Pewnie, że finał Pucharu UEFA czy Ligi Europy to nie ten sam kaliber co walka po odsłuchaniu „kaszanki”, ale wciąż w finale spotykają się dobre zespoły, z przypadku nikt tam nikogo nie zaprasza. A co za tym idzie, potrafi się dziać, czego dowodem będzie tytułowe zestawienie, które przedstawiamy wam poniżej. Uznajmy to za dobry omen – Manchester United i Ajax stworzą takie widowicho, że za rok będzie trzeba tę dziesiątkę uaktualnić.
Choć naturalnie w finale międzynarodowego pucharu zabrakło polskiego zespołu – do tego musielibyśmy chyba rozkręcić turniej w Grupie Wyszehradzkiej – to jednak finał Ligi Europy z sezonu 14/15 był dla nas specjalny. Odbywał się przecież na Stadionie Narodowym i był kolejnym egzaminem po Euro 2012 dla rodzimej organizacji. Jak się znów okazało, jesteśmy w te klocki całkiem nieźli, Polska była chwalona i choć może świat widział lepiej przygotowane murawy, to poza tym nikomu niczego nie brakowało. Całe szczęście, nie był to jednak ostatni polski akcent tego dnia, bo na boisku w barwach Sevilli zameldował się Grzegorz Krychowiak, który walnie wówczas przyczynił się do wygranej Hiszpanów, bo to przecież on wyrównał stan meczu. Potem dwa gola strzelił jeszcze Bacca i Sevilla, choć napotkała silny opór ze strony Dnipro (gole Kalinicia i Rotana), sięgnęła po kolejne europejskie trofeum.
Wiadomo, że Chelsea przyzwyczajona jest do grania w rozgrywkach europejskich wyższej klasy, ale w sezonie 12/13 nie udało się The Blues wyjść z grupy Ligi Mistrzów. Musieli wtedy ustąpić miejsca Szachtarowi, zajęli dopiero trzecie miejsce, co zrzuciło ich w otchłań często lekceważonych przez Anglików rozgrywek. Benitez – który zmienił wówczas Di Matteo – chciał jednak trofeum i wprowadził londyńczyków do finału, czyniąc z nich tym samym pierwszy zespół w historii, który dzierżąc Champions League zagrał sezon później piętro niżej w Europie. Rywalem Chelsea była Benfica i postawiła się dzielnie – choć po godzinie gry przybyszów z Wysp na prowadzenie zaprosił Torres, to już osiem minut później do remisu doprowadził Cardozo. Był w tym meczu moment, kiedy chyba wszyscy widzowie spodziewali się dogrywki, ale inny plan miał Ivanović – w 93. minucie pognębił rywala i Chelsea była górą.
Debiutancki w rankingu finał, który odbywał się na zasadzie dwumeczu. Pierwsza rywalizacja, na Anfield, zaczęła się dla The Reds fatalnie – Belgowie po 15 minutach prowadzili 2:0 i ten słaby obraz nie zmienił się przed przerwą. Dopiero po godzinie gry gospodarze zaczęli ogarniać i. co ciekawe, tak jak wiele lat później w Stambule, przez sześć minut strzelili trzy bramki. W rewanżu z kolei padł remis 1:1 i trofeum trafiło w ręce ekipy Boba Paisley’a, która by w ogóle w finale zagrać, musiała w trzeciej rundzie poradzić sobie ze Śląskiem Wrocław (5:1 w dwumeczu).
To właściwie tutaj na drogę do wielkości wkroczył Jose Mourinho, który w 2003 roku sięgnął po Puchar UEFA, a potem po Ligę Mistrzów. Choć ten pierwszy sukces jest naturalnie mniej prestiżowy, to łatwo nie było – Celtic przyjechał mocno zmotywowany, by wziąć pierwsze międzynarodowe trofeum od 1967, a za klubem do samej Sewilli, gdzie rozgrywano finał, podążyło aż 80 tysięcy fanów. The Bhoys walczyli – ekipa z Petrovem, Lennonem, Suttonem i przede wszystkim Larssonem była mocnym rywalem, a za sprawą tego ostatniego (dwa gole Szweda), doprowadziła do dogrywki. Tutaj musiała już uznać jednak wyższość Smoków, bo w 115. minucie o wygranej Porto przesądził Derlei.
Mourinho triumfował, a jeszcze w pierwszej rundzie musiał krytykować swoich piłkarzy, bo dostali w Płocku od Polonii Warszawa.
Patrzy się na skład Borussii z tego spotkania i wracają wspomnienia: Lehmann, Dede, Ricken, Rosicky, Koller, Amoroso, Ewerthon… No ciekawa to była ekipa, lecz – w przeciwieństwie do składu Kaiserslautern – nie zwycięska, a przynajmniej nie w finale Pucharu UEFA z 2002 roku. Na przeciwko jej stanął bowiem Feyenoord z Tomaszem Rząsą w wyjściowym ustawieniu, ale przede wszystkim z Pierre’m van Hooijdonkiem, który ładował w tamtej edycji jak głupi (został królem strzelców z ośmioma golami). W finale nie omieszkał zrobić tego samego dwukrotnie i Holendrzy wygrali 3:2.
Co ciekawe, obie ekipy udaremniły wówczas włoski final – BVB ogoliło rundę wcześniej Milan, zaś Feyenoord odprawił Inter.
– To najlepsze, co ma holenderski futbol, a myśmy go zniszczyli – powiedział Bobby Robson po pierwszym spotkaniu, kiedy Anglicy łatwo pokonali AZ aż 3:0. Mógł się czuć pewnie, bo Ipswich raz, że zapracowało sobie na pokaźną zaliczkę, a dwa – było w tej edycji przekonujące. Po drodze w dwumeczu 5:1 dostał od nich Widzew, natomiast Saint-Etienne aż 7:2, przecież z Michelem Platinim w składzie. Holendrzy nie chcieli jednak odpuszczać i trzeba im przyznać, że z finałem pożegnali się godnie, ba – napędzili Anglikom stracha. Od 73. minuty prowadzili 4:2, więc byli blisko odrobienia strat, ale ostatecznie na takim wyniku stanęło.
Zanim Sevilla trafiła w ogóle do finału tej edycji Pucharu UEFA i miała szansę, by walczyć o obronę tytułu, piękną historię musiała pisać już na poziomie 1/8 – Andaluzyjczycy przegrywali w Doniecku 1:2 z Szachtarem, a to eliminowałoby ich z dalszej zabawy. Stało się jednak coś cudownego – z rzutu rożnego wrzucił Dani Alves, a gola strzelił… Palop, bramkarz Sevilli. Podłamani Ukraińcy w dogrywce dali pokonać się jeszcze raz i Hiszpanie rozpoczęli marsz na finał. Tam z kolei spotkali zespół również z La Liga, czyli Espanyol. Obie ekipy pokazały kapitalną reklamę tej ligi, tworząc niebywałe widowisko – w sumie uderzając na bramkę aż 43 razy! W pewnym momencie wydawało się, że Sevilla zamknie sprawę, bo grała w przewadze i za sprawą Kanoute doprowadziła do stanu 2:1 w dogrywce. Jednak nie, uparty Espanyol jeszcze zdołał wyrównać, a konkretnie zrobił to Jonatas. Jak się okazało – był to ich ostatni miły epizod w tym finale, bo karne lepiej strzelali rywale.
Skrót TUTAJ
Ależ to było starcie – po włoskiej stronie Maradona czy Careca, po drugiej choćby Klinsmann, który jednak w pierwszym meczu nie zagrał. Włosi wypracowali sobie wówczas małą zaliczkę wygrywając 2:1, ale to nie było nic, co zamykałoby drogę przed Niemcami do trofeum. Niestety dla nich, u siebie zawiedli. W 62. minucie przegrywali 1:3 i choć po swojemu się nie poddali, w 89. minucie doprowadzając do remisu, to było za mało. Puchar wziął Maradona i spółka, a dziś można się tylko zastanawiać co byłoby, gdyby wcześniej mógł zagrać Klinsmann.
Powiedzenie o 22 facetach, którzy grają w piłkę, a na końcu wygrywają Niemcy, które każdy słyszał po kilka milionów razy, w tym dwumeczu miało świetnie zastosowanie i choć Lineker swojego bon mota wygłosił nieco później, to pewnie widząc takie cuda jego opinia dojrzewała. Espanyol rozbił w pierwszym meczu Bayer 3:0 i wydawało się, że nic Hiszpanom nie może się stać. Byli mocni, do finału wdarli się pokonując Inter, Milan czy Brugię. A jednak, Bayer się postawił, w 81. minucie rewanżu strzelił na 3:3, za sprawą Cha Bum-Kuna, a w karnych wygrał 3:2. Puchar wówczas mógł również ucałować Andrzej Buncol, który zagrał w obydwu spotkaniach.
Trudno o inny wybór zwycięzcy, bo piłkarze Liverpoolu i Deportivo Alaves stworzyli KAPITALNE widowisko, które na zawsze przeszło nie tyle, co do historii Pucharu UEFA, ale futbolu w ogóle. Z jednej strony Liverpool, który w składzie miał Gerrarda, Owena, Hamanna czy Fowlera. Z drugiej Alaves, które zaszokowało wówczas, bo nikt nie dawał szóstemu zespołowi sezonu 99/00 w Hiszpanii większych szans na cokolwiek. A jednak, dzielny kopciuszek ogrywał choćby Inter, Rayo Vallecano i Kaiserslautern (9:2 w dwumeczu z tymi ostatnimi!) i zameldował się w finale. Wydawało się, że Anglicy szybko rozliczą ich dość łatwą drabinkę, bo po 16. minutach już prowadzili 2:0, ale nie – Alaves nie rzuciło ręcznika, najpierw doszło w kontakt, a potem nawet gol na 3:1 ich nie złamał, bo w 49. minucie było już 3:3. Fowler strzelający gola na 4:3 w 72. minucie? Nie ma problemu – w 88. odpowiedział Jordi Cruyff.
Uff, działo się w tym meczu niesamowicie dużo i chyba dopiero w dogrywce Alaves zaczęło brakować doświadczenia. Wyłapali dwie czerwone kartki i strzelili samobója. Przegrać 4:5 w finale to jednak żaden wstyd, a już tym bardziej dla takiego zespołu, który przecież codziennie nie pisze tak pięknych historii.
PAWEŁ PACZUL