VfL Wolfsburg. Nie jest to klub, który pociągnie za sobą kibiców z całej Europy, nie jest to też klub, który George z Nowego Jorku wpisuje na swoją bucket list jako miejsce, które przed śmiercią trzeba odwiedzić. Niewielkie miasto, wielkościowo raczej Legnica niż Paryż. Mieszkańcy utożsamiający się z klubem jak ze wszystkim, w co macza paluchy Volkswagen dający pracę 50 tysiącom ludzi na 130 tys. mieszkańców. Historia drużyny? Też nie jest to bynajmniej materiał na książkę, którą czytałoby się z zapartym tchem od deski do deski do trzeciej w nocy. Ale jednak warto odwiedzić ten klub. Choćby po to, by zobaczyć, jak daleko można dojść samą solidnością, organizacją, zarządzaniem na najwyższym poziomie. Przy okazji polskiego meczu Kuba vs Lewy wbiliśmy się na stadion i obejrzeliśmy jak ekipa Ancelottiego demoluje Wolfsburg i zapewnia sobie tytuł mistrza.
***
Zanim dotarłem na stadion, nie obyło się oczywiście bez przygód. Jeśli kiedykolwiek narzekałeś na wiecznie spóźnione polskie pociągi musisz wiedzieć, że te niemieckie to równie duże dziadostwa jak na złość psujące się akurat wtedy, gdy masz podróż z przesiadką. Niemiecki konduktor poproszony o pomoc w opóźnieniu drugiego pociągu wyjął smartfona, zaczął coś wklepywać i za dwie sekundy powiedział „już”. Gdyby stał przy nim polski konduktor, mniej więcej w tym momencie robiłby minę jak Wąski w „Kilerze”, patrząc na urządzenia goryli Lipskiego. Dwa kliknięcia były może i efekciarskie, ale nie wskórały tyle co polskie „pani Basiu, pani nie będzie taka i powie, by wstrzymali pociąg o trzy minutki”. Gdy dobiegłem zdyszany na peron, pociąg właśnie odjeżdżał.
W efekcie przegapiłem pierwsze pół godziny gry i pierwszą bramkę, ale nie tylko, bo przegapiłem też to, po co w zasadzie przyjechałem – wykrzyczenie przez cały stadion nazwiska Krzysztofa Nowaka, co dzieje się przy każdym meczu na stadionie VfL podczas podawania składów (szerszy reportaż o Nowaku za jakiś czas na Weszło). Od jego śmierci minęło już prawie dwanaście lat, a spiker wciąż wymienia go wśród zawodników VfL jako „dziesiątkę naszych serc”. Cokolwiek powiedzieć, na swój sposób to niesamowite.
Pociąg odjechał, ale nie ma tego złego, przesiadka w regio przyniosła ze sobą parę dziwnych doznań. Okazało się na przykład, że torby imigrantów ze wschodu wykupiły sobie miejscówki (o czym ja głupi zapomniałem) i to im należały się miejsca siedzące. O dobry nastrój ich właścicieli zadbał tak na oko osiemdziesięcioletni facet, który postanowił posprzątać po nich pozostawione puste butelki. Piękny gest, wspaniała solidarność.
***
Biegnąc z dworca spóźniony nie miałem zbyt wiele czasu na podziwianie tego, co dookoła, ale zrobiłem to już parę dni temu przy okazji wspomnianego reportażu, więc mam się czym dzielić. Od wyjścia ze skromnego, ale schludnego dworca w oczy od razu rzuca się fabryka Volkswagena. To właśnie w Wolfsburgu produkowane są obiekty westchnień Mirasów z polskich giełd i ciekawe jest to, że mieszkańcy Wolfsburga solidarnie zapatrują się w Golfy i Passaty. Chodząc po mieście można odnieść wrażenie, ze dwie trzecie jeżdżących aut wyszło właśnie z fabryki VW. W sumie nie może być inaczej, jeśli połowa mieszkańców zdolnych do pracy podbija kartę w miejscowej fabryce, a druga połowa jeśli nigdy tego nie robiła, to pewnie będzie robić w przyszłości.
Swoją drogą, sto procent aut na klubowym parkingu to także Volkswageny. Pracownik klubu zapytany o to rzuca tylko puszczając oko: – A czym mają jeździć, które auto byłoby dla nich lepsze?.
Całe miasto to zresztą jeden wielki festiwal Volkswagena. Najpierw podziwiamy wspomnianą fabrykę…
Rzekę możemy przemierzyć na dwa sposoby, ja wybieram wersję dla leniwych.
Za chwilę mamy Autostadt, czyli przeogromne muzeum Volkswagena. Jedna z atrakcji wygląda jak przeogromny pojemnik na resoraki.
VW wokół muzeum po drodze na stadion zrezygnował nawet z klasycznej trawy i dla lepszego wrażenia zasadził elegancką murawę. To są chyba właśnie te detale.
***
Wchodząc na stadion klasycznie bawię się w „ciekawe jak daleko pozwolą mi wejść z pełnym plecakiem bez sprawdzenia” i muszę się przyznać, że zabawa trwa do tej pory. Ochroniarze nie kwapili się by zajrzeć do plecaka, akredytację także odebrałem na ładne oczy. W ogóle ciekawa sprawa, bo przy oficjalnej drodze składania wniosku o akredytację wymagane są tzw. „chuje muje dzikie węże” z legitymacją prasową zatwierdzoną przez dziwne europejskie organy na czele, a jak przyjdzie co do czego wystarczy zwykły mail do klubu i sprawa załatwiona po naszemu, czyli na skróty. Miło.
Dziennikarze generalnie na Bundeslidze źle nie mają. Wursty są, piwko jest. Dobrze, że największe kluby nieśmiało zaczynają podążać drogą Radomiaka Radom, na którego stadionie rozdawane są ponoć drinki pt. „wódka z wódką” w ilościach oporowych.
***
– Cześć, jestem Olaf – podchodzi ktoś w środę na klubowym korytarzu.
– Cześć, miło mi, Kuba.
Podczas pięciu godzin spędzonych w VfL na tygodniu uderzyło mnie to, że na klubowych korytarzach do nowej twarzy podchodzi absolutnie KAŻDY. Wita się, przedstawia, zagaduje. Nawet jeśli to drobiazg i czysta kurtuazja, od pierwszego przekroczonego kroku czujesz się jak u siebie i wiesz, że każdego możesz poprosić o pomoc, a jej z pewnością nie odmówi. Ja sam dostałem na cały dzień przydzielonego gościa, który – jak się śmialiśmy – dostał na mnie plaster, bo wszędzie za mną chodził, pokazywał, podpowiadał, opowiadał.
– A może pokażę ci stary stadion? Przyda ci się!
– Nieee, po co?
– To pomyśl z kim chcesz pogadać. Dyrektor od finansów będzie OK?
Trzeba wspomnieć też o szalenie istotnej informacji, po której wasze życie już nie będzie takie jak wcześniej: mama gościa, którego przydzielił mi klub przed wyjściem za mąż nazywała się Wawrzyniak.
Wracając do meritum, przez parę godzin w VfL mogłeś pogadać z kim tylko chciałeś, wejść gdzie chcesz, zrobić fotkę wszystkim wybranym miejscom (o czym także przekonacie się kolejnym materiale), co jest szczególne o tyle, że mowa przecież o Bundeslidze, a nie o losowym klubie Ekstraklasy, w którym czasami o tego typu rzeczy trzeba się prosić.
Aha, Olaf, który podszedł do mnie i sam z siebie się przedstawił nazywa się Rebbe i obecnie pełni funkcję dyrektora sportowego VfL. Korytarze klubowe to jedna wielka rodzina.
***
Cały kompleks VfL generalnie robi wrażenie. Sam stadion – nowoczesny, schludny, może trochę bez duszy, ale daj Bóg tylko takie mankamenty. Co ciekawe, klub zdecydował się poświęcić go wyłącznie na mecze pierwszej drużyny i całkiem niedawno oddał do użytku zupełnie nowy obiekt tylko dla drużyn kobiet i rezerw, co jest luksusem ciężkim do wyobrażenia dla człowieka, który wychował się oglądając ligę na Wodzisławach, Płockach czy Chorzowach. Obiektom treningowym też niczego nie brakuje – równa trawka, aż chciałoby się wskoczyć i pokopać.
Z innych osobliwości – tuż obok stadionu można znaleźć muzeum. Raczej była to inwestycja z cyklu „kasowe to to nie będzie”, równolegle ze mną muzeum zwiedzało całe zero osób, ale bez wątpienia podnosi prestiż klubu i stanowi fajną gratkę dla ludzi, którzy od zawsze chodzą na mecze VfL.
Odbita stopa Andrzeja Juskowiaka, miło oglądać polskie ślady.
Kuba Błaszczykowski również się przewija.
Ogólnie jest to muzeum o tyle niecodzienne, że można się w nim poruszać. Imitacja rzutu karnego? Proszę bardzo. Kabina, w której na rzutniku pojawia się gość robiący triki, które możesz powtórzyć? Jest. Fajnym doświadczeniem jest też schodzenie po takich samych schodach w jakich wychodzą piłkarze na mecz z podłożonym głosem trybun i muzyką puszczaną na stadionie w tej sytuacji. Robi klimat.
No i creme de la creme – FIFA 99, w którą można zagrać.
***
O atmosferze podczas samego meczu nie bardzo jest co opowiadać – była trochę nijaka. Niby wypełniony stadion po brzegi (bilety wyprzedane już od 1,5 tygodnia!) robi wrażenie i sprawia, że z zazdrości człowieka skręca od środka, ale… doping jakiś taki niemrawy, kibice średnio pociągający, chociaż oczywiście nie wykluczam, że to kwestia tego, że przyjechałem świeżo po meczu St. Pauli, które pod względem kibicowskim jest klubem totalnie wykręconym. Dziś w zasadzie – gdy tylko się zerwali – głośniejsi byli kibice Bayernu. Czerwone barwy było też widać na sektorach Wolfsburga, tutejsza publika nie bardzo miała ochotę na zabawę w ściąganie koszulek.
Na tę „szaloną” atmosferę wpływ mógł mieć fakt, że cały mecz to jedno wielkie przyjmowanie ciosów VfL. Takie, że niektórzy z kibiców Wilków zaczęli wychodzić koło 66. minuty po czwartym golu Bayernu. A Wolfsburg nie jest – uwierzcie – miastem, w którym takie wyjście można usprawiedliwić chęcią uniknięcia korków albo ostatnim tramwajem do domu.
Prawdziwym śmieszkiem okazał się spiker, który po zmianie Kuby kazał niemieckiej publice krzyczeć jego nazwisko. Usłyszeliśmy niepewne „Brszykoski” i to raczej nie dlatego, że Kuba został zmieniony w przerwie i mecz ma w zasadzie do zapomnienia. Znacznie głośniej było w sytuacji, gdy opuszczając boisko owację całego stadionu dostał Philipp Lahm. Kibice VfL mimo brutalnego oklepu potrafili schować dumę do kieszeni, co tylko pokazuje, jaką pozycją cieszy się w Niemczech piłkarz Bayernu.
Kto na żywo zrobił na mnie największe wrażenie? Bez wątpienia Thiago, czym ostatecznie rozwiał ostatnie wątpliwości i już mogę przyznać, że cenię go wyżej niż Krzysztofa Danielewicza. Ciekawą sprawą było też przyglądanie się Muellerowi – człowiek cały czas ma wrażenie, że wiara w siebie czyni cuda i na jego miejscu z podobnymi sukcesami mógłby biegać Maciek Korzym.
Reklama w przerwie meczu wzniesiona na wyższy poziom.
Jeśli kibice zaczęli wychodzić w okolicach 66. minuty nie ma co się dziwić, że w 85. minucie niektóre sektory były rzadziutkie.
Pomeczowa konferencja. Mogliśmy z Carlo zbić piątkę, obaj budziliśmy na niej podobne zainteresowanie (żadne).
***
Wychodząc z meczu VfL nie czujesz wcale urwanej dupy, nie musisz zbierać zębów z podłogi, nie oczarowuje cię atmosfera, nie dzwonisz do kumpli i nie mówisz, że musisz wrócić tu za tydzień. Jest to klub kibicowsko taki sobie, piłkarsko także, laury można na nim wieszać jedynie za organizację. Biorąc pod uwagę szerszy kontekst, czyli całą niemiecką piłkę i wszystkie części składowe do kupy, wychodzi nam obraz dość przeciętnego niemieckiego klubu.
Ale prawda jest taka, że prawie każdy kibic Ekstraklasy wziąłby taką przeciętność z pocałowaniem ręki.
Jakub Białek