Gdybyśmy mieli wskazać osobę, która na imprezie z okazji awansu kadry na mundial w Rosji mogła być najsmutniejsza, najprawdopodobniej wyciągnęlibyśmy palucha w kierunku Karola Linettego. Były zawodnik Lecha Poznań zawiódł w meczu z Armenią, który rozpoczął w pierwszym składzie, a spotkanie przeciwko Czarnogórze oglądał jedynie z trybun, gdyż narzekał na problemy zdrowotne. Okazało się jednak, że nie były one szczególnie poważne, bo nie przeszkodziły reprezentantowi Polski w dzisiejszym występie przeciwko Atalancie. Na szczęście, bo udało mu się trochę odbić sobie ostatnie niepowodzenia.
Na boisku Linetty zameldował się po przerwie, opuścił je bezbarwny Valerio Verre. Sporo minut, by się pokazać, bo jak wiadomo – Marco Giampaolo nie traktuje obecnie Polaka jak piłkarza podstawowego składu (tylko dwa występy od pierwszej minuty na dziewięć spotkań we wszystkich rozgrywkach) i generalnie trzeba mówić o jego zjeździe w porównaniu do poprzedniego sezonu. Ale dziś środkowy pomocnik zrobił sporo, by zbliżyć się do wyjściowej jedenastki „Blucerchiati”.
Można było mu zarzucać w tym sezonie grę na alibi, przesadne skupianie się na zadaniach w defensywie – no wszystko to, co znamy i trochę irytuje nas w jego grze w meczach kadry. Liczby w ofensywie? Same zera, a przecież w debiutanckim sezonie na włoskich boiskach Linetty pokazywał, że gra do przodu na tym poziomie wcale go nie przerasta. Same zera do dzisiaj, no bo Karol strzelił bardzo ładną bramkę, czym dobił Atalantę (skończyło się na zwycięstwie 3-1).
Zaryzykujemy i napiszemy, że nawet Thierry Henry by się takiego uderzenia nie powstydził.
To drugie trafienie Linettego w Serie A, w maju udało mu się pokonać również bramkarza Lazio. Ale tego występu nie można sprowadzać jedynie do gola, bo Polak ożywił Sampdorię, był pod grą, prócz kilku niedokładnych podań wniósł na boisko bardzo wiele jakości. Tak trzymać! Co można odnieść też do Bartosza Bereszyńskiego, który zaliczył kolejny przyzwoity występ (poza tym, że ze dwa-trzy razy spóźnił się z interwencją w pierwszej połowie). Dawid Kownacki pojawił się na boisku na ostatnie 3 minuty.
Nieco gorzej ten weekend będzie wspominał za to Bartosz Salamon, który też strzelił, ale gola samobójczego w meczu z Bologną (SPAL przegrało 1-2).