nie wiedziałem o Islandii nic: tyle, że to egzotyczne miejsce, że są tam piękne widoki, znałem piosenkarkę Bjork, ale to był totalny spontan. Na miejscu zobaczyłem, że to kraj, w którym jest nieskończona ilość pięknych miejsc i od razu wiedziałem, że chcę zobaczyć go w całości. Na początku było to marzenie na zasadzie… No nie wiem, załóżmy, że lecisz do Nowego Jorku i myślisz sobie: jak tu jest wspaniale, o jak zobaczyłbym całe Stany. Myślisz raczej z przymrużeniem oka, na zasadzie marzenia, które prawdopodobnie nigdy nie spełnisz. Ja też nie traktowałem swojego marzenia poważnie, zwłaszcza, że koszty objechania Islandii samochodem to kwoty kosmiczne.
Dzienny wynajem auta kosztuje tyle, co w Polsce dobry rower.
W końcu zacząłem kombinować, jak można to zrobić w inny sposób i pojawił się pomysł na rower. Napotkałem na cytat: Hampreysa: „Żeby jechać na rowerze, trzeba na niego wsiąść i pedałować”. I tyle, tu nie ma żadnej filozofii. Po podróży na Islandii już wiem, że dopóki będę miał siłę w życiu, to będzie mój ulubiony sposób podróżowania. Człowiek ma szanse doświadczyć podróży w zupełnie inny sposób. Jaka jest jazda samochodem – wszyscy wiemy. No jasne, możesz sobie popatrzeć przez okno, jest fajnie. Jadąc rowerem doświadczasz dźwięku, wiatru, zmęczenia, tworzą się w twojej głowie przeróżne przemyślenia, które niekoniecznie muszą dotyczyć miejsca, w którym jesteś. Mówiłeś, że w mojej książce brakuje ci refleksji, przemyśleń właśnie. Nie chciałem bardzo wnikać w siebie, bo musiałbym wyjaśniać wątki, nie taki był cel. To miała być relacja. Chciałem po prostu pokazać ludziom, że to wcale nie jest jakieś skomplikowane.
To się udało, po przeczytaniu twojej książki mam wrażenie, że objechać Islandię rowerem dałby radę każdy, co na pozór brzmi dziwnie.
Jestem amatorem, ale nie mogę nawet powiedzieć, że byłem jakoś superzdeterminowany na ten cel. To było rzucenie się na głęboką wodę. Gdy szykowałem się do wyjazdu, moja mama doradziła mi, żebym wziął namiot i pojechał za miasto się przespać, bo nie spałem w ten sposób wiele lat. Ale ja już wtedy wiedziałem, że gdy to zrobię stwierdzę, że to dramat i w ogóle nie lecę. Gdy już rozbiłem się jednak na miejscu, okazało się, że pokochałem to totalnie.
Kiedy ostatni raz jechałeś na rowerze przed Islandią?
Około dwóch lat nie jeździłem.
I ani razu nie przejechałeś się przed wylotem?
Nie, bo nie zdążyłem, rower dostałem kilka dni przed startem. Dwa lata przed wylotem umówiłem się ze znajomymi na podróż po okolicznych górkach. Miałem starego górala, który był trochę na mnie za mały, bez amortyzatorów. Przejażdżka skończyła się tak, że nie mogłem chodzić i musiałem zadzwonić po moją mamę, by przyjechała autem na obrzeża Kielc i mnie zabrała. Nie wsiadłem już na rower na długi czas. Wiedziałem, że to wina roweru, który nie był do mnie przystosowany.
Brzmi jakbyś był kompletnie nieprzygotowany, co znów potęguje przekonanie, że taka podróż to w zasadzie bułka z masłem.
Wszystkie ciuchy, jakie miałem na sobie podczas wyprawy zostały kupione w lumpeksie. Kurtka za dziesięć złotych sprawdziła się najlepiej na świecie. Czy podróż przez Islandię rowerem jest łatwa? Ciężko powiedzieć, bo wiem, że ta Islandia była dla mnie mimo wszystko łaskawa. Gdy później jechałem tam samochodem, przeżyłem mój pierwszy sztorm. Gdybym był na rowerze, mógłbym nie dać rady, bo bałem się, że mi przewróci jeepa. Najważniejsze w podróży rowerowej jest nastawienie psychiczne. Musisz się cały czas się tym jarać. Jarać się, że jedziesz, że pedałujesz. Jak pozwolisz sobie na myślenie „o nie, dziś znowu 100 km”, to już koniec. Ja tak nie miałem ani razu. Miałem gorsze momenty, ale natura rekompensowała wszystko. Gdyby trafiły mi się 2-3 bardzo podobne dni w bardzo podobnym terenie, pewnie miałbym dość. Ale na Islandii co chwilę jest coś nowego. Nowa góra, nowy wulkan, nowy wodospad.
Ta podróż była bardzo oczyszczająca z pewnych rzeczy, które każdy w sobie ma, mowa o jakichś wątpliwościach, rozterkach. Wysiłek uwalnia endorfiny, dzięki czemu człowiek potrafi uwolnić umysł. Zresztą wielu myślicieli chwaliło sobie bardzo chodzenie, bo pobudzało to ich myślenie. Dochodzi do ciebie, co jest ważne, poznajesz siebie. Szczególnie w takim kraju jak Islandia, gdzie ludzi spotykasz tylko wieczorem na kempingu, gdy już wszyscy są totalnie zmęczeni i niby są te rozmowy, ale czasami totalnie na siłę, bo po prostu nie masz już energii by gadać, chcesz tylko zrobić jedzenie czy podładować telefon zanim uśniesz, mimo że głowa ci leci w dół na stołku. Wszyscy są tam bardzo ciepli, mimo że wiedzą, że za chwilę się rozjedziemy i już nigdy się nie spotkamy.
W podróży uświadomiłem sobie to – zabrzmi jak największy banał świata, a wiem, że to nie jest proste, naprawdę nie jest – że jak człowiek czegoś naprawdę chce, to wszystko da się zrealizować. Dało mi to dużo pewności siebie, satysfakcji. Pierwszego, drugiego i trzeciego dnia wyobrażałem sobie jak to będzie, jak już dojadę do mety. Gdy to się stało, emocje były zupełnie inne. Cieszyłem się – jasne – ale był raczej emocjonalny zjazd, że to już się kończy.
Właśnie, co się myśli, gdy się dojedzie do celu?
Że życie nigdy nie będzie już takie samo. Że głód doświadczeń będzie towarzyszył ci już zawsze. Wiedziałem, że to nie koniec, a początek. Nie wiem, ja chyba po to żyję.
Jak sobie radziłeś z samotnością? Jak spędzałeś czas jadąc sam ze sobą?
Nie było to trudne, bo nie było czasu na to, by się zbytnio zagłębiać…
Trzy tygodnie na rowerze, w ogóle nie miałeś czasu, faktycznie. Głupie pytanie.
Naprawdę nie myślałem o tym, czy mi źle i czy samotność mi dokucza, więc nie mogę powiedzieć, czy sobie z tym radziłem, bo ja w ogóle nie miałem takiego problemu. Budzisz się rano – jesteś wśród ludzi. Nawet jak z nimi nie gadasz, to oni się tam kręcą: kolejka do kuchni, do łazienki itd. Potem wsiadasz na rower i widzisz nowe wyzwanie, nie wiesz co cię spotka. Ja nie studiowałem Islandii przed, nie wiedziałem na co trafię, nie sprawdzałem nawet atrakcji turystycznych. Przy atrakcjach spotykałeś ludzi, więc znów miałeś okazję do kontaktu. Pomiędzy jazdą były też chwile, gdy mogłeś sobie usiąść na skale i zjeść śniadanie w pięknym miejscu z widokiem na ocean. Siedzisz na luzaczku i czujesz, że jest tak dobrze. Inna sprawa, że przewartościowałem swoje życie, bo przebywanie przez długi czas z sobą samym w trudnych warunkach popycha cię do innych wniosków niż w swoim codziennym otoczeniu.
Co chwilę wychodzisz poza strefę komfortu.
Chyba tak to najłatwiej nazwać. To dostarcza codziennie innych myśli niż zazwyczaj. Zaczynasz się zastanawiać, które twoje relacje są ważne, które są nieistotne. Odcinasz się od tego, co ludzie mogą o tobie pomyśleć. Często myślisz o tym co kto o tobie sobie pomyśli, a będąc tyle kilometrów od nich skupiasz się na tym, czego ty naprawdę chcesz. Nie słuchałem muzyki po drodze, więc myśli było więcej. Zacząłem uprawiać sport bez muzyki od momentu, gdy zapomniałem ipoda z domu. Najwspanialsza rzecz na świecie: słyszysz oddech, łapiesz lepszy rytm. Jesteś daleko od codziennej technologii. Nie odbierasz telefonów, nie sprawdzasz Facebooka, nie słyszysz szumu miasta, klaksonu. Człowiek zwalnia. Cały czas byłem tylko w internetowym kontakcie z islandzkimi Polakami, gdyż codziennie dawałem wpis na bloga. Bardzo dużo mnie to kosztowało. Musiałem wstać wcześniej, często był problem z prądem, było to strasznie upierdliwe. Ale z perspektywy czasu to była extra work, którą wykonałem, żeby zrobić coś lepiej niż inni.
Bardzo ci to pomogło, bo podczas podróży odzywali się do ciebie ludzie i zapraszali do siebie.
Tych ludzi było tak dużo, że w tym roku pociągnąłem ten temat i pojechałem tam nakręcić film o Polakach na Islandii, odwiedzając tym samym ludzi, których nie zdążyłem podczas wyprawy rowerowej. Poznałem Polaków z całej wyspy, państwo ambasadorów, więc teraz na Islandii jestem jak u siebie. Mieszkałem przez pięć lat w Anglii, więc wiem, jak wygląda emigracja. Choć nie mam jakichś tragicznych wspomnień, to jeśli chodzi o Polaków w Anglii… Gdy żyjesz we własnej społeczności, masz obok rodziców, głupio ci kupić sobie nagle – powiedzmy – buty ze skóry węża. A w Anglii nikt cię nie kontroluje, możesz być nowym człowiekiem i idziesz na całość.
Stary mechanizm: niby jedziesz zarobić, a wszystko tracisz na głupoty.
Musisz sobie rekompensować. Na co dzień jesteś w pracy, w której ktoś stoi ci nad głową i wykonujesz zazwyczaj mało ambitne rzeczy, wiadomo. Bardzo często traktują cię jak obcokrajowca, zwłaszcza gdy jesteś Polakiem. Poziom frustracji podnosi się strasznie. Gdy zobaczyłem polskich Islandczyków i ich ogromną otwartość, ciepło, pozytywne nastawienie, brak nieufności – zaczarowało mnie to. Surowość Islandii i te ogromne pustki, które sięgają po horyzont, to zimno wyspy – paradoksalnie to bardzo tych ludzi zbliża. Wpływ ma pewnie też to, że spotkania z ludźmi są rzadkie, więc zupełnie inaczej się do nich podchodzi. Polacy jadą na Islandię nie po to, by pracować i pić wódkę, przejmują się tym krajem, kochają jego piękno, wkurzają się, że turyści niszczą ten kraj. To jest straszne: miejsca, w których ja byłem jadąc na rowerze, rok później były opłotkowane, by nikt ich nie niszczył. Przerób turystów ogromny.
Czytałem, że rocznie jest tam trzy razy więcej turystów niż mieszkańców.
W tym roku było dziesięć razy więcej. Islandczycy są bardzo otwarci na nowych ludzi. Może wynika to z tego, że w różnych momentach historycznych musieli się otwierać na inne nacje choćby ze względu na mieszkankę genów. Był moment, w którym mieli z tym ogromny problem. Musieli sprowadzić nowych ludzi i pomieszać krew. Wiem, że na pewno przyleciał tam batalion angielskich żołnierzy przed drugą wojną światową właśnie w tym celu.
Słyszałem, że na Islandii funkcjonuje aplikacja, w której Islandczyk może sprawdzić, czy dziewczyna, do której podszedł na dyskotece, nie jest czasem jego kuzynką. Wszyscy są ze sobą spokrewnieni żyjąc od lat we własnym sosie. Potwierdzasz?
Tak, tak, to funkcjonuje. Gdy wyjdziesz na ulice i popatrzysz na ludzi to widzisz bardzo duże podobieństwo. Dla nich w tym momencie to może mniejszy problem, ale wiele lat był. Jedna z bohaterek mojego filmu – Bogusia, która jest tam 26 lat – wzięła ślub z Islandczykiem. Pod tym kątem był trochę zorganizowany jej pobyt: zaproszono kobiety z Polski niby do pracy, ale liczono na to, że zostaną i dostarczą nowych genów. No i tak się stało. Jej synowie są już pół Islandczykami, pół Polakami.
Świeża krew, mogą przebierać w dziewczynach.
Tym bardziej, że kobiet jest tam więcej. Polacy to największa grupa etniczna po Islandczykach, jest już nas tam coś koło 20 tysięcy. Wiele informacji na mieście jest napisanych po islandzku, angielsku i polsku. Poznałem ludzi w różnym wieku, o różnych zainteresowaniach, osobowościach, jednych z dwumiesięcznym stażem, innych z dwudziestoletnim. W filmie pokazuję historię Polaków, którzy osiedlili się tam na stałe. Grzegorz z północy prowadzi np. swoją restaurację, która jest bardzo ceniona przez Islandczyków. Monika i Rysiek, którzy mnie uratowali jak się spóźniłem na lot, prowadzą motel z ogromnym sukcesem. Maciek jest królem kebabów w Reykjaviku. Doszedł do takiej kasy, że wybudował sobie tam dom i kupił Porsche. Samoloty latają z północy Islandii tylko po to, by kupić od niego kebab.
Nie do końca rozumiem, co do mnie powiedziałeś. Jak to samolotem po kebab? Chodzi o to całe duże mięso, z którego się potem robi ścinki, tak?
Nie, zwykły kebab, taki w bułce.
Latają samolotem po kebsa?!
Tak, dwa razy to się już zdarzyło. Wzięli parę siatek i załadowali do samolociku. Islandia to stan umysłu. Grzegorz z północy mówił mi, że gdy jakiś Polak odwali coś po drugiej stronie wyspy, to bardzo szybko dociera to do niego. Ludzie do siebie dzwonią i za chwilę plotki obiegają cały kraj.
Bardzo interesuje mnie też inna rzecz: jak Polacy radzą sobie z alkoholem? Przy takich bandyckich cenach musi kwitnąć bimbrownictwo.
Poznałem tylko jedną osobę, która coś robi. Problemem nawet nie są finanse – jak tam żyjesz i zarabiasz to cię stać – ale to, że sklepy z alkoholem są otwarte tylko od 12 do 17 w dni powszednie. Gdy je otwierają, uderzają tam kolejki ludzi, którzy od razu kupują zgrzewkami. Islandczycy mówią o sobie wprost, że są alkoholikami. Zapraszasz kogoś na obiad, proponujesz wino, słyszysz:
– Nie, jestem alkoholikiem.
U nas byłby obciach, by na wejściu coś takiego powiedzieć, to delikatna sprawa. A u nich to normalne. Oni piją inaczej. Pogoda ma bardzo depresyjny klimat, więc ich picie ma inny charakter. Poza Reykjavikiem nie ma klubów, w mniejszych miejscowościach jedynymi rozrywkami jest bar, restauracja, kino i basen. Gdy młodzi ludzie chcą się rozerwać, biorą czteropak piwa, jeżdżą po polach i słuchają radia, bo nie mają nic innego do roboty, a gdy kierowca jest lekko pijany wszyscy przymykają oko. Nie ma jednak takiego picia dla picia, nie upijają się, nie ma agresji.
To nie są alkoholikami, wymyślają sobie.
Oni mają też poważny problem z lekami antydepresyjnymi i narkotykami wśród islandzkiej młodzieży. Wynika to z tej nudy i ograniczonych możliwości.
I chyba z tego, że przez pół roku ciemno.
Na pewno. Islandia to nie tylko piękne widoki, ale też wulkany, trzęsienia ziemi, sztormy, długie noce, czasami masz trzy-cztery godziny światła w ciągu dnia. Jeśli ktoś pracuje, to przez długi okres nie widzi światła w ogóle. Ludzie mówią, że działa to bardzo depresyjnie. Z kolei słońce przez cały dzień i noc, to letnie, też jest bardzo ciężkim przeżyciem. Gdy nie jesteś zmęczony zaczynasz cierpieć na bezsenność. Muszą zastawiać okna zasłonami, co też działa negatywnie, bo np. my w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że budzi cię światło. A tam budzi cię ciemna nora. U nas czasami jest źle, jak pada 2-3 dni. A tam czasami pada przez 2-3 tygodnie. Człowiek nie chce wyjść z domu i to bardzo dołuje. W Polsce niezależnie od pogody możesz wsiąść w auto, jechać do galerii i w jednym miejscu załatwić kilka rzeczy. A u nich nie ma galerii, nie chce im się wychodzić. Izolują się. Mój film nazywa się w ogóle Isoland, izolacja była dla mnie słowem-kluczem. Islandia to kraj wyjęty z czasoprzestrzeni. Przyjechała tam Litwinka do pracy w hotelu i w pewnym momencie ukradła coś z kasy. Znajomi opowiadali, że Islandczyk nie potrafił tego przeżyć.
– Ale dlaczego ona to zrobiła? Przecież to nie jej pieniądze. Dlaczego tak się stało?
U nas to normalne, że nie zostawisz roweru, a tam zostawisz MacBooka podpiętego do ładowarki i nikt ci nie weźmie. Nie rozumieją, dlaczego ktoś może coś ukraść. Gdy ludzie chcą zapłacić za kemping a nie ma nikogo z obsługi, to kładą banknot do foliowej torebki i przyklejają to do drzwi taśmą klejącą. Nikt tego nie weźmie. Nikt nawet się nie zastanawia, by wziąć. To się udziela obcokrajowcom, bo to przede wszystkim oni są na tych kempingach. Pewien Niemiec powiedział mi, że jego zdaniem przyjeżdżają tam ludzie z kasą, dlatego nie ma kradzieży.
Urzekło mnie jak w książce napisałeś, że zostawiłeś przy drodze rower z całym sprzętem i poszedłeś na parę godzin zwiedzać wulkan.
Mimo że nie wierzę w żadne zabobony to uważam, że gdy człowiek zamartwia się czy go okradną, to w końcu go okradną. Ja naprawdę staram się o tym nie myśleć. Jestem z jednej strony bardzo przygotowany na różne sytuacje, z drugiej strony bez przesady. Nie można odmówić sobie wycieczki na wulkan tylko dlatego, że nie masz gdzie zostawić roweru. Jasne noce na Islandii pomagały w podróży. To takie fajne uczucie psychiczne: wiesz, że nawet jak dojedziesz na kemping o 22, to wciąż masz chwilę, by się spokojnie rozbić, wyluzować, nacieszyć, a nie od razu spać. Było to ważne o tyle, że ja nie zaplanowałem sobie trasy od a do z. Żyłem informacją, że na Islandii wszędzie możesz się rozbić na dziko. Teoretycznie tak jest, praktycznie to się nie sprawdza. Ciężko jest znaleźć proste, miękkie podłoże, wiatr jest bardzo silny, a kempingi masz zwykle otoczone górami czy skałami. Dopiero na miejscu pobrałem mapkę i tam miałem wykaz kempingów. Wyruszając danego dnia wiedziałem po prostu, że dziś muszę przejechać 80 km. Były takie dni, że jechałem tylko 60 i resztę dnia spędzałem na spacerze, a były takie, gdy przez 130 km po drodze nie było po prostu nic.
Nie uciekniemy od piłki nożnej, bo byłeś tam w czasie Euro 2016…
Byłem nawet na meczu na rynku w Reykjaviku, gdy Islandia grała z Austrią. Niesamowita energia. Wszyscy wymalowani w islandzkie barwy. Miałem okazję zobaczyć na żywo to ich HUH.
Podobno – z naciskiem na podobno – ściągnęli to od VIVE Kielce.
A propos, poznałem tam rodzinę, taką starszą babkę, która pokazywała mi zdjęcia swoich bliskich i w opowiadając o takim małym chłopcu powiedziała:
– On chce grać w VIVE Kielce.
A ja mówię: co?! Przecież ja jestem z Kielc! A on koszulki, barwy, wszystko. W te wakacje widziałem się z nimi, bo przyjechali do Kielc na mecz VIVE. Dla niego i jego ojca to marzenie. Jaki ten świat mały. Co do meczu, uderzyło mnie to, że stoisz w tłumie Islandczyków, którzy są tacy głośni, tacy wielcy, ale nie czujesz pierwiastka agresji, co niestety w Polsce w tłumie kibiców nie jest odczuwalne. Masz piwo i boisz się kogoś potrącić, bo może być gorąco. Tam ogromny uśmiech – wszyscy w ogóle tam się do siebie uśmiechają i to szczerze, nie po amerykańsku – co już jest niesamowite. Szczególnie, że widzą, że jesteś obcokrajowcem, więc tym bardziej są uśmiechnięci, można zagadać. Czuć taką energię, że oni mega przeżywają tę reprezentację. To było dla nich jak święto narodowe. Szczególnie, że oni są bardzo zapatrzeni na angielską piłkę nożną, a wygrali z Anglią. Słyszałem historie, że Islandczycy w pracy potrafią się drzeć na siebie a potem nie rozmawiać ze sobą tygodniami, bo się pokłócą o jakiś mecz Arsenalu z Chelsea.
Podobno po Reykjaviku można było poczuć wyludnienie, gdy taka część populacji poleciała do Francji.
Tam ogólnie jest mało ludzi. Poza jedną główną ulicą, na której spotkasz głównie turystów, w ogóle nie ma ruchu. Wystarczy, że od serca centrum przejdziesz dwie przecznice i jesteś na totalnym zadupiu, cisza, spokój, domki. Oni są nieskażeni współczesną cywilizacją. Tam od wieków bardzo ceniona była niezależność, z drugiej strony nie ma problemu, by sobie pomagać. Gdy na Islandii potrzebujesz pomocy, musisz zasygnalizować to bardzo mocno, nikt ci jej sam z siebie nie udzieli, nikt się tobą nie zainteresuje. Niby możesz sobie pomyśleć, że mają w dupie to, że siedzisz na poboczu z rowerem, ale to nie tak. Tam nie ma konwenansów. Czegoś potrzebujesz – to o to prosisz. Normalna rzecz. Tym bardziej, że jesteś w surowym miejscu. Ludzie, którzy tam żyją opowiadają o tym, jak przeżyli swoje pierwsze trzęsienie ziemi…
Pierwsze trzęsienie ziemi, jak to brzmi.
No, bo przeżyli ich ileś tam w życiu. Albo kilkanaście sztormów, które ruszały domami i przesuwały samochody na parkingach. Nie mówiąc już o wulkanach – nawet jeśli nie ma zagrożenia wybuchu, to czasem topnieją lodowce w pobliżu wulkanu, podnosi się stan rzek i są powodzie. Nie mówiąc już o pyle jak po erupcji Eyjafjallajökull.
O, powiedziałeś to!
Uczyłem się (śmiech). Wyspa była sparaliżowana, to miało wpływ na gospodarkę i doprowadziło do paru kryzysów, bo ten kraj żyje w dużej mierze z turystyki. Gdybyś chciał jeździć po Islandii samochodem, spać w hotelach i jeść w restauracjach, po tygodniu wydałbyś pięciocyfrową kwotę. Ja za trzytygodniową wyprawę zapłaciłem trzy tysiące złotych. Tysiąc za loty z bagażem i sprzętem, reszta na kempingi i jedzenie. Niektórzy w kraju się dziwili, ale wypad do europejskiej stolicy na 2-3 dni to bardzo często połowa kwoty, którą wydałem, więc jak na taką przygodę to mała cena. W ogóle gdy wróciłem do Polski, doznałem szoku. Siadam do taksówki na lotnisku i w radiu toczy się rozmowa o emigrantach. Taksówkarz mówi mi na wejściu:
– Ja to jestem tolerancyjny, ale trzeba by zrzucić bombę na tę Arabię. To jest naród, który się panoszy i trzeba ich uspokoić.
Na drugi dzień w Lidlu babka robi awanturę o to, że na butelce piwa są za małe literki i ona nie może przeczytać składu. Podkręca swojego męża, który woła kierownika i robią awanturę. Na Islandii takie rzeczy KOMPLETNIE się nie dzieją. Historia, która najlepiej oddaje klimat Islandii – droga, centrum miasta, samochody jadą w jedną i drugą stronę. Znajomi zatrzymują się nagle na środku i zaczynają rozmawiać przez szybę. Za jednym czekają samochody i za drugim też. Nikt nie zatrąbi, po prostu czeka się, aż skończą rozmawiać. U nas za coś takiego ktoś mógłby wysiąść i zrobić ci krzywdę. Sam widziałem takie rozmowy na środku i to nie raz. Gdy w Reykjaviku ktoś zatrąbi, możesz w ciemno zakładać, że zaraz usłyszysz polskie „kurwa mać”.
Twoja pierwsza większa wyprawa rowerowa może tak hardkorowa nie była, natomiast okoliczności, w jakich do niej doszło – już tak.
W młodym wieku bardzo się zagubiłem i jako uzależniony od narkotyków 17-latek znalazłem się w ośrodku zamkniętym we Wrocławiu. Jednym z elementów terapii była wówczas ta kilkudniowa wycieczka rowerowa po górach. Może nie było to aż takie wyzwanie, ale na tamten moment można to porównać do Islandii. Wszyscy byliśmy w punkcie życia, w którym mieliśmy na wszystko wygrzewkę, byliśmy zbuntowani, walka była trzy razy większa, gdy ktoś nam kazał włazić pod górę z rowerami. Czas, który tam spędziłem tak mnie zmienił, że z perspektywy wspominam go jednak najpiękniej na świecie. A skoro tak wspominam nawet oddział zamknięty, to mnie motywuje do każdego kolejnego kroku. Każda podróż to pewien element rozdarcia: będzie fajnie czy jednak nie? Ale jeśli wiesz, że koniec końców będzie super, bo przetrwasz, bo dasz radę, bo coś udowodnisz – to popycha cię do tego, by wsiąść samolot kolejny raz.
Ta cała – jakkolwiek ją nazwać – przygoda z narkotykami w młodym wieku nauczyła mnie, że nie można tracić czasu, bo czas jest bardzo ograniczony. Zawsze można znaleźć milion wymówek by czegoś nie robić, bo to najprostsza rzecz na świecie. Nawet a propos takiej Islandii możesz sobie powiedzieć: nie, bo nie mam doświadczenia. Nie, bo dwa lata nie jeździłem na rowerze. Nie, bo nie mam z kim. To nie są chamskie, ordynarne wymówki, teoretycznie wypływają one z twojego rozsądku. Gdybym je komuś przedstawił, nikt nie pomyślałby o mnie „ale lamus”, a wręcz „słusznie, że tego nie robi”. Poznanie negatywnej strony życia pokazało mi, ze trzeba patrzeć w druga stronę, w stronę rzeczy, które cię zmotywują. Powodów, dla których możemy czegoś nie robić znajdziemy milion.
Ty nie szukałeś wymówek i decyzję o pójściu do ośrodka podjąłeś sam.
Gdy człowiek jest w wieku dorastania i wpada w takie problemy, ma poczucie, że już coś przegrał, że jego całe życie będzie ukierunkowane przez tą przegraną. Zacząłem myśleć przez to o sobie bardzo źle. Wszystko przestało mi sprawiać przyjemność, myślałem, że jestem beznadziejny, wina w środku rosła, bo oszukiwałem rodziców, dziewczynę, znajomych, siebie. Czułem, że bardzo się zgubiłem, że pętla się zaciska. Diler dzwonił domofonem, a ja mówiłem moim rodzicom, że „jak Łukasz to mnie nie ma”. Miałem moment przebłysku, że jak nie teraz, to już nigdy. Patrzysz na bliskie osoby, na mamę, na siostrę, które cierpią patrząc na to, co robisz ze sobą i swoim życiem… W pewnym momencie to jedyna droga.
Jak wyglądał ośrodek?
Było tam przede wszystkim dużo zasad. Dla mnie to była taka kolonia karna. Pomimo tego, że wszyscy byli tam z hardkorowych, patoligicznych, kryminalnych środowisk i opowiadali niesamowicie odjechane historie – ja z moimi opowieściami byłem tam leszczem – w ogóle tego nie było po nich czuć. W gruncie rzeczy szybko się okazywało, że w 90% byli to ludzie o dobrym sercu, wszyscy się po prostu zagubiliśmy. Ośrodek działa na zasadzie społeczności. Nadzór terapeutów był bardzo niewidzialny, oni nie uczestniczyli, nie rozwiązywali konfliktów. Społeczność była jednym wielkim organizmem – wybieraliśmy kto będzie pełnił jakie funkcje, kto będzie kontrolował, czy ktoś nie robi czegoś na boku, nie pali papierosów. Najbardziej pomagało wyjść z nałogu to, że odciąłem się od kieleckiego środowiska. To powinien być jeden z pierwszych kroków, zwykle najtrudniejszy, bo uzależniony nie chce się rozstać.
W młodym wieku wydaje ci się, że to cały świat.
Kto się jak zachowa, kto o kim co powie, te całe historie uliczno-podwórkowe – tak, to był mój cały świat. Potem nabierasz perspektywy i widzisz, jaka to strata czasu, jakie te zasady ulicy są infantylne. Najsilniejszym bodźcem były dla mnie historie tych wszystkich ludzi. Miałem kolegę, który z domu wyniósł wszystko, włącznie z dywanem.
Myślałem, że chodzi o wartości.
Nie, wynosił rzeczy dosłownie i sprzedawał co się da na narkotyki. To takie konflikty, z których ciężko wyjść i naprawić relacje. Od wielu rodzice się odwracali. Ci ludzie byli zdani sami na siebie. Gdy ja tego słuchałem, myślałem sobie: Boże, a ja mam rodzinę, która dodatkowo chce, żebym do niej wrócił. Nie mogę tego spieprzyć za nic w świecie. Byłoby mi wstyd przed tymi wszystkimi ludźmi, którzy za taką szansę oddaliby wszystko. Ważne było w tym wszystkim to, byś poczuł, że nie jesteś wyjątkowy. Gdy jako młody chłopak bierzesz narkotyki, wydaje ci się, że jesteś cool, odjechany, że w jakiś sposób jesteś wyjątkowy. Na terapii szybko się okazuje, że jednak nie jesteś, bo działasz według tego samego schematu co reszta. Te wszystkie historie kryminalne: kiedyś tak wyglądało życie typowego nastolatka z Kielc. Najbiedniejszy region Polski i Europy. To było normalne, że ktoś ma starszego brata, który robi różne powalone rzeczy. Jeśli ktoś z Kielc sie o to nie otarł, to albo nie wychodził z domu, albo mieszkał na jakichś obrzeżach. Miałem szczęście, że u mnie nie skończyło się to dużo gorzej, bo ludzie, których znałem, trafiali do więzienia.
Co cię kręciło w ćpaniu najbardziej?
Czułem się taki… Imponowało to dziewczynom, co tu dużo mówić. Kolegom też. Pamiętam sytuację, gdy w liceum paliłem papierosa za papierosem, by pokazać, co to nie ja, a potem musiałem wyjść z autobusu, by zwymiotować. To dobrze pokazuje, jaki miałem charakter. Zrobiłem w życiu wiele durnych rzeczy tylko po to by usłyszeć „ty to odwaliłeś”. Absolutnie jednak nie żałuję tego uzależnienia. Pewnie wolałbym tego nigdy nie przeżyć, z drugiej strony gdybym tego nie przeżył, może nie wsiadłbym nigdy na rower i nie pojechał na Islandię? Terapia w młodym wieku dużo mi dała, a żyjemy w takich czasach, w których każdy powinien udać się do terapeuty. Zostaliśmy stworzeni do tego, by biegać w sukience z liści i polować na jelenie, a nie po to, by patrzeć w ekran telefonu, telewizora, by były światła, muzyka. Za dużo bodźców, nic dziwnego, że nie nadążamy.
Dziś potrafisz być na haju podziwiając widoki Islandii.
Przez tę całą Islandię – książkę, film, premierę w Reykjaviku – czuję się jak na haju. Jeśli czegoś naprawdę chcesz, odrzucasz od siebie wszystkie wymówki. Nie wszystko się uda w życiu, ale wychodzę z założenia, że możesz wszystko, poza oczywistymi rzeczami typu zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Gdy zaplanujesz sobie, że chcesz objechać świat, nie możesz powiedzieć, że ci się to nie uda. Po prostu masz różne drogi, by to przeżyć. Masz walizkę pieniędzy? Możesz jechać dzisiaj. Nie masz? Musisz wykombinować tak, by ją mieć. Zapracować. Poszukać sponsorów. Założyć bloga. Cokolwiek. Jest pierdyliard sposobów na to, by coś osiągnąć. Wielu podróżników opowiadało mi o swoich wyczynach na zasadzie: ja ci opowiem coś pięknego tak, żebyś ty pomyślał, że to nieosiągalne. A ja chciałem to odwrócić. Wolałem opisać rzeczy zwykłe: że po całym dniu jazdy wróciłem do namiotu i obejrzałem odcinek Gry o Tron. Nie róbmy z tego wielkich czarów. Czasem jest ciężko, oczywiście, nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś takiego, że wiatr mnie cofa, że wręcz mogę się na nim położyć. Były góry pod które wprowadzałem rower trzy godziny. Ze swoich poprzednich podróży najmilej wspominam sytuacje w stylu: podróż w nocy na lotnisko bez mapy i telefonu. Wiedziałem, że trafią się jakieś przerąbane sytuacje, ale byłem na nie otwarty.
Wręcz słuchając cię mam wrażenie, że na nie czekałeś.
Tak, chciałem ich. Chciałem się sprawdzić. Chciałem, by wyspa dała mi wpierdol.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. Facebook Kuby Witka / kubawitek.com
***
Sprawdź też inne sportowo-podróżnicze wywiady.
Z Patrykiem Strzeżkiem, siatkarzem Jastrzębskiego Węgla, który w ramach urlopu ruszył w 66-dniową podróż autostopem do Indii.
Są oczywiście tacy co podróżują, ale robią to… może nie na bogato, ale bardziej standardowo czy zachowawczo. A ja wolę bardziej hardkorowy sposób. Chociaż nie ma co podnosić tego do rangi superpodrózowania, hardkorowe podróże dopiero przede mną. Nie ma co ukrywać, to moja duża zajawka i nawet teraz już myślę, gdzie pojechać, co zrobić dalej. Chodzi mi po głowie pomysł, by wyznaczyć sobie różne checkpointy i by za zrealizowanie ich ludzie wpłacali pieniądze na jakiś cel charytatywny. W podróży każdy dzień jest inny. Wstajesz, pakujesz plecak i gdzieś jedziesz. Nie ma takiego samego dnia, poznajesz ludzi. Są ludzie, którzy wracają i się nie mogą odnaleźć w normalnym życiu. Wpadają w wir podróży i to się staje ich życiem. Najbardziej uzależniająca w tym wszystkim jest niezależność. Każdego dnia decydujesz: zostajesz – spoko. Jedziesz – spoko. Ja sam nie wiedziałem, co po powrocie ze sobą zrobić. Wszyscy znajomi w pracy, a do sezonu dwa tygodnie… Totalna nuda. Wymyślałem sobie jakieś zajęcia i skończyło się tak, że wyjechałem ze znajomymi na żaglówkę na Mazury. Dzięki podróżom nauczyłem się, żeby każdego dnia żyć na maksa. To takie oklepane, ale jak długo zamulam i myślę sobie, że coś jest do dupy, bo nie skończyłem kilku piłek na treningu, od razu przestawiam myślenie, że jednak jest super. W sumie w podróży z boku wszystko wygląda, że to łatwe i proste, ale niektóre dni były naprawdę wymagające. Po czasie jednak nie myślisz o tym, że byłeś wściekły, zmęczony i marzyłeś tylko o tym, by położyć się w łóżku. Trzeba to po prostu lubić i akceptować, że będziesz miał sytuacje – jak my – gdy nie będziesz kąpać się przez pięć dni. Jakoś dało się przeżyć. Gorzej mieli kierowcy, którzy nas zabierali.
Adrian Mierzejewski opowiada o swojej karierze w niezwykle barwnych miejscach jak Arabia Saudyjska czy Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Skoro szejkowie to normalni goście, z kim się jeszcze skumplowałeś?
Imionami i nazwiskami ciężko rzucać, byli to choćby ludzie z rodziny królewskiej, która trochę osób sobie liczy. W Dubaju czy Arabii wiele osób bawi się w życie. Do swojego domu zapraszał mnie na przykład bardzo bliski przyjaciel króla. Czasami z nudów bogacze mówią:
– A, zadzwonię do jakiegoś piłkarza, zjemy coś i zrobimy sobie zdjęcie.
Potrzebne im to dlatego, że zdjęcie ze znanym piłkarzem ich w jakiś sposób wyróżnia. W Rijadzie żyje chyba 2000 Prince’ów, ale tylko jeden jest właścicielem klubu. I jemu wystarczy już to. Inni goście, którzy mają siano, nie wiedzą co z nim robić. Myślą: jak tu można zaimponować? Samochód? Nie ta półka. Tygrys? Nie ta półka. No to dzwoni się do takiego Mierzejewskiego i potem opowiada w towarzystwie:
– Ja mam kolegę Adriana z Al-Nassr, a ty nie masz. Mogę sobie do niego zadzwonić, on przyjedzie do mnie na obiad, pogadamy, zrobimy fotkę. A ty go nie znasz! I co masz z tego, że jesteś bogaty?