O istnieniu takiego gościa jak Dawid Pietrzkiewicz w Polsce wie mało kto. No bo niby skąd miałby wiedzieć? Miałby go znać z ligi czeskiej, do której wyjechał zanim zdążył w Polsce w ogóle zaistnieć? Miałby go znać z ligi azerskiej, w której spędził już piąty sezon i którą zna od podszewki? Pietrzkiewicz związał się na dobre z Azerbejdżanem, który może jest trochę przaśny, może życie w 12-tysięcznej wiosce na końcu świata nie jest spełnieniem marzeń, ale finansowo na pewno nie ma co narzekać, a i poziom też nie jest najgorszy. Gabala, jego klub, w dwóch poprzednich sezonach zakwalifikował się do Ligi Europy, a sam Dawid miał okazję bronić na stadionie BVB. Dlaczego na azerskiej prowincji nie ujrzysz po zmroku kobiety? Czy da się przeżyć żyjąc cały czas w jednym hotelu z drużyną? Dlaczego na odprawy trenera Gabali trzeba przychodzić z zeszytem? O tym wszystkim wszystkim w wywiadzie Dawid Pietrzkiewicz, którego odwiedziłem w malowniczym Sanoku.
– Graliśmy ostatnio w finale Pucharu Azerbejdżanu. Atmosfera była średnia, bo ludzie przyszli z przymusu. Pracujesz np. w jakiejś firmie i szef ci mówi, że w ramach pracy musisz iść na mecz. Albo w szkołach to jest coś, co trzeba zaliczyć na ocenę. Wyglądało to jak na festynie. Mecz trwa, oni na bębenkach grają, czasem ktoś krzyknie „Karabach”, trzy osoby odpowiedzą „Gabala” i tyle. W ogóle nie czujesz, że to finał. Zero ciarek. Koledzy opowiadali, że gdy wcześniej grała tam drużyna klubowa, kibice nie mogli siedzieć koło siebie całą grupą. W takim sensie, że jak siedzieli dwójkami czy trójkami, to musieli pozostawić krzesełko obok siebie wolne z obu stron. Po to, by nie robił się tłum i nie dochodziło do żadnych scen.
Przymus chodzenia na mecze, najbogatsi mają z kolei przymus inwestowania w piłkę.
No, jest coś takiego. Muszą dawać swoje środki. Gdy były wcześniej organizowane tam Igrzyska Europejskie, każdy z bogatych ludzi musiał oddać coś na organizację. Musiał i tyle.
Komuna i to taka dość głęboka.
Praktycznie cała liga ulokowana jest w Baku. Nawet Karabach Agdam – gdzie toczy się wojna – od kilku lat ma tam swoją bazę i tam gra swoje mecze. Ogólnie spoza Baku jest tylko Gabala, czyli nasz klub i Kapaz Gandża, ale oni w zasadzie i tak wszyscy mieszkają i trenują w Baku, do siebie jeżdżą tylko na mecze. Jest jeszcze Zira i Sumgayit, ale ich nie liczę, bo mają stadiony 40 minut od Baku, więc to praktycznie jak Baku. My zresztą też rozgrywaliśmy mecze Ligi Europy na stadionie w Baku. Ciekawa sprawa, bo na jakiś czas przenieśliśmy funkcjonowanie klubu właśnie do stolicy. U nas w Gabali, na terenie górzystym, pogoda się zmienia co pięć minut, ciśnienie skacze. Raz się czujesz dobrze, za chwilę nie chce ci się nic. W Baku jest zupełnie inna pogoda, mimo że to tylko trzy godziny jazdy samochodem. No i dlatego mieszkaliśmy tam i trenowaliśmy przez jakiś czas, by się przystosować. Drużyny przyjeżdżały do nas, 60. minuta – nie mają tlenu. Graliśmy z Mariborem o wejście do grupy to modlili się, by mecz się skończył. Pojechaliśmy do nich – inne granie.
Jak bardzo uciążliwe jest życie w Gabali? 12 tysięcy mieszkańców, żadnego dużego miasta w pobliżu, trochę koniec świata.
Na początku było bardzo ciężko się przyzwyczaić. Mówiąc wprost – w tym mieście nie ma kompletnie nic.
Wyobrażam sobie, że Sanok, w którym gadamy, to przy nim metropolia.
Nic nie jest tam tak zorganizowane jak u nas. Weźmy transport między miastami – ciężko w ogóle złapać jakiś autobus, a gdy już jakiś się trafi, to raczej taki, który się rozlatuje. Drogą chodzą krowy, barany. W Gabali nie ma mowy o żadnym centrum handlowym czy normalnej restauracji. Możesz zjeść tylko ich specjały, czyli jakieś szaszłyki z barana, ale ja nie przepadam za takim jedzeniem. Jadę na domowym jedzeniu – ziemniaki, jakieś mięso z kury i sałatka. Życie wygląda tam w zasadzie tak, że siedzimy na bazie i jedyna atrakcja to trening, na który czekasz cały dzień. W naszej bazie mieszka cała drużyna. Tyle, że hotel jest bardzo w porządku. Pięć gwiazdek, ale to takie raczej azerskie pięć gwiazdek.
Pięciogwiazdkowy hotel w 12-tysięcznym mieście? Zrobiono go specjalnie pod was?
Nie, w Gabali jest kilka atrakcji, są góry, wyciąg narciarski, wodospady. Bardzo ładny region. Zresztą oprócz naszego jest tam jeszcze kilka innych pięciogwiazdkowych hoteli. W sezonie przyjeżdżają tam Arabowie, bo to dla nich najlepsza okazja, by w ogóle zobaczyć śnieg.
Mieszkasz cały czas z drużyną. Nie ma pojawiają się myśli na zasadzie: o rany, znowu te same mordy?
Oczywiście, że są. Można posiedzieć razem tydzień, dwa, ale nie cały rok. Każdy ma nieraz dość siebie, chce odpocząć, znaleźć spokój. Trener też rządzi twardą ręką, więc nie możemy sobie na nic pozwolić. Tak jak Putin w Rosji. Nieraz masz wszystkiego dość. Ale z drugiej strony – musisz przecierpieć. Czasem przyjeżdża do mnie rodzina i wtedy jest łatwiej. Żona z córką są tu czasem na dwa, trzy miesiące, ale jak już widzę, że umierają z nudów, to je wysyłam do Polski. Odnajdują się, ale jest ciężko. Córka ma problem, bo uczy się mówić, a gdy jesteśmy tam to słyszy cztery języki. Później sama nie wie, w którym mówi. Poza tym – tak po prostu – się nudzi. W hotelu problem mamy nawet ze zwykłym ugotowaniem obiadu, bo w nie możesz mieć w pokoju kuchenki. W tym roku zrobiliśmy tak, że obok hotelu wynajęliśmy sobie mały domek i tam żyliśmy. Ale nawet jak mieliśmy kuchnie, to i tak do końca nie mogliśmy żywić się jak chcieliśmy, bo nie było wszystkich produktów. Teraz się to co prawda zmieniło, ale u poprzedniego trenera po wyjazdach dostawaliśmy dzień wolny i zostawaliśmy w Baku. Obecny trener organizuje nam czas w inny sposób – często robi analizy. Po meczu, przed meczem, poszczególni piłkarze z osobna… Mówi się, że piłkarz po 20 minutach traci koncentrację, a my siedzimy tam dużo więcej i do tego musimy wszystko zapisywać. Każdy ma swój kajecik i sporządza notatki.
A potem kartkówka.
Kartkówka nie, ale wyrywkowo trener może cię zapytać.
Serio?
Serio! My się śmiejemy, że to gorzej jak w szkole, bo ktoś się nie chciał uczyć, to poszedł na labę (śmiech). Bramkarzy akurat rzadko pyta, nie mamy do nauki zbyt wiele wariantów przy stałych fragmentach. Ale zawodnicy z pola muszą np. opowiadać o technice wykonywania ćwiczenia. Mamy dwóch czarnych w drużynie, którzy nigdy nie wiedzą, na czym te ćwiczenia polegają, bo bardzo ciężko to przetłumaczyć na angielski. Mówią, że wszystko rozumieją, a za miesiąc dostają pytanie i nie wiedzą co odpowiedzieć. A wtedy – bura. Trener za takie coś potrafi mocno opierdzielić.
