To miał być dla nich fantastyczny początek sezonu. Miał, bo zespół Zidane’a przestał zachwycać zaraz po starcie i za każdym razem, gdy wydawało się, że z powrotem wraca na prostą – zaraz znów nie spełniał oczekiwań. Nie wszystko złoto, co się świeci. A teraz nie ma nawet pojedynczego błysku. Do sytuacji Realu jak ulał pasują słowa Jose Mourinho sprzed kilku lat: „Real Madryt to największy klub na świecie, ale śpi jak słoń, nie ma siły”.
Estadio Santiago Bernabeu powinno być niemożliwą do zdobycia twierdzą. Tymczasem okazuje się, że fosa, która miała być przeszkodą dla rywali, zamiast tego podtapia zamek „Królewskich”. Bo jak inaczej nazwać cztery wpadki w siedmiu meczach na własnym stadionie? To najgorszy wynik od 19 lat. Real tracił u siebie punkty z Tottenhamem, Valencią, Levante i Realem Betis, nikt nam nie powie, że z zespołami poza jego zasięgiem. Zwłaszcza, że takich w zasadzie nie ma. Natomiast dla Levante czy Betisu, to Real powinien być poza zasięgiem, a okazał się jednostrzałowcem. I to dosłownie, bo tylko po jednym golu było trzeba, aby urwać gospodarzom cztery punkty na Santiago Bernabeu.
Mistrzowie Hiszpanii zdobywają średnio dwie bramki na mecz. Problem polega na tym, że nie tylko strzelają, a gole też tracą. Rok temu Real mógł stracić gola czy dwa, bo i tak wiedział, że strzeli jeszcze więcej, na tym samym etapie rozgrywek ligowych i Ligi Mistrzów miał już 31 trafień. Dwa lata temu było jeszcze lepiej, bo bramek praktycznie nie tracili i do tego etapu rywale cieszyli się z goli zaledwie dwa razy.
Momentami wydaje się, że mentalność zwycięzcy, z której słynie Real Madryt, jest zdominowana przez buńczuczność, lenistwo i niedokładność. Gra po obwodzie, często niedokładne, zbyt lekkie podania, mało celnych strzałów na bramkę, a większość z nich do „koszyczka” bramkarza. Oglądając grę „Królewskich” trudno powiedzieć, że zawodnicy Zinedine Zidane’a są żądni krwi. Po starcie sezonu zostali zagłaskani. Wokół „Los Blancos” było tak słodko, że wręcz musiało to doprowadzić do mdłości. W Superpucharze Europy z Manchesterem United oraz w tym krajowym z Barceloną zaprezentowali się naprawdę wzorowo, odpalili fajerwerki i trudno było nie przepowiadać im świetnego sezonu z kilkoma wygranymi trofeami. Ale, jak widać, sypanie cukru nie wyszło im na dobre… Zaliczyli nieprawdopodobny zjazd, a z Borussią w Lidze Mistrzów udowodnili, że nie w formie problem, lecz w głowach. Po słabym okresie pojechali na Signal Iduna Park i zagrali koncertowo, by kilka dni później znowu zawieść w lidze.
Z przodu roi się od problemów. Pierwszym jest oczywiście Karim Benzema, który z Tottenhamem zmarnował wszystko, co miał – piłkę do dobicia do pustej bramki oraz dwa świetne dośrodkowania, jedno od Casemiro, drugie od Isco. Przy świetnej formie i lepszych statystykach Moraty w zeszłym sezonie – choć mimo wszystko pozostawał on rezerwowym – i pasywności włodarzy podczas letniego okienka transferowego, już nie tylko złośliwi mówią, że Francuz jest pierwszym (i właściwie jedynym) napastnikiem Realu dzięki dobrym relacjom z Zidanem i Florentino Perezem. Generalnie w obecnym sezonie Karim oddał dwadzieścia strzałów. Co dziesiąty kończył się golem…
Trio BBC przestało kogokolwiek straszyć, a nawet istnieć, bo taki atak jest w Madrycie tylko teoretycznie. Przecież Gareth Bale ponownie jest kontuzjowany… A jak na złość pięć meczów pauzy Cristiano Ronaldo wytrąciło go z formy, a może raczej – nie pozwoliło mu do niej dojść.
Lekiem na całe zło miał być Marco Asensio. Po genialnym występie w Superpucharze z Barceloną wieszczono mu bycie pierwszoplanową postacią Królewskich. Tymczasem jest rezerwowym, który ostatnią bramkę zdobył… 27 sierpnia. Czyli wtedy, gdy robiące wszystko na ostatnią chwilę dzieci nie miały jeszcze wyszykowanej wyprawki do szkoły, a Grzesiek Krychowiak zachwycał jedynie uśmiechem na zdjęciach z Bora Bora i tym podobnych.
Kiedy zatem Real się wykuruje? I czy roszadami doprowadzi do tego Zinedine Zidane, powrotem do formy Cristiano Ronaldo, czy dopiero zimą, ruchami na rynku transferowym Florentino Perez? Najlepiej dla madridistas byłoby, gdyby wypaliły dwie pierwsze propozycje, a prezydent klubu zimą dorzucił do pieca i jeszcze wzmocnił wtedy już dobrze funkcjonujący zespół. Jak znamy futbol, może się tak zdarzyć. Równie dobrze, jak bicie kolejnych rekordów, tych negatywnych.