Grając w GKS-ie Katowice żył w dziewięć osób w jednym pokoju, spał w nogach, na krześle nie siedział prawie nigdy, bo w domu było tylko jedno. Jako 15-latek chodził na hałdy kopalni i kradł węgiel i żelastwo, by rodzina miała w ogóle z czego żyć. Gdyby nie piłka, jak wszyscy bliscy pracowałby na kopalni. Jan Furtok może powiedzieć o sobie, że dzięki piłce wyrwał się z prawdziwej biedy. Był czterokrotnym wicekrólem strzelców (trzy razy w polskiej lidze, raz w Bundeslidze, gdy w barwach HSV strzelił 20 bramek), ma za sobą okazałą karierę, w Niemczech w liczbie bramek na sezon przebił go dopiero Lewandowski, a robił wszystko to, czego zawodowy piłkarz robić nie powinien. Lubił posiedzieć dłużej przy stole, dopiero w Niemczech wyhamował z alkoholem i pił tylko dwa piwka do kolacji. Palił papierosy, czasem nawet paczkę dziennie i niespecjalnie się z tym krył. Przed meczem uwielbiał zjeść golonkę albo coś, po czym inni piłkarze umierali. Jan Furtok opowiadał anegdoty przez godzinę dwadzieścia po czym… po prostu wstał i wyszedł. Pozostawił barwną opowieść o swojej karierze.
To taki utarty slogan, że przez sport wychodzi się z biedy, ale… do pana pasuje jak ulał.
Urodziłem się w Katowicach na Kostuchnie. Było nas dziewięcioro. Dwie dziewczyny zmarły dość szybko, miałem pięciu braci, ja najmłodszy. Mieszkaliśmy w jednym pokoiku, obok była kuchnia. Byłem wyrzutkiem, spałem w nogach. Ale fajnie było. Lepiej jak teraz. Swoboda była. Mama nie wiedziała, gdzie kto jest, bracia się nie interesowali. Wszystko to było wtedy totalna pomyłka. Wszyscy bracia grali na Kostuchnie, kariery nie zrobił żaden, tylko ja. Piłka to było jedyne zajęcie. Do trampkarzy wzięli mnie za paczkę zapałek, choć trener na Kostuchnie mnie nie chciał.
– Za młody, za młody, za młody – mówił za każdym razem.
Stwierdziłem, że będę siedział na schodach i czekał aż w końcu mnie weźmie. I tak siedziałem. Godzinę, dwie, trzy, cztery… Gdy potem nie chcieli mnie wziąć na obóz, siadałem koło autobusu. W klubie na Kostuchnie spędzałem całe dnie. Do Gieksy wzięli mnie szybko, nastrzelałem jej bramek.
Zdawał pan sobie sprawę, że przez sport można było wyjść z tej biedy, czy po prostu pan grał, bo nie było co robić?
Po prostu grałem. Samo wszystko przyszło. Kadra Śląska, kadra Polski juniorów, wszystkie szczeble przeszedłem. W międzyczasie pomagałem rodzicom zbierając złom i węgiel na hałdach. Niebezpiecznie było, ale się kradło. A bo to raz nas by złapali? Byle czego nie braliśmy. Stałeś i musiałeś ocenić, czy to jest dobry węgiel czy to tylko taka łata. “Łatów nie bieremy, ciężkie, a się nie poli!”. Musiałeś czekać i wyszukiwać dobre kawałki. Kradło się też jakieś żelastwa, ciągnęło się to domu kilka kilometrów. A to ciężkie jak diabli. Raz pod domem nam ukradli wszystko, co dociągnęliśmy. Ludzi trochę było na tych hałdach, cały region z tego żył.
Miał pan jakieś opory? Przecież to kradzież.
No dokładnie, kradzież. Ale co? Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Musiałeś tak robić i koniec. Bo co zrobisz? Z czego będziesz żyć? Ojciec zmarł na kopalni, starszy bracik też zmarł na kopalni. Ojca nie znałem, miałem pół roku, gdy zmarł od guza. Bracik żebro miał połamane na kopalni i przez to zmarł. Do dzisiaj cała rodzina tam pracuje. I żyje!
Gdyby nie piłka, pan też wylądowałby na kopalni?
No tak, bo gdzie?
Nie byłoby traumy?
Nie, no jak? Miałem wybór pomiędzy piłką ręczną a nożną, bo jak miałem 15 lat to też mnie chcieli do handballu brać. Ale nie było siły. Tylko nożna.
W Gieksie też trafił pan do biedy.
Nie było ciepłej wody, prądu, niczego. Widzisz, jak tu teraz wygląda boisko – trawka, wszystko jest. A wtedy treningowe to było bagno. I ty musiałeś do tego bagna wchodzić i grać w piłkę! W trampkokorkach się wychodziło, bo wkręcanych korków szkoda było na takie coś, za drogie. Jak żeśmy pojechali na turniej halowy do Oldenburga, to tylko ja z całego klubu miałem normalne adidasy, bo dostałem na kadrze Polski. Chłopaki wyszli na turniej halowy w korkotrampkach. Źle im było, to polecieli na trybuny, żeby coś wykombinować. Wzięli od ludzi plastry, jakieś opaski i sobie pozaklejali te buty. I już mieli płaskie!
Na turnieju było 12 drużyn. Leverkusen, połowa Bundesligi, Duńczyki… Paka jak cholera, same gwiazdy. Pierwszego dnia przegralimy wszystko jak leci. Potem stawka się odwracała – było tak, że ostatni grał z pierwszym i robiła się normalna drabinka turniejowa. Drugiego dnia pytamy się Dziurowicza:
– Panie prezesie, możemy się piwa napić?
– Wy?! Wam już, kurwa, nic nie pomoże!
No to się napiliśmy. Poszliśmy też w czterech do trenera i mówimy:
– Trenerze, nie mogą wszyscy grać. To jest halowa piłka, co innego niż zwykła. Niech się pan nie wtrąca w to lepiej. Z całym szacunkiem, prosimy. Sami się poustawiamy.
A trener wystawiał nas tak, że grało dwudziestu. Minutka i zmiana, jaki to sens? Machnął ręką i poszedł. Żmuda załamany, prezes ryczy, nie wiedzą, co robić… A to już sylwester był, żony z nami pojechały, nastroje wiadomo jakie. I żeśmy wygrali cały turniej! Szliśmy jak burza. 17 tysięcy marek do wygrania było, wszystko żeśmy skasowali. Na tamte czasy kupę kasy, wszyscy poimprezowali równo. Do szatni przyszedł jakiś gość i dał mojej żonie sukienkę w nagrodę. Tak mu się podobało, jak żeśmy grali! Ale w Gieksie była straszna bida. Kiedyś kontuzję miałem, prawa noga mnie bolała. No i co zrobisz? Musisz walić lewą. Po czasie waliłem lewą tak jak normalnie prawą.
Tak się pan nauczył obunożności.
No tak, prawie obunożny byłem. Jak cię boli noga, automatycznie się kształcisz.
Nikt nie potrafił pana wyleczyć?
Wtedy samo się leczyło. Samo się zrobiło, samo przejdzie. Spuchnięte? Poczekaj i zaraz nie będzie spuchnięte.
Domowe sposoby?
Nie, po co? Przeszło. Musiało! Życie, raz boli, raz nie boli.
Nie było strachu, że uraz się powiększy?
A skąd. Pachwinę raz miałem uszkodzoną, to się strzeliło sześć bramek z lewej nogi i było dobrze. Psychika – jak się zapomni o bólu, to nie boli! Potem w karierze miałem dwie operacje. Jedną w Piekarach, lewą nogę i prawą w Niemczech. Co zrobić, zaciskasz zęby i grasz. Najgorsza rehabilitacja. Dramat. Pół roku, ale mnie zrobili rewelacyjnie.
Nie myślał pan nigdy o innym klubie? W Polsce grał pan tylko w GKS-ie.
Nie, bo do GKS-u miałem blisko. Albo nie, myślałem. To też w sumie wiąże się z kontuzją. Wsadzili mi nogę w gips potąd (Furtok pokazuje na pachwinę – JB) i nie dało się nic zrobić. To czerwiec, gorąco, a to piecze, swędzi, drapiesz się, drapiesz… Leżałem z tą nogą w gipsie a ludzie z Górnika przywozili mi jedzenie, brali mnie w samochód i zawozili ze szpitala do domu. Potem przyjeżdżali z GKS-u i na drugi dzień to oni mnie wozili. Ci i ci! Mówię: co tu się dzieje? Tak się o mnie biją, a ja nie mam wyleczonej nogi. Do Gieksy trafił jednak przeciek, że przechodzę do Górnika, chyba jakieś pismo do Dziurowicza trafiło. Nie tak miało być.
– Po co wy tak godacie? – pytam.
– No żeby wiedzioł!
Dziurowicz przyjechał po mnie, zapakował mnie do Poloneza i koniec.
– Nigdzie nie pojedziesz!!!
Stałem z kulami, noga w gipsie, a podleciał do mnie trener Podedworny i zaczął mnie dusić! Przystawił mnie ręką do ściany, wścieklizny dostał.
– Ty skurwysynie, my tu drużyna robio, a ty odchodzić chcesz?!
A jo nic nie mogę – ani nogą się obronić, bo w gipsie, ani ręką, bo przy ścianie jestem. Zostałem. Potem spróbowałem jeszcze raz. Pojechałem do Górnika, tam na biurku siedział taki Szlachta – najważniejszy na Śląsku – i powiedział:
– To co, zostajesz? Masz od nas to, to, to i to.
Włosy to mnie tak stanęły. Ta pensja a ta pensja… Stałem w miejscu a on mi te sumy mówił. To ja gdzie indziej chyba jestem? Od razu tu idę! Tamci z Gieksy się dowiedzieli i temat się skończył – wróciłem do nich. Ale Górnika lubię do dziś.
Perypetie miał pan też z transferem do wojskowego klubu.
To prawda, dostałem kiedyś bilet do wojska. No to co – idę do Śląska Wrocław. Ale zanim pójdę – impreza! No to jak tak to tak, to nie ma problemu. Opiliżeśmy się wszyscy. Za dwa dni przychodzi prezes:
– Ty , jednak nie jedziesz!
Telefonik z centrali poszedł i zmiana planów. Dostałem też drugi bilet do wojska, zrobiłem drugą imprezę, prezes znów powiedział, że jednak nie jadę. Dostałem też trzeci bilet do wojska i sytuacja się powtórzyła. Trzy imprezy a ja ani razu w wojsku!
Dużo się piło na takich imprezach?
Nie, to nie chodziło o to. Czy się piło… Pili wszyscy. Takie czasy. Wszystko dla ludzi. Się grało, to się działo, a od bidy się wyszło. Jak się żeniłem, to nie miałem jeszcze mieszkania. Jadę do Dziurowicza i mówię:
– Wszyscy biorą, tylko nie ja! Co to u mnie jest? Jedno krzesło w domu, ten siedzi, ten siedzi, a ja gdzie?
Dał mi M5 i koniec. Dostałem mieszkanie oko w oko z Franciszkiem Sputem, naszym bramkarzem. No to jak niewola!
Dlaczego? Kapował?
No jasne! Byłem na cenzurowanym. Janek Urban grał w Górniku, przyjechał do mnie po meczu, posiedzieliśmy z żonami. Kto mógł wiedzieć o tym? Tylko Franek. No i siedzimy, a tu dzwonek do drzwi. Stoi trener i wręcza nam kwiaty. Wszystko wiedział, co się u mnie działo.
Jak pan znosił bieganie po górach?
Dramat. Dla mnie dramat. Jak jechałem na obóz zimowy, to płakałem. “Kurwa, nie wytrzymię”. Cyganiłem ile się dało. Gdzie tylko można było to leciałem na skróty. Powiedziałem im, że mam lęk przestrzeni i nie wchodzę na górę. Musiałem się wdrapać, ale z płaczem.
Naprawdę pan miał czy pan ściemniał?
Nie, miałem, naprawdę! Wchodziłem na te góry i byłem przerażony. Zawsze chciałem po kilka razy się zatrzymywać. Najgorsze te zimowe obozy. Po co to wszystko?! Achillesy puszczały, kolana, kręgosłupy… W Niemczech przyjechałeś i piłeczka po płaskim tylko. “Wreszcie żyja!”.
Góry pan poznał doskonale?
Tak, po czasie wiedziałem jak omijać.
Nie zgubił się pan nigdy?
Parę razy. Raz z Waldkiem Matysikiem chcieliśmy skrócić to nas szukali do wieczora. Waldek mówi:
– Chodź, tam się dojdzie.
No to idziemy, idziemy, idziemy… A tu nic. Zeszliśmy, była jakaś chatka. Weszliśmy, mlika nam kobieta dała i wskazała drogę na autobus. Tak żeśmy wrócili. Zawsze się dało oszukać. Nie oszukasz, nie wygrasz. Ciężary też mi kazali dźwigać i to źle znosiłem. Gdzie ja taki mały takie duże rzeczy, jakieś atlasy? Siła została, ale kontuzje zostawały. Chłopaki młodego pokolenia się łamali, kończyli kariery. Kazali nam biec przez płotki, a płotki były do samej góry. Ileