Paweł Golański jest człowiekiem, który jasno ustalił sobie priorytety w życiu: najpierw rodzina, później piłka. W swoim drugim sezonie w Steaule Bukareszt wzbudził zainteresowanie FC Porto i Lazio Rzym, na biurku Gigi Becaliego były nawet konkretne oferty od tych klubów. Ostatecznie po roku wylądował w… Koronie Kielce. Jak sam mówi: wszystko po to, by w spokoju ułożyć sobie życie rodzinne i postarać się o potomka. O swoich synach mówi, że to jego największe życiowe zwycięstwo. Za co na łódzkim osiedlu można było oberwać? Czy robiąc z Gigi Becaliego ojca chrzestnego dziecka można było załatwić sobie grę w pierwszym składzie? Jak utworzyła się mityczna Banda Świrów? O tym wszystkim opowiada w wywiadzie współwłaściciel szkółki piłkarskiej GOL ACADEMY, początkujący menedżer i ambasador R-Gola, Paweł Golański.
Piotr Włodarczyk mówił, że po karierze budził się, jadł śniadanie i oglądał Teleexpress. Patrząc po liczbie twoich aktywności – zamiast Teleexpressu jest chyba jakaś „Kawa czy herbata”.
No tak. Przestawienie się nie było może drastyczne, bo jeszcze przed Chojniczanką miałem pół roku takiego – można powiedzieć – piłkarskiego wyciszenia, odpoczywałem po sezonie z Górnikiem, po którym dość mocno odbiły się na mnie duże zawirowania. Jest łagodniej też z tego względu, że nie brakuje obowiązków. Przede wszystkim mam dwóch wspaniałych synów, którzy potrzebują bardzo dużo uwagi. Zawodowo sporo się dzieje – prowadzimy z Przemkiem Kaźmierczakiem i Krzysztofem Nykielem szkółkę piłkarską GOL ACADEMY, w której trzeba zostawić trochę zdrowia. Od niedawna współpracuję z R-Golem jako ambasador. Prowadzę między innymi program R-Gol Pro, który jest skierowany do piłkarzy Ekstraklasy, I i II ligi. Sam byłem piłkarzem, więc wiem, jak ważne jest dobre obuwie i możliwość wypróbowania optymalnego buta. Koordynuję, przekazuje wskazówki zarówno piłkarzom, jak i R-Golowi. Chcemy udoskonalać produkt, by piłkarze i firma byli wzajemnie zadowoleni. Udało mi się zrobić dwa transfery do Ekstraklasy i menedżerka też będzie moim zajęciem. Obowiązków jest dużo, ale z tego akurat trzeba się cieszyć, bo przejście ze świata piłkarza na drugą stronę wielokrotnie kończyło się w smutny sposób. Nie chciałem do tego dopuścić. Mam wspaniałą rodzinę, której muszę zapewnić dobry byt.
W którym momencie zacząłeś myśleć, co po karierze? Podejrzewam, że te myśli przyspieszyły przez zawirowania w twoich ostatnich klubach – w Targu Mures organizacyjnie był dramat, w Górniku zostałeś odsunięty od zespołu, następne pół roku spędziłeś bez klubu, a w Chojniczance zaszwankowało zdrowie. Posypało się to trochę po odejściu z Korony.
Sam transfer do Targu Mures czysto sportowo traktowałem jako duże wyróżnienie. Wicemistrz Rumunii, drużyna grająca w trzeciej fazie eliminacji Ligi Europy – wracałem na salony. Nikt się nie spodziewał, że organizacja i finanse w tym klubie – wicemistrzu kraju – będą na tak tragicznym poziomie. Do tej pory muszę walczyć o pieniądze, które wybiegałem na boisku. Niestety nie zapowiada się, by one wpłynęły na moje konto. Targu spadło do pierwszej ligi i z tego co słyszałem najprawdopodobniej zakończy się to bankructwem. Przykre, ale no cóż – takie życie. Czasu już nie cofnę. Wybrałem taki kierunek i tyle. Po powrocie przygoda z Górnikiem nie okazała się najszczęśliwsza. Spadek, kontuzja, ciężka choroba, z której długo wychodziłem. Rozegrałem sześć spotkań i nie byłem w stanie pomóc Górnikowi. Później była niezbyt fajna sytuacja z trenerem Żurkiem i moja przygoda zakończyła się przed zakończeniem sezonu.
Zostałeś odsunięty od pierwszego zespołu. O co poszło?
Wiadomo, że chodziło o to, by umyć sobie ręce. Musimy zdawać sobie oczywiście sprawę, że żaden z nas – odsuniętych – nie prezentował wybitnej formy, ja głośno o tym mówię. Z moją osobą sytuacja była prosta – mieliśmy męską rozmowę z kibicami, po której pan Żurek okazał się bardzo niefair wobec mnie i moich kolegów. Nie stanął za zespołem. Trener jest jego częścią, najwyższym elementem w układance, powinien swoją inteligencją nie pozwalać, by pewne rzeczy miały miejsce. Wolał jednak w rozmowie z kibicami wybielać siebie i zrzucać całą winę na piłkarzy. Personalnie dotknęło to też moje nazwisko. W szatni przy całym zespole powiedziałem, że to nie fair. Gdyby cos takiego powiedział w szatni – nikt nie miałby najmniejszego problemu, a tak to wszyscy czuli po tej sytuacji duży niesmak i zażenowanie. Jestem osobą, która nigdy nie mówi za plecami, pewne rzeczy wolę powiedzieć wprost. Na następny dzień dowiedziałem się, że nie ma mnie w pierwszym zespole. Powód był prosty – wyraziłem swoje zdanie. Zawodnicy, którzy byli wtedy w szatni wstawili się za nami, ale to i tak nie pomogło.
Myślenie o tym, co po karierze, zaczęło się u mnie w wieku 30-31 lat. To jest zwykle zależne od tego, w jakiej czujesz się dyspozycji fizycznej. Z mojego przyjaciela Rafała Grzelaka śmieję się, że jest w takiej formie, że może spokojnie grać do czterdziestki. U mnie nawarstwiały się problemy. Jedna kontuzja, druga kontuzja… Stwierdziłem po kumulacji problemów zdrowotnych, że muszę sobie zrobić pauzę i wtedy już była bardzo mocna myśl, że trzeba życie układać inaczej, żeby przeskok nie był brutalny. Ogólnie nie ma reguły. Zapytasz ogarniętego 25-letniego piłkarza i powie ci, że już sobie wymyślił, co będzie robił po karierze. Zapytasz innego 35-latka i odpowie ci: a, ja jeszcze nie wiem, nie chcę sobie zaprzątać głowy. Na tę chwilę z kariery brakuje mi tylko szatni. Człowiek codziennie żartował z chłopakami, rywalizował, czuł adrenalinę… Tego się nie da opisać.
Nie wiem czy dobrze rozumiem, ale od pewnego momentu twoje granie w piłkę zamieniło się w jedną wielką walkę z bólem, kontuzjami.
Zastrzyki pojawiały się już od Korony Kielce i wiesz dobrze, że większość piłkarzy je robi. Jedni przechodzą przez karierę z drobnymi urazami, inni z ciężkimi. Mnie doskwierały bóle po tydzień-dwa, które wybijały mnie ciągle z rytmu. W Górniku zdarzyło się jedno naderwanie mięśnia, za chwilę inna poważna choroba, przez trzy tygodnie walczyłem z bardzo poważną temperaturą i nie mogłem z tego wyjść. Potem znowu naderwanie… Postanowiłem zrobić sobie pół roku przerwy i powzmacniać poszczególne partie mięśniowe. Na niewiele się to zdało, bo w Chojniczance tydzień przed ligą zerwałem ścięgno. Kontuzja powinna zakończyć się zabiegiem, ale jakbym poszedł na stół, miałbym pół roku z głowy. Postanowiłem posklejać się w inny sposób – zastrzykami. Noga nie była już jednak taka sama, rozegrałem tylko cztery spotkania, każde na mocnych środkach przeciwbólowych. Liczyłem, że po pół roku awansujemy do Ekstraklasy, w której chciałem zagrać jeszcze sezon i zejść ze sceny. Życie nie jest bajką i napisało inny scenariusz – Chojniczanka nie awansowała, a ja… No, w sumie to oficjalnie jeszcze nie zakończyłem kariery.
No tak, musi być pożegnanie, oficjalny komunikat, a tego nie ma.
Oczywiście dalej trenuję, bo jak ktoś całe życie trenował to nie usiądzie nagle na kanapie. Ale o powrocie na boisko raczej nie ma co marzyć.
Planujesz ściągać piłkarzy z rynku rumuńskiego do Polski?
Monitoruję ten rynek, posiłkuję się informacjami od moich kolegów, którzy na bieżąco zdają mi relację, kim warto się zainteresować. Zrobiłem dwa transfery – Saszę Bilicia do Zagłębia i Filipa Jazvicia do Arki – ale podchodzę do tego bardzo spokojnie. Prezesom uczciwie powiedziałem: to są piłkarze, z którymi grałem więc wiem, na co ich stać. Nie polecałbym ich, gdybym nie wiedział, jacy to zawodnicy, a często jest tak, że menedżer Iksiński nawet nie widział danego zawodnika, bo nie był w Rumunii na ani jednym meczu, ktoś mu po prostu coś szepnął i od razu dzwoni do klubów i nawija, jaki to świetny piłkarz, bierzcie! Nigdy tak nie będę funkcjonował, nie jestem takim człowiekiem, byłoby mi głupio spojrzeć potem człowiekowi w oczy. Wychodzę z założenia, że lepiej zrobić jeden dobry transfer niż trzy słabe i potem spalić sobie drogę. Fajna sprawa, bo jesteś ciągle przy piłce i możesz pomagać innym. Zupełnie bezinteresownie pomogłem dwóm młodym chłopakom podpisać kontrakt w trzeciej lidze. Rozmawiałem przy okazji z dyrektorem jednego z klubów i jakie to smutne, że zadzwonił do niego menedżer i żądał za jakiego młodzieżowca pięć tysięcy, przez co chłopak nie poszedł do klubu. Ja tego nie akceptuję. Przy młodzieżowcach musisz zrobić coś bezinteresownie, a może odpali za 2-3 lata i wtedy zrobisz z nim coś większego, co da ci profit. Miałem satysfakcję, gdy chłopak zadzwonił: „Golo, dzięki za pomoc”, ale wiem, że słowem „dzięki” nie wyżywię rodziny. Jestem w ciągłym kontakcie z Danielem Weberem, to mój przyjaciel i osoba, która przez większość kariery była moim agentem. Na rynku menedżerskim jest mocnym graczem, rozmawiamy na temat współpracy i może nasze drogi się spotkają.
Rumunia to chyba dość wdzięczny rynek dla menedżera. Kluby padają, wszyscy narzekają na problemy finansowe i chcą stamtąd uciekać. Zresztą ośmiu twoich kolegów z Targu Mures wylądowało w Ekstraklasie.
Ogólnie w Rumunii jest wielu ciekawych piłkarzy, ale organizacja jest na bardzo niskim poziomie, kluby są niewypłacalne a cokolwiek mówić, liga polska jest – w mojej ocenie – silna, dobrze zorganizowana. Na 16 drużyn znajdzie się parę mających opóźnienia, ale ogólnie jest dobrze. W Targu Mures czasami były problemy ze strojami, przychodziliśmy tak samo ubrani na treningi. Ogólne nie wyglądało to profesjonalnie. Podróże na mecze… Na Superpuchar do Kontancji pojechaliśmy autobusem. Dan Petrescu chciał, byśmy lecieli samolotem, to koszt większy o ledwie piec tysięcy euro, a sytuacja była wyjątkowa – Targu Mures stało przed szansą na pierwszy puchar w historii. Klub się nie zgodził. Jechaliśmy dwanaście godzin, musieliśmy to rozbić na dwa dni z noclegiem w Bukareszcie. Ale jakoś zdobyliśmy ten puchar.
Dlaczego rodzic powinien posłać dziecko akurat do waszej szkółki? Tylko nie opowiadaj proszę powodów, które podają wszyscy: że robicie to z pasją i dziecko będzie traktować piłkę jak zabawę.
Przede wszystkim dlatego, że nam się udało, mamy swoje doświadczenia w piłce nożnej. Może nie będę opowiadał czterolatkowi o swojej karierze i reprezentacji…
E tam, zatrzymanie Ronaldo by na nich podziałało!
…ale to nie jest szkółka prowadzona przez osoby bez wiedzy, którzy nigdy nie grali w piłkę i traktują to wyłącznie jako biznes – biorą od rodzica pieniądze, rzucają piłkę i dzieciaki tylko biegają. Pasja? Robimy to z pasji siłą rzeczy, naprawdę sprawia mi to radość jak dzieciaki ganiają za piłką. Uwielbiam zresztą patrzeć jak gra mój starszy syn, bo drugi jest jeszcze za mały. Rodziców nie trzeba specjalnie namawiać do szkółki – wystarczy, że któryś z nich przyjdzie na trening i zobaczy, jak profesjonalnie działamy. A w niektórych przypadkach wystarczy, że dziecko wróci zadowolone do domu i powie, że chce iść jutro do nas na trening, bo fajnie spędziło czas. Po roku mamy w szkółce 200 podopiecznych, fajnie to się rozwija.
Wchodzisz samemu do treningu z dzieciakami?
Gdy miałem te pół roku przerwy, zdarzało sie, że prowadziliśmy zajęcia w trójkę. Teraz też do tego pewnie wrócę, skoro jestem na miejscu. Sprawia mi to przyjemność, wolę widok dzieciaka biegającego za piłką, a nie zamulającego za komputerem czy telefonem.
Przygotowywałeś się do roli trenera czy wystarczy ci doświadczenie z kariery piłkarskiej?
Podczas kariery widziałem wszystko od kuchni, to bezcenne, ale odbyliśmy specjalne szkolenia. Praca z dziećmi a z seniorami to duża różnica. Dla dzieciaka w wieku 4-12 nie jesteś tylko trenerem, ale też wujem, tatą, wychowawcą. Ważne, by te dzieciaki prowadzić przez życie, przedstawiać najważniejsze zasady, które przydadzą im się w przyszłości. Mieliśmy szereg szkoleń, które nam pokazały, jak do tych dzieci dotrzeć, jak z nimi rozmawiać. To nie jest łatwe przekonać dziecko by trenowało, było uśmiechnięte, by się nie załamywało po przegranej gierce.
W takich szklarnianych warunkach można w ogóle ukształtować charakter piłkarza? Ty pochodzisz z łódzkiego osiedla i jarałeś się tym, że zrobili ci asfaltowe boisko niedaleko bloku. Dzisiejsze dzieciaki mają wszystko pod nosem.
Moje czasy a te czasy to przepaść. Na Starym Polesiu mieliśmy same piaszczyste boiska, a gdy wybudowano asfalt był taki szał, że mogłeś tam siedzieć po pięć-sześć godzin dziennie. Osiedle i ulica nauczyły mnie charakteru. Trzeba było walczyć o swoje. Niejednokrotnie dostałem w mazak, gdy była jakaś szarpanina. Nigdy nie było tak, że działa mi się jakaś krzywda, ale ta szkoła pomogła w piłce. Zawsze wiedziałem, czego chcę, byłem uparty, dążyłem do celu. Ogromnie dużo zawdzięczam rodzicom, którzy przygotowywali mnie do tego, że będę musiał zmierzyć się z rywalizacją. Ważne, by po powrocie do domu rodzic rozmawiał z dzieckiem: jak on to widzi, czy mu się podoba, czy łzy, które skrywa, są dobre, bo może lepiej porozmawiać by ich nie było. To są rzeczy, na które nie zawsze jako trenerzy mamy wpływ, mając dzieciaka pod opieką dwa razy w tygodniu na 1,5 godziny. Na tyle, na ile możemy przekazać swoje doświadczenia – robimy to. Teraz będziemy mieć spotkania psychologa sportowego z rodzicami, by rodzice wiedzieli, jak podchodzić do dziecka w momentach, gdy jest dobrze lub źle.
Za co dostawało się w mazak na Starym Polesiu?
Za barwy. Mieszkałem na dzielnicy ŁKS, ale często zbierała się ulica oddalona od naszej dzielnicy o kilometr, przychodziła w piętnastu i gdy stało się w bramie ledwie w trzech, niejednokrotnie człowiek dostał. Głównie takie sytuacje. Czasami zdarzało się pójść z chłopakami na odwet, ale samemu nie szukałem wrażeń. Miałem piłkę i to było coś, co mnie uratowało. To smutne, ale z mojej dzielnicy nie wybiło się zbyt wiele osób. Kilku z nich jest niestety już po drugiej stronie świata albo siedzi w więzieniu. Piłka mnie uratowała. Rodzice pilnowali mnie, bym w nią grał i pomagali, gdy pojawiały się momenty zwątpienia. Nigdy nie było tak, że jako dzieciak uważany byłem za mega talent. Przeciwnie – nie grałem w pierwszym składzie, nie jeździłem na mecze. Rodzice prowadzili mnie za uszy, bym chodził na treningi, a ja sadziłem się, że nie zagrałem raz czy drugi. Człowiek zaczynał myśleć, że lepiej sobie dać spokój.
Byłeś chłopakiem, który nie był najlepszy na osiedlu, w szkole czy klasie.
Nie no, w klasie to byłem (śmiech). W ŁKS-ie mieliśmy bardzo mocny rocznik. Siedmiu chłopaków z mojego rocznika zaistniało w ekstraklasie: ja, Przemek Kazmierczak, Krzysiu Nykiel, Robert Sierant, Radek Matusiak, Piotrek Klepczarek, Łukasz Madej. To mówi samo za siebie. Zawsze byłem średniakiem. Cały rocznik chodził do Szkoły Mistrzostwa Sportowego, ale graliśmy normalnie jako ŁKS. W klasie było 24 chłopaków. Pamiętam turniej, na który jechaliśmy do Zabrza. Jako 16-latek nie załapałem się do grona 21 piłkarzy. Przeokrutny policzek. Poszedłem po tym do mamy do pracy i widziałem w jej oczach łzy. Do teraz jak to opowiadam mam gęsią skórkę. Nie złapałeś się na turniej, nie wiesz, co dalej, czy nie iść w naukę, do tego widzisz łzy najbliższych… Narastało dużo złych myśli, ale ostatecznie to był pozytywny kop, bo po tym turnieju trener Westfal zmienił mi pozycję na stopera i tak się zawziąłem w sobie, że wiedziałem, że już nigdy nie pozwolę dopuścić do takiej sytuacji i po pół roku wylądowałem w reprezentacji młodzieżowej. Z U-18 osiągnęliśmy ogromny sukces, mimo to dość długo czekałem na debiut w Ekstraklasie, który przeżyłem w wieku 22 lat. Charakterem doszedłem do tego, co teraz.
Co się stało z pokoleniem U-18? Wielu nazywa was najbardziej straconym pokoleniem w polskiej piłce. Nikt z was nie zrobił wielkiej kariery, a kilku wróżono naprawdę wielkie kluby.
Nikt nie zrobił kariery jak teraz Lewandowski, Błaszczykowski czy Piszczek, ale to też nie jest tak, że nikt się nie wybił i nie zrobił czegoś ponadprzeciętnego. Przemek Kaźmierczak był w FC Porto, Sebastian Mila w Austrii Wiedeń, Radek Matusiak miał kilka ciekawych klubów…
Ale to i tak rozczarowująca kariera.
Każdy ci powie – ja też – że mógł więcej wyciągnąć ze swojej kariery. Teraz mam 35 lat i gdybym miał 10 lat temu te same przemyślenia, moja kariera może byłaby bardziej okazała. Ale czasu nie cofniesz, nie ma co się zamartwiać. Mogło być dużo lepiej? No tak, ale mogło też być dużo gorzej. W moich czasach dużo ciężej było wyjechać zagranicę. Teraz Piszczek, Lewy czy Milik robią ogromną pracę dla wielu młodych chłopaków, którzy mają ułatwiony wyjazd zagranicę. Skauci za naszych czasów nie trafiali do Polski, też ze względu na to, że reprezentacja nie grała na takim poziomie, na jakim gra ta obecna. Jako polska liga byliśmy na uboczu. Miałem okazję być ostatnio na meczu Zagłębie – Wisła. Na loży przebywało pięciu-sześciu skautów, siedzieli i notowali. Kiedyś? Jak na Koronę przyjeżdżał jakiś skaut, to wiedzieli o tym dwa miesiące wcześniej i było wow.
Wyobraź sobie, że masz przed sobą najzdolniejszego juniora ze szkółki. Mówisz mu: chłopaku, nie rób X, bo ja robiłem i źle się na mnie to odbiło. Co wstawisz za X?
Bardziej profesjonalnie podchodziłbym dziś do wielu rzeczy. Zdarzało się, że jechało się na urlop i człowiek zapominał, że jest profesjonalnym piłkarzem i postanawiał się zchilloutować. Wracało się do klubu z nadwagą i trzeba było to zbijać, a to kopniak dla organizmu. Druga rzecz – trzeba wyciągać jak najwięcej z treningów i meczów. Gdy jesteś bliżej końca zaczynasz doceniać, że możesz siedzieć w szatni, że masz możliwość treningów czy meczów. Czasami było tak, że grałem sparing z nastawieniem: ważne, by zakończyć go w zdrowiu. Teraz bym trochę do tego inaczej podchodził, każdy mecz jak o życie. To są decyzje, to robiłem ja i ja za to ponoszę odpowiedzialność. Żaden trener nigdy mi nie zarzucił, że nie przykładałem się na treningach czy sparingach. Natomiast jeśli jesteś szczery sam ze sobą to widzisz, gdzie mogłeś dołożyć więcej. Gdy wiedziałem, że można odpuścić – odpuszczałem. Może przez to zamiast dwunastu asyst miałem w sezonie siedem? Może mogłem bardziej naciskać na transfer, gdy w Steaule miałem propozycję z FC Porto. Była też oferta z Lazio Rzym, interesowało się mną Napoli. Becali mnie nie chciał puścić, a może gdybym się uparł…
Dałbyś radę utrzymać się na tym levelu? Nie poszedłeś do Porto i po roku wylądowałeś w Koronie Kielce – rozdźwięk niebywały.
Decyzję o powrocie podjęliśmy, ponieważ staraliśmy się długo o dziecko i w tamtym momencie to było dla nas najważniejsze. Jasne, marzyłem o tym, by grać w jak najlepszym klubie zagranicą, ale nie to było na pierwszym miejscu. Nie wychodziło nam, doszło sporo badań, trzeba było sobie odpowiedzieć, co jest najważniejsze.
Poważny dylemat.
Kariera czy rodzina? Rodzina dla mnie zawsze number one i teraz mogę powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę, bo mam dwóch wspaniałych synów i to moje największe zwycięstwo w życiu. W 2010 roku pojechałem z żoną do Tomska, gdzie leżał na stole mój kontrakt życia. Najpierw jeszcze w Moskwie przeszedłem badania medyczne, miałem tylko podpisać. Nie zdecydowałem się. Wyjeżdżając od nich powiedziałem, że muszę jeszcze to przemyśleć.
– Ale na pewno wrócisz do nas, tak? Bardzo cię chcemy.
– Naprawdę muszę to jeszcze przemyśleć.
No i zrezygnowałem, wybrałem cos ważniejszego. Zostałem w kieleckiej drużynie pięć sezonów.
Jak piłkarz czuł się u takiego wariata jak Becali? Dobrze było u niego grać, bo to kopalnia anegdot, a poza tym lubił znienacka sypnąć premią czy na dłuższą metę było to nie do zniesienia?
Początki były mega ciężkie, szczególnie, że zaliczyłem ogromny przeskok – od prezesa Klickiego do Becaliego, to jak od dnia do nocy. Prezes to Klicki inteligentny facet, stonowany, ani razu nie wszedł do szatni a gdy nam chciał cos przekazać, robił to przez prezesa. A Becali? Wiadomo – król rumuńskiej piłki i nie tylko. Najlepiej czuł się przed kamerami, gdy był w centrum zainteresowania. Ledwo zdążył się skończyć mecz, dziennikarze zamiast do piłkarzy biegli do Becaliego, bo na pewno powie cos ciekawego. Świeżo po moim transferze z Korony powiedział w mediach, że zapłacił za Golańskiego milion euro i myślał, że to będzie zawodnik pokroju Roberto Carlosa, no to wiesz (śmiech). Wtedy czułem się dobrym piłkarzem, no ale to jednak nie ten level. Odpowiedziałem w mediach dyplomatycznie:
– Nie gramy na tej samej pozycji, bo ja jestem prawym obrońcą, a Roberto Carlos lewym.
Pół roku minęło i Becali powiedział, że Golanski to najlepszy zawodnik Steauy. Sam się nie mogłeś spodziewać, co zrobi. Niejednokrotnie wchodził do szatni. Przerabiałem siedmiu trenerów, jedynym, który się postawił tylko Włoch, no i Hagi. Hagi odszedł zresztą z tego powodu ze Steauy. Był Bogiem w całej Rumunii. Przyjeżdżalismy na mecze i przychodziło do niego po 50-60 kibiców po autograf. Gdy lecieliśmy na Ligę Mistrzów do Turcji, na lotnisku czekało na niego 200 osób. Przerabiałem trenerów, którzy poddawali się prezesowi i nie wchodzili z nim w dyskusję. Niejednokrotnie skład się zmieniał tuż przed meczem. W tygodniu wszystko wskazywało, że będzie tak i tak, a potem siadamy na odprawie i okazuje się, że są dwie zmiany.
Byli piłkarze, którzy dochodzili do wniosku, że lepiej się kumać z Becalim niż trenerem?
Oczywiście, było paru takich. Za moich czasów trzech chłopaków wzięło Becaliego jako ojca chrzestnego swoich dzieci (śmiech).
Sportowo opłacalne, a i wiadomo, że chrzestny musi być dziany. Świetny wybór!
Zainwestowali w to – i dziecko zadowolone, i piłkarz zadowolony. Wielu piłkarzy – brzydko mówiąc – zamiatało językiem, by być w dobrych relacjach z właścicielem. Pamiętam, gdy trener nie zabrał jednego piłkarza na mecz za zachowanie na treningu – a to był jeden z tych piłkarzy, którzy mieli dobre układy z prezesem. Zachował się niesportowo, doszło do jakiejś przepychanki. Gość miał być odsunięty do rezerw. Skończyło się tak, że nie pojechał na jeden mecz, a w następnym grał już w pierwszym składzie. Reakcja prezesa i plany trenera szybko się pozmieniały.
O Becalim panuje masa legend o tym jak kogoś wyrzucił, zwyzywał, ale to też facet, który ma swoje dobre oblicze.
Przede wszystkim on pomimo swojego zachowania był dobrym człowiekiem. Nie był bandytą i złodziejem. W niedzielę ze swojego pałacyku w centrum Bukaresztu rzucał biednym pieniądze. Miał gest. Gdy byliśmy na kolacji z całym zespołem i w lokalu grała muzyka na żywo, którą uwielbiał, wyjął z kieszeni 1000 euro i tak po prostu dał zespołowi. Pomagał też potrzebującym. Traktował tę Steauę jako swoją własność, swoje dziecko, co mu leżało na wątrobie to mówił. Sam jesteś dziennikarzem, więc wiesz, dlaczego był przez nich uwielbiany. Oni tylko czekali tylko na mecz Steauy, bo było wiadomo, że Gigi Becali coś wystrzeli. No i mało było meczów, w których czegoś nie sypnął.
Przyszedł do nas pewnego razu Kolumbijczyk Toja – dobry piłkarz, ale bardzo, bardzo rozrywkowy. Becali stwierdził, że wynajmie mu ochroniarza, który miał pilnować, by nie jeździł nigdzie na balety. O Rafale Grzelaku, przy którego transferze uczestniczyłem, powiedział, że to niemożliwe, by zawodnik z numerem 10 był łysy. Skąd w ogóle taki pomysł mógł zrodzić się w jego głowie?!
Grzelak po tych słowach przestał grać?
To był jeden z powodów. Rafał wtedy nie mówił po rumuńsku, dziennikarze złapali go gdzieś na lotnisku i powiedzieli mu, że prezes powiedział oprócz tego, że sie nie nadaje i bardzo słabo grał. Rafał odpowiedział:
– Skoro ja sie nie nadaję do Steauy, to do czego nadaje się prezes?
To był gwóźdź do trumny. Od razu został przesunięty do drugiego zespołu, a po pierwszym meczu w lidze został okrzyknięty najbardziej technicznym piłkarzem w lidze. Po jednym spotkaniu! Piłkarz kompletny. To że nie zrobił większej kariery – aż dziwne. Nie tylko Grzelak miał zresztą taką sytuację, przez trzy lata ośmiu, dziewięciu piłkarzy miało podobnie, że prezes mówił coś na nich w prasie i trafiali do drugiego zespołu. Przyszedł do nas kiedyś prawy pomocnik z Glorii Buzau. Podpisał kontrakt na trzy lata, potrenował dwa tygodnie, rozegrał jeden mecz, prezes zawyrokował: – To nie jest piłkarz na Steauę Bukareszt.
No i zesłano go do drugiego zespołu, gdzie spędził dwa lata. Miał dobre pieniądze, dla niego to był strzał życia, po co miał odchodzić?
W jakich okolicznościach dostałeś cegłą w głowę?
Jechaliśmy na mecz do Buzau, 70 km od Bukaresztu. Ogólnie nie widziałem tego, ale chłopaki siedzący po prawej stronie mówili, że stała grupka 15-20 chłopaków z Dynama. Jeden z nich trafił akurat tak, że wybił szybę, cegła odbiła się od rzecznika prasowego i trafiła mnie prosto w głowę. To była taka płyta chodnikowa, rozmiar jak piłka do futsalu. Trafiło mnie trzy centymetry od skroni. Skończyło się na trzech szwach i bliźnie, ale był dreszczyk emocji – gdybym miał mniej farta, mógłbym dostać w skroń i może byśmy tu teraz nie siedzieli. Autokar zatrzymany, przyjechała karetka, policja, zabrali mnie do szpitala. Chciałem wypisać się na własne żądanie, bo myślałem, że będę grał. Lekarze mnie jednak nie puścili i zrobili mi jeszcze tomograf głowy. Obiło się to w Rumunii dużym echem. Skwitowałem to tak, że nie rzucił to żaden kibic, tylko tchórz.
W innych sytuacjach byłeś zagrożony z tego względu, że kojarzono cię ze Steauą?
Wręcz przeciwnie. Wielokrotnie na mieście spotykałem kibiców Rapidu czy Dynama i zawsze było OK, wręcz podchodzili i pytali, jak się tu czuję i czy nie przyjdę do ich klubu. Raz po przegranych derbach przyszło 300 kibiców na Steauę i wszyscy poszliśmy na boisko, okrążyli nas. Mnie, kapitana i Greka Kabetanosa wzięli na bok, że nie mają do nas żadnych zastrzeżeń. Pozostali mieli ciśnięte. Wielu rumuńskich piłkarzy miało się za gwiazdy, jakby już zdążyli zwojować cały świat. Kibice nie mogli tego znieść, że niektórzy nie podeszli do sektora podziękować czy po meczu wyszli na miasto.
Dlaczego nie chciałeś klękać przed kibicami?
Mnie już wtedy nie było w Steaule, znam to tylko z opowieści. Byłem w ciężkim szoku, że piłkarze uklękli. Z tego co pamiętam tylko 2-3 się wyłamało. Trzeba się szanować, klęknąć to można w kościele, ale nie przed kibicami. Jak to zobaczyłem – byłem zażenowany. Nie wiem, czy piłkarze się wystraszyli czy chcieli załagodzić, nie mam pojęcia. Ja nie akceptuję takiego zachowania z jednej i drugiej strony – kibice nie powinni tego powiedzieć, bo to bije w godność człowieka. Jak to o tobie świadczy w ogóle, że klękasz przed kibicem?
O dziwnym klimacie kibicowskim świadczy też sytuacja z Ligi Mistrzów: wjechałeś w nienawidzonego przez Steauę Mutu, dostałeś czerwoną kartkę, ale i tak stadion wiwatował. Zostałeś bohaterem.
Śmieszna sytuacja. Nie zrobiłem tego celowo, akurat trafiło na Mutu, Schodząc miałem już w głowie, że na sto procent Becali mnie pociśnie, a tu… cały stadion zrobił dla mnie aplauz na stojąco. Kurde, co jest grane? Nawet nie miałem świadomosci, że sfaulowałem akurat Mutu. No ale na kolacji od prezesa dostało się po uszach, więc się zbilansowało. Ogólnie bardzo dobrze wspominam rumuńskich kibiców. Gdy miałem urodziny, napisali „wszystkiego najlepszego Paweł”. Dla obcokrajowca – mega sprawa. Potem po jakimś meczu wywiesili „Golanski respect”. Doceniali mnie za to, że czasami mogło mi braknąć umiejętności, ale nigdy serducha.
Jak pracowało się z Gheorghe Hagim, legendą rumuńskiej piłki?
Supegość. Był jak prezydent Rumunii, choć śmialiśmy się, że nawet ważniejszy! Gdy się zdenerwował, nie przebierał w słowach, po części jest też furiatem. Jak zaczął zamiatać to solidnie, każdy stał na baczność. Zaimponował mi na treningach, gdy zaczął wykonywać z nami rzuty wolne. Wszedł z brzuszkiem, myślę: gdzie tam, na pewno już tego nie ma. Na pierwszym moim obozie na piec rzutów wolnych trafił trzy bramki i poprzeczkę. Myślę: ja pierniczę, wstyd strzelać, żeby nie było, że przyszedłem za bańkę euro, a lepiej ode mnie kopie 40-paroletni trener z brzuszkiem. Mam z trenerem kontakt do tej pory, bo dziś ma akademię w Konstancy.
Co było tajemnicą sukcesy Bandy Świrów, jak wykuła się ta kapitalna atmosfera? Pamiętamy jak przełożyło się to na boisko – każdy z was biegał dwa razy więcej niż reszta ligi.
Leszek Ojrzyński. Prosta odpowiedź. Człowiek, który przyszedł do klubu, powiedział swoje proste zasady i zaszczepił w nas wolę walki, wiarę, że możemy wygrać z każdym. Kupiliśmy to, bo on był autentyczny. Czasami widzisz, że trenerzy chcieli wjechać na hardkorze do szatni by zrobić pokazówkę. Ale nie kupowałeś tego, bo myślałeś sobie, że on chyba do końca taki nie jest, chce zrobić to tylko dlatego, że gdzieś widział, że to daje efekt. Gdy grasz długo w piłkę – wyczujesz to od razu. Trener Ojrzyński był człowiekiem, który robił to tak autentycznie i szczerze, że w pewnym momencie staliśmy się jedną wielką bandą. Banda to nie tylko Golański, Kuzera, Lisowski czy Korzym. Banda to wszyscy. Każdy, kto przychodził do szatni od razu to łapał. Wiadomo, że sześciu chłopaków było wiodących, którzy to napędzali. Pamiętam jak przychodził Krzysiu Pilarz z Ruchu i nasz wspólny menedżer Daniel Weber poprosił mnie, bym wprowadził go do tej naszej bandy. Zacząłem mu to opowiadać przy piwku i nie wierzył:
– Serio to takie autentyczne, takie szczere?
– Pójdziesz do szatni i zobaczysz.
Do tej pory wspomina te czasy, bo mamy bardzo dobry kontakt, mimo że on nie grał przez kontuzje. Wynik też robi atmosferę. Do tej pory nie mogę przeżyć, że przegraliśmy przedostatnią kolejkę z Widzewem 2:0. Na ostatni mecz jechaliśmy na Legię i kto wie, czy nie załapalibyśmy się do trójki.
Dla ciebie podwójny cios, bo Widzew.
Ale już nawet nie myślałem o tym, że Widzew, a że uciekła szansa, która się – teraz już to wiem – nie powtórzyła. W Kielcach zawsze mówiłem, że moim marzeniem są europejskie puchary z Koroną.
Ojrzyński bardziej wymagał czy pozwalał?
Wymagał, ale też pozwalał. Nie było tak, że robiliśmy co chcieliśmy. Wiedział kiedy i co można. Jeśli wygraliśmy mecz i poszło się z pytaniem, czy możemy się napić piwa – pozwalał. Gdy piłkarz będzie chciał, to i tak pójdzie do domu i wypije nie jedno piwo, a butelkę wódki. Z Ojrzyńskim nigdy nie było problemu, bo zawsze rozmawialiśmy. Bylismy na obozie w Kleszczowie i trener Opaliński przynosił nam o 22 sporttestery, by monitorować jak śpimy. Te paski pikały, nie dało się wyspać. Poszliśmy do trenera:
– Trenerze, nie róbmy cyrków. O nic nie chodzi, ale nie idzie w tym spać. To ciągle pika.
Nie upierał się przy swoim.
– Dobra, panowie, powiedzieliście, że wam to nie odpowiada, więc od jutra śpicie bez.
Gdy mieliśmy jakiś problem – wszystko było na zasadzie szczerej rozmowy. Ani razu nie było tak, że siedzieliśmy w szatni i narzekaliśmy: ja pierniczę, ale bryndza straszna… No nie. Po prostu szło się do trenera i mówiło, że my to widzimy tak i tak. Zawsze gdzieś się spotykaliśmy pośrodku. Trener zawsze powtarzał, że jedziemy na jednym wózku. „Jeżeli wy będziecie niezadowoleni – będą chujowe wyniki i odbije się to też na mnie”. Nie na wszystko się oczywiście zgadzał. Gdy szliśmy zbyt szeroko, od razu reagował:
– Panowie, spokojnie, w szatni czeka na was zimna woda, wylejcie sobie po kuble na glowę.
Sytuacja, gdy stanęliśmy za trenerem była fenomenem, chyba nigdy nie zdarzyło się, by piłkarze aż tak zareagowali. Przyjechałem od razu specjalnie z Łodzi, Maciek Korzym z Nowego Sącza i chcieliśmy odwieść prezesa od tej decyzji. Wtedy była to jednak walka z wiatrakami. Banda swirów się skończyła.
Nie przetrwała? Nie spotykacie się ze sobą na jakimś grillu po sezonie?
Na grillu nie. Jestem w bardzo dobrych relacjach z Maćkiem Korzymem, Tomkiem Lisowkim, Kamilem Kuzerą, Jackiem Kiełbem, Krzysiem Pilarzem. Znajomości niejednokrotnie przerodziły się w przyjaźń, co też nas scaliło. Gdy była Banda Świrów, nasze rodziny często spotykały się razem. Świetne chwile. Może nie było sukcesu, pudła, ale nikt sie nie spodziewał, że zrobimy taki wynik. Wiele drużyn zazdrościło nam tego, co stworzyliśmy, bo to nie było na pokaz. Często jest tak, że do sieci idą filmiki, że rodzina, świetna atmosfera, pomkpa – są strasznie sztuczne, nie idą w parze z atmosferą. My to robiliśmy naturalnie. Gdy Siejo miał jakiś pomysł na film, wjeżdżał do szatni i na spontanie go robiliśmy. Wszyscy mieli dystans, nikt się nie obrażał. Raz zdarzyło sie, że przyszedłem do szatni w pomarańczowych butach. Zostałem akurat dłużej na siatkonodze i gdy wróciłem, miałem całą szafkę w pomarańczowych znacznikach, manekina z muru przebranego w kamizelkę robotnika, moje buty przyklejone były do sufitu. Człowiek z humorem do tego podchodził.
Czujesz się spełnionym piłkarzem? Czy teraz widzisz, że mogłeś osiągnąć więcej, dużo więcej lub dużo, dużo więcej.
Mogłem osiągnąć dużo więcej, ale absolutnie się tego nie wypieram. Biorę to, co jest. Nie należę do osób, które będą płakały do poduszki i mówiły „o jejku, mogłem zrobić inaczej”. Mam około 250 meczów na najwyższym szczeblu w Polsce i Rumunii, mam 14 meczów z orzełkiem na piersi. Grałem w Lidze Europy, grałem w Lidze Mistrzów. Mogło być lepiej, ale dziękuję Bogu, że mogłem uczestniczyć w tym, w czym uczestniczyłem.
Fot. FotoPyK