Upokorzenie. Można pewnie w mniej radykalnych słowach opisywać przygodę Tottenhamu w ubiegłorocznej Lidze Mistrzów. Ale dla kibiców klubu z wielkimi aspiracjami, już od długich miesięcy goszczącego nieprzerwanie w ścisłej angielskiej czołówce, trzecie miejsce w grupie z Monaco, Leverkusen i CSKA, właśnie tym było. Utrapieniem, które nie pozwalało z optymizmem spoglądać na nieporównywalnie trudniejszy tegoroczny zestaw. Które tylko pogłębiała świadomość, jak dramatycznie słaby jest bilans Spurs w zastępczym domu na Wembley. Okazało się jednak, że tym, czego Kogutom brakło rok temu, a tym, co dziś już z całą pewnością mają, było doświadczenie.
Bo choć to nie do wiary, to aż do ubiegłorocznego starcia z AS Monaco na otwarcie fazy grupowej, trzeba było o większości zawodników Tottenhamu mówić – w kontekście Ligi Mistrzów oczywiście – jako o żółtodziobach. Choć wtedy byli to już uczestnicy mistrzostw świata i Europy, reprezentanci swoich krajów, to żaden z członków tamtej wyjściowej jedenastki nie miał więcej niż 20 meczów w Champions League, a pięciu w ogóle debiutowało w elitarnych rozgrywkach. Pucharowa mądrość, a raczej jej brak, była jednym z czynników, które spuściły wtedy Spurs do Ligi Europy. Gdzie zresztą ich przygoda z pucharami nie potrwała wiele dłużej
Dziś na Wembley widać było, że w rok tej mądrości Koguty nabrały wręcz w nadmiarze. Mauricio Pochettino, świadom stylu, jaki Borussia uwielbia narzucać rywalom, wcale nie próbował rywali odwieść od gry, jaką najbardziej lubią. Nakazał swoim zawodnikom przyjąć warunki niemieckiego pucharowego wyjadacza, zaadaptować się do nich i do maksimum wyeksploatować wykryte we wczesnej fazie meczu słabości.
Taką słabością zdecydowanie był Sokratis Papastatopulos. Gdy już Tottenham miał na koncie dwie bramki po akcjach, w których Grek kompletnie nie radził sobie z błyskawicznymi nalotami rywali, z premedytacją grał właśnie na niego. Harry Kane, za genialnego snajpera uważany nie bez kozery, bo tyleż zabójczy, co jednocześnie znakomicie kalkulujący, postanowił wręcz stać się nieubłaganym sokratisowym prześladowcą.
Była nią też wysoko ustawiona linia obrony, która nie miała prawa uchować się przed zawodnikami o tak ogromnych predyspozycjach sprinterskich, jak Son czy Kane. Z biegiem czasu, gdy Borussia coraz intensywnej musiała gonić wynik (a nie musiała tylko przez cztery minuty na początku meczu i cztery między golem Jarmołenki a Kane’a), między obroną a bramkarzem z drogi ekspresowej robiła się dla Kogutów prawdziwa autostrada. Do tego stopnia, że w ostatnich minutach Sissoko mógł praktycznie od linii środkowej biec na bramkę rywala, mając między sobą a celem tylko Burkiego. I gdyby nie jego biegowa nieporadność, pewnie zamknąłby starcie swoim golem.
To, co nie udało się jemu, udało się w tym meczu Sonowi – po kontrze trwającej zaledwie piętnaście sekund – a także dwukrotnie Harry’emu Kane’owi, który potwierdza, że gdy tylko kończy się sierpień, kończy się też jego strzelecka niemoc, a zaczyna prawdziwa fiesta.
Tak jak dwójkę po stronie zdobyczy zanotował jednak Kane, tak dwójka powinna się też pojawić na tablicy wyników przy herbie Borussii. I to coś, co sympatyków tego klubu – o piłkarzach i sztabie nie wspominając – boleć może jeszcze długo. Gdy bowiem Tottenham wciąż dzierżył w rękach kruche, jednobramkowe prowadzenie, na idealnie wymierzoną wrzutkę na dalszy słupek zdecydował się jeden z najlepszych na boisku w barwach BVB, Dahoud. Minęła ona po drodze dokładnie trzech piłkarzy Borussii na pozycjach spalonych, by wylądować na nodze Aubameyanga, a w konsekwencji – po pięknym złożeniu się do strzału – w bramce.
W idealnym świecie Gabończyk odbierałby nominację do bramki kolejki Champions League, a pogoń za prowadzeniem rozpoczęłaby się od noga. W tym naszym, zdecydowanie mniej perfekcyjnym, uniesiona chorągiewka sprawiła, że Borussia miast napompować się przepięknym trafieniem Aubameyanga, pozwoliła raz jeszcze skarcić się Kane’owi. Odsłaniając przy tym kolejną, wymuszoną sytuacją słabość. Nieumiejętność szybkiego resetu i pozbierania się po absolutnie krzywdzącej decyzji arbitra.
Bolesna nauka z poprzedniego sezonu, jaką odebrały Koguty, zdecydowanie nie poszła więc w las. Szkoda tylko, że cieniem na wygranej Tottenhamu, na którą gospodarze naharowali się jak woły przez dziewięćdziesiąt minut, kładzie się jedna sędziowska decyzja. Nakazująca zadać sobie pytanie, które temu zwycięstwu nieco umniejsza:
„A co by było, gdyby?”