Twarda, radziecka szkoła.
Dokładnie to. Gdy mamy trening, nic nie może się odbywać dookoła, żadnych ludzi, żadnego koszenia trawy. Od sprzątaczki po prezesa musi być wszystko dograne perfekt.
Azerowie generalnie mogą czuć się mocno rozpieszczeni, a to przez przepis, który nakazuje, ze w każdej drużynie musi grać czwórka Azerów. Cokolwiek zrobią – najlepsi i tak będą mieli miejsce w składzie.
W sumie pięciu, bo oprócz tego jest jeszcze jeden młodzieżowiec. Mamy paru zdolnych chłopaków, ale trener lubi z nimi pojechać – ty taki, ty się nie nadajesz, ty nie będziesz grał. Paru z nich było nawet na wymianie w Atletico Madryt. Hiszpanie starali się by ich pozyskać, ale nie wiedzieć czemu Gabala nie chciała ich puszczać. Ogólnie jest tak jak mówisz – jest grupa dwudziestu zawodników na dobrym poziomie, liga ma osiem drużyn, więc wiedzą, że zawsze będą mieli gdzie grać. Potem ci najlepsi mogą stawiać wysokie wymagania kontraktowe. Poprzedni trener miał dylemat: stawiać na mnie na bramce i dać gorszego napastnika azerskiego pochodzenia czy postawić na azerskiego bramkarza i zagranicznego napastnika? Azerowie dzięki temu nigdzie nie muszą wyjeżdżać, bo nikt im tyle nie da. Ale warunki są generalnie dużo gorsze niż wtedy, gdy ja przyjeżdżałem do Azerbejdżanu. Głównie z tego względu, że manat osłabł. Gdy przyjeżdżałem, 100 dolarów kosztowało 78 manatów. Teraz – 180. Bardzo duża różnica. Gospodarka to odczuwa. My, obcokrajowcy, mamy kontrakty w dolarach, więc nas nie interesuje, jaki jest kurs waluty. Dla klubu to jednak spory problem – niby płaci nam tyle samo, a przez przewalutowanie musi wydać na to dwa razy tyle co wcześniej.
Ile można było zarobić w złotych czasach? Liga azerska długo kojarzyła się z kasą.
Na początku naprawdę było grubo. Ze dwa razy więcej niż teraz. Tak naprawdę każdy klub zmniejszył budżet w drastyczny sposób.
Paweł Kapsa mówił, że na jednej premii zarabialiście w Gabali tyle, co piłkarz Ekstraklasy w miesiąc.
Na początku były bardzo duże premie, teraz są sporo mniejsze. Widać to choćby po premiach za awans do Ligi Europy – w tamtym sezonie były bardzo duże, potem dużo mniejsze. Ale w polskim klubie raczej by nie zapłacili takich pieniędzy za awans, jestem pewien. Gabala na tle polskiej ligi byłaby w ścisłej czołówce, jeśli chodzi o płace. Kryzys odbił się oczywiście na poziomie ligi, chociaż sukcesy w Europie o tym może nie świadczą. Karabach od trzech lat nieprzerwanie gra w Lidze Europy, Gabala już drugi sezon z rzędu. W Polsce oprócz Legii ciężko się komuś zakwalifikować. My musieliśmy przejść przez cztery rundy i w żadnej nie byliśmy faworytem.
W tym sezonie w eliminacjach przeszliście nawet Lille.
A w pierwszym sezonie Panathinaikos czy Maribor, który trzy lata temu grał jeszcze w Lidze Mistrzów. Na papierze wszyscy lepsi. Dla Gabali to duży sukces. Apetyt rośnie w miarę jedzenia – każdy by chciał Ligę Mistrzów. Karabach próbuje, ale nie idzie im. W LE graliśmy przeciwko Łukaszowi Piszczkowi, Arturowi Jędrzejczykowi, Łukaszowi Teodorczykowi. Mecz na stadionie BVB, w którym akurat zagrałem, był najlepszym przeżyciem w mojej karierze. Lekki stresik był, ale ogólnie jestem zadowolony. Podszedłem do tego meczu tak, że nie miałem nic do stracenia. A że puściłem cztery bramki? Nie tacy bramkarze wpuszczali.
Cierzniak puścił osiem.
Więc wstydu nie ma, tym bardziej, że jak bierzesz historię i porównujesz Gabalę z Legią, to Legia nas deklasuje. Polacy dziwili się, że w Azerbejdżanie gra Polak. Piszczek mówił mi, że gdzieś o mnie słyszał, ale nie wiedział, kim jestem, z Jędzą się parę razy widzieliśmy na lotnisku, najbardziej zdziwiony był Teodorczyk. Zacząłem mówić do niego na boisku po polsku, a on nie wiedział, co się dzieje. Gramy mecz z Azerami, a gość po polsku?!
Gabala ma duże ambicje, a świadczy o tym fakt, że przez długi czas w klubie zatrudniony był Tony Adams.
Sprowadzili go jako pierwszego trenera obcokrajowca i od tamtej pory już tyko obcokrajowcy nas trenują. Później zdecydowano, że Adams będzie dyrektorem.
Po pierwszych dniach mówił, że musiał prosić o sprzątnięcie psich kup z boiska, bo przeszkadzały w graniu. Od tego zaczął wprowadzać europejskie standardy.
Nie wiem, jak wyglądała baza przede mną, ale to bardzo możliwe. To on zdecydował, by wybudować w Gabali dziewięć boisk. Warunki do treningu mamy rewelacyjne. Władze Gabali zatrudniając Adamsa mieli założenie, by klub był rozpoznawalną marką w Europie. Jego rola polegała na załatwianiu, doglądaniu, podpowiadaniu, polecaniu zawodników. No i był twarzą Gabali. Jakiś czas później twarzą akademii był Ronaldinho. Gabala organizowała turnieje, na które przyjeżdżali Manchester, Barcelona czy Feyenoord. Dla dzieci w Polsce byłoby to wielkie przeżycie, a co dopiero w takiej Gabali. Za Adamsa nawet druga drużyna latała na zgrupowania do Turcji. Po kryzysie trochę się to uspokoiło.
Złapałeś z nim bliższy kontakt? Bywał w ogóle w klubie?
Parę razy porozmawialiśmy jak przyjeżdżał na mecze. Biuro naszego klubu jest generalnie w Baku, my trenujemy i żyjemy w Gabali, przez co ten kontakt nie był zbyt częsty. Bardzo miły gość. Gdy coś trzeba było pomóc – załatwione było od ręki.
Przez swoją barwną karierę to kopalnia anegdot.
Ale nie rozmawialiśmy nigdy na temat jego przeszłości. W Azerbejdżanie prowadził się już zdrowo, aż do przesady. Sałata, woda, jogging. Zapamiętam go z tego, że dostał u nas zawału serca i ledwo go odratowali. Źle się poczuł i podszedł do naszego doktora z bólem łopatek. Od razu zabrali go w karetkę do Baku na zabieg. Uratowali go, a już niedużo brakowało.
Gabala generalnie jest dość poukładanym klubem, za to Zaqatala, w której byłeś wcześniej, to cyrk na kółkach.
Pamiętam jak po podpisaniu kontraktu dyrektor odwiózł nas do ośrodka, gdzie powiedziano nam, że teraz mamy przejść testy medyczne. Po pierwsze – dopiero po podpisaniu kontraktu, więc trochę nie tak, jak to być powinno. Po drugie – nic o nich wcześniej nie wspominali, a ja byłem ubrany normalnie w dżinsy i koszulę.
– Jak ja pójdę biegać, jak ja nie jestem przygotowany? Nie mam nawet stroju. Mam w przepoconych ciuchach wracać? O niczym nie wiedziałem. Jeśli to konieczne – mogę jutro.
Dyrektor popatrzył na mnie j powiedział:
– A, dobra. To ty nie musisz przechodzić tych testów. Bramkarz jesteś, nic ci nie jest.
I reszta biegała, a mnie odpuścili. W większości klubów miałbyś tak, że przed podpisaniem kontraktu powiedzieliby ci o testach i musiałbyś je przejść. Amatorka. Cały klub nie do porównania. W Zaqatali mieliśmy jedno sztuczne boisko do grania i trenowania. Mieszkaliśmy w takich małych domkach, w których była tylko łazienka i pokój.
Marcin Burkhardt przedstawiał to jak jakiś koniec świata: – Czas się tam zatrzymał, ludzie jeździli na osłach, budynki takie jak w Polsce lat 70-tych. Wrzucaliście jakieś zdjęcia z Zaqatali i szydziliście, że trafiłem do malowniczej wioski, ale w rzeczywistości wyglądało to o wiele gorzej (śmiech). Nasza baza to była masakra. Grzyb na ścianach, budzę się, a po mnie zapieprza stado mrówek. Moja dziewczyna była u mnie w odwiedzinach, ja pojechałem na mecz, ona została na bazie. Nikt tam nie mówił po angielsku, tylko rosyjski, a ona po rosyjsku nie bardzo. Nagle doszło do trzęsienia ziemi. Ona siedzi w tym pokoiku, nie wie co robić. Wybiło szambo, zaczęło zalewać pokój, gówno – za przeproszeniem – po kolana. Dzwoni do mnie rozpłakana, ja mam grać mecz i nie wiem, co robić. Cyrki straszne.
Wszystko potwierdzam. Nie jest to budowane jak u nas, że każdy stara się, by było to dobrze. Tam ma po prostu stać i tyle. Spadnie za trzy lata? No to OK, wybudujemy od nowa. Nawet lepiej, bo ktoś na tym zarobi. W zimę musieliśmy przynosić sobie farelki, bo nie szło wytrzymać. Okna nie były tak uszczelnione jak u nas, nieraz widzisz jak firanka się rusza. Na naszej bazie mieszkała na przykład krowa. W Simurqu mieli tak generalnie swoje święto i na środku bazy raz w roku zarzynali barany. Patrzyłem, jak się to odbywa. Przyszedł rzeźnik, ściągnął skórę i zarznął. Straszny widok.
Nauczyłeś się tamtejszej mentalności?
O wiele rzeczy trzeba się generalnie w Azerbejdżanie dopominać. Był raz problem z tym, by nasze partnerki dostały wizy. Obiecali na drugi dzień, a wyszło tak, że żona siedziała cztery dni w Gruzji i nadal nic nie było jasne. Powiedziałem do dyrektora, że jak nie dostanie dzisiaj wizy, to jutro nie będzie mnie na meczu, bo pojadę do niej. Wszystko zmieniło się w mgnieniu oka i wiza była w pięć minut, tego samego dnia żona była już w Zaqatali. Trzeba ich przycisnąć. Jak będziesz z nimi postępował na zasadzie „proszę cię”, to usłyszysz tylko „dobrze, dobrze, nie martw się”. Tak samo było zanim w ogóle podpisałem kontrakt. Początkowo byłem dogadany tak, że po trzech dniach testów mieliśmy podpisać kontrakt. Próbowali mnie zwodzić, że trzeba jeszcze poczekać, że już jestem ich, tylko umowę za jakiś czas dopiero. Poszedłem do dyrektora i mówię:
– Jak dzisiaj nie będzie umowy, pakuję się i jadę. Nie ma, że jeszcze jeden dzień. Złapię kontuzję i kto za to zapłaci?
Postawiłem sprawę jasno i od razu pojechał do Wiednia do notariusza i tego samego dnia wrócił z umową. Potem okazało się, że nie zdążyli mnie zgłosić do rozgrywek. Gdy słyszysz u nich „pięć minut” musisz myśleć „dwie godziny”. Chcą szybko dogonić Europę, ale wykładają się na takich małych rzeczach. W Zaqatali mieliśmy świetną ekipę, ale Azerbejdżan byłby oburzony, gdybyśmy wygrali ligę. Jak to, Simurq Zaqatala mistrzem?! Czasem zdarzały się dziwne mecze. Graliśmy też z Turanem Tovuz, tej drużyny już nie ma w ekstraklasie. Dostaliśmy dwie czerwone. Na końcu zremisowaliśmy 1:1, ale powinniśmy spokojnie wygrać. Graliśmy w zimie też z moją Gabalą i wtedy kręcili nas już perfidnie. Pierwszy raz widziałem coś takiego. Każde dotknięcie przed szesnastką – faul dla nich. Dla nas – nic. Wygraliśmy ten mecz 1:0. Do dziś śmieję się z kolegów, którzy grali w tym meczu.
– No i co? Tak wam pomagali, a wy i tak nie potrafiliście wygrać!
To ogólnie kreatywny klub. Gdy za Pawła Kapsy narobili zaległości, po prostu się rozwiązali i utworzyli na nowo pod nową nazwą i z nowymi barwami.
Zaqatala to dobry kontrast, bo w Gabali takich rzeczy kompletnie nie ma. Klub jest zarządzany profesjonalnie. Ja jestem na zero, ale byli mi dłużni dwie wypłaty. Jak o wszystko musiałem walczyć. Powiedziałem, że podpiszę nowy kontrakt, gdy wypłacą mi te pieniądze. Ustaliliśmy warunki, ale prezes przez miesiąc nie potrafił mi przelać tych zaległości. Przypomniał sobie dopiero w dniu ostatniego meczu, bo tuż po meczu wracałem do Polski. Typowe. Jakoś znaleźli te pieniądze, wróciłem do Polski i potem dostałem informację, że chce mnie Gabala. Mój były menedżer ubił swoją drogą deal z Simurqiem – wziął od nich kasę i w zamian za to namawiał mnie, by iść właśnie tam. Byłem już jednak zdecydowany na Gabalę – lepszy klub, lepsze finanse, lepsze warunki do życia, nikt nie kręci.
A propos życia w Gabali, jeszcze nigdy nie widziałeś tam kobiety po godzinie 19.
W ogóle. Nie mówię o Baku, tam inny świat. Ale na wiosce – wieczorem sami mężczyźni. W knajpach siedzą tylko faceci, piją herbatę i grają w kości albo domino. Dla mnie to nuda, ale tak im życie mija i nie znają innych rozrywek. Jest tak przyjęte, że kobieta powinna być w domu. Gdy kobieta jest zamknięta pod burką i widać tylko jej oczy, nie możesz nawet na nią spojrzeć. Ma swojego mężczyznę i z nim powinna żyć. Dla mnie te ich zwyczaje są nie do wyobrażenia. Gadam ostatnio z kolegą i śmieję się:
– Jak ty niby masz poznać żonę? Ja ze swoją się spotykałem, wiem jaka jest, poznałem ją, a ty swojej nie widzisz.
– No, ale mama z tatą polecają, bo ktoś z rodziny im mówił, że ta jest fajna.
U nich tak to wygląda – rodzice się spotykają i jeśli chcesz się związać z ich córką, to rozmawiają i potem podejmują decyzję, czy wyrażają zgodę. Ojciec kobiety musi stwierdzić, że nie ma nic przeciwko. Mieliśmy też przypadek, że szliśmy z kolegą korytarzem z – w cudzysłowie – siłowni i prosto na nas szła kobieta, która tam sprzątała. Ja z prawej, kolega z lewej. I ona nagle się zatrzymuje. My też. Nie wiemy, co robić. Ona dopiero pokazała nam ręką, że nie może przejść pomiędzy nami. Kolega ustawił się po mojej stronie i dopiero wtedy mogliśmy się minąć. Nie wiem czemu, ale podejrzewam, ze to też względy religijne.
Na co dzień religia jest w szatni obecna?
W drużynie mamy kilku zawodników, którzy modlą się po pięć razy dziennie i trzymają ścisły ramadan. Wielki szacun dla nich, bo przecież w Baku jest tak gorąco, a oni nawet wody nie mogą się napić. Może nie trenujemy codziennie po dwa razy, ale u innego trenera by nie wytrzymali. Zrzucasz po sześć kilogramów, w nocy nie śpisz, bo musisz się modlić i najeść, rano masz trening. Ja bym tak nie mógł. Trener stara się, by drużyna znalazła czas na modlitwę. Jeśli chodzi o sprawy kulturowe, zaszokowało mnie też to, że faceci się witają i żegnają buziakiem w policzek. U nas się podaje rękę czy walnie misia i tyle. Ostatnio byłem w Serbii i widziałem, że tam jest to samo. Niefajna sytuacja. Jesteś na wiosce, gość po sześćdziesiątce niezadbany i musisz się z nim witać w ten sposób.
Przeniósłbyś coś stamtąd do Polski?
(cisza) Chyba nic. Myślę, myślę, ale nie wiem, co ci odpowiedzieć.
W sumie nie wiedząc co odpowiedzieć powiedziałeś dużo.
O, może Formułę 1. Ostatnio organizują ją w Baku. Ludzie są wkurzeni, bo w państwie bieda, a obserwują jak idą na to grube miliony. Przed każdym wyścigiem trzeba wymieniać asfalt, krawężniki, miasto zablokowane. Ruch uliczny też tam jest ciekawy. Na trzech pasach potrafi jechać sześć samochodów. Nie patrzą w ogóle.
Dość niecodzienna ta twoja kariera. Nie przebiłeś się w Polsce i wyjechałeś do… Czech, co jest dość rzadką drogą.
Trafiłem do Polonii po tym jak ta przeszła fuzję z Groclinem. Nagle w klubie było ośmiu bramkarzy i każdy z nich tak naprawdę mógł bronić.
Który byłeś w hierarchii?
Nikt nie wiedział, kto jest pierwszy, kto ósmy. Byłem jednak na tyle daleko, by przytomnie stwierdzić, że na grę nie mam najmniejszych szans. Rozwiązałem kontrakt i wróciłem do Sanoka. Dyrektorem Banika Ostrawa był Werner Liczka, wypytywał różnych ludzi o mnie i skoro mnie chcieli, to tam pojechałem. Nie żałuję. Niby jesteś za granicą i masz jakiś delikatny przeskok, a jednak jesteś bardzo blisko domu. Spotkałem tam fajnych ludzi i trafiłem na świetnego trenera bramkarzy, który już nie żyje, ale oddawał całe serce pracy i mieliśmy super kontakt.
Grałeś też z Jankulovskim.
Gdy byłem w Baniku, on kończył karierę. Jako młody chłopak oglądałem go w telewizji, a tu nagle gość wchodzi do twojej szatni i przybija ci piątkę. Chciał pograć tu jeszcze, ale odnowiła mu się kontuzja, ponownie zerwał więzadła i musiał zakończyć karierę. Zagraliśmy na boisku razem całe sześć minut. W ogóle byś nie powiedział, że to gwiazda. Nieraz trafisz na gościa, który liznął jakiejś piłki i nie idzie z nim porozmawiać. A on robił wszystko, by ci pomóc. Trafiłem też na Radoslava Latala. Trenował mnie krótki okres i w tak krótkim czasie nie zmienisz nic. Zapamiętałem go z tego, że był bardzo zamknięty w sobie. Niby próbował łapać kontakt, ale raczej był ciężki, to takie rozmowy o wszystkim i o niczym. Nie wyczujesz go. Jakiś wpływ na atmosferę drużyny to pewnie miało.
Prawdziwym hitem było twoje wypożyczenie do Słowenii. Podobno amatorka totalna.
Taki niewypał, że masakra. Spędziłem tam trzy miesiące i nigdy w życiu bym tego nie powtórzył. Trener z Chorwacji, który mnie ściągał, odszedł po dwóch dniach od podpisania kontraktu. W jego miejsce trenerem został… wuefista. Gość, który oprócz prowadzenia klubu prowadził zajęcia w Lublanie. Treningi były śmieszne. Zdarzało się tak, że boisko było nieprzygotowane, trawa na trening nieskoszona. A teraz na A-klasie drużyny mają dywany. Był problem z rzeczami na trening. Musiałem sam sobie kupić spodenki. W klubie pracowało może ze dwóch ludzi, prezesa nigdy nie widziałem na oczy. Pamiętam też, że cały czas strasznie tam wiało i był jeden przypadek, że z powodu wiatru odwołali mecz. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Z drugiej strony można było pozwiedzać. Bałkany, ładne widoki, blisko Włochy. Coś tam się udało zobaczyć.
Po dwóch latach w Azerbejdżanie chciałeś wrócić do Polski, ale ci nie wyszło i w twoim CV jest roczna luka.
Rok nie grałem w ogóle w piłkę. Trenowałem indywidualnie czy ze Stalą Sanok, ale to nie jest to samo. Może tak musiało być? Miałem kilka propozycji, ale jak człowiek nie nauczy się na swoich błędach, to nie będzie wiedział. Słuchałem ludzi, którzy chcieli tylko na mnie ubić biznes, a myślałem, że chcą mi pomóc. Przemyślałem sobie kilka spraw i dziś wiem na kogo mogę liczyć, na kogo nie. Grasz dobrze, gość ci obiecuje złote góry, a po roku mówi ci, czy byś nie chciał iść do czwartej ligi… Ktoś z góry nade mną czuwał, bo Gabala odezwała się po roku i zaproponowała mi ponownie kontrakt.
W Polsce byłeś bliski dogadania się z Zagłębiem, Cracovią i Górnikiem Łęczna.
Zagłębie zaproponowało mi tak śmieszny kontrakt, jakbym dopiero co przychodził z akademii. A było to o tyle dziwne, że osoba, która mnie chciała, interesowała się też mną kiedyś w kontekście dwóch innych klubów. Nie byłem zadowolony z tego jak mnie potraktowano. Miałem perspektywę gry w Cracovii u trenera Podolińskiego, pomogła mi to nagrać inna osoba niż mój były menedżer, ale dostałem telefon od menedżera, że chce mnie Górnik Łęczna i będą tam większe szanse na regularną grę. Porozmawiałem więc z trenerem, trener nie miał żadnego problemu, podziękowaliśmy sobie. Zagrałem w sparingu w Górniku, trener bramkarzy Onyszko powiedział, że wszystko jest OK. Menedżer powiedział, że mam jechać do domu i on dopnie szczegóły. Po trzech dniach kolega mi wysłał informację, że Silvio Rodić jest dogadywany w Górniku. A my byliśmy od jednego menedżera. Wolał wykorzystać, że szukają bramkarza i pomóc swojemu rodakowi. Wiedziałem, że nic już z tego nie będzie. W efekcie zostałem bez klubu na rok, telefon nie dzwonił, myślałem już powoli, by rzucić to wszystko.
Aż tak? I czym byś się zajął?
Nie chciałem dłużej czekać. To był aż rok. Miałem dość tego, że piłka to układ za układem, bo taka jest prawda. Przyjdzie okres w życiu, że trzeba będzie znaleźć inne zajęcie. Trenowałem chłopaków w Sanoku, mój były trener z Sanoka chciał mnie tutaj, bym pomógł w odradzaniu się Stali. Założyłbym jakąś swoją firmę, nie wiem, coś bym sobie znalazł. Do dziś nie współpracuję z żadnym agentem. Rozmawiam z kolegami, każdy ma swoje kontakty, czasem dostaję telefony, czy nie chcę spróbować.
Rok bez treningów musiał się jakoś odbić.
Z charakteru jestem bardzo zawzięty. Starałem się każdy dzień trenować. Niby ze Stalą, piłka się różni szybkością, ale fizycznie byłem dobrze przygotowany. Przy odpowiednim podejściu takie rzeczy nadrobisz w dwa tygodnie. W Zagłębiu w ogóle nie odstawałem.
Jest w tobie zadra, że nigdy nie zagrałeś w Ekstraklasie?
Przyznaję, że bardzo bym chciał zagrać w Ekstraklasie. Nigdy nie miałem ku temu okazji, a byłem w paru krajach za granicą, widziałem i wiem, że dałbym sobie radę. Ale nie żałuję, że wyjechałem do Azerbejdżanu. Gabala mi dała to, że mogłem zagrać przeciwko dobrym drużynom o dużą stawkę. W polskim klubie typu Nieciecza nie miałbym okazji tego zobaczyć.
Planujesz powoli osiadać w Polsce?
Żyję z dnia na dzień. Nigdy nie planuję na przyszłość, bo w piłce wszystko błyskawicznie się zmienia. Już raz planowałem, miałem być tam czy tam, a wyszło tak, że przez rok byłem w domu bez klubu. Na pewno kiedyś będę mieszkał w Polsce. A teraz? Kontrakt mi się skończył tak jak piętnastu innym zawodnikom i dopiero mają ze mną rozmawiać o przedłużeniu. Póki co bezrobocie!
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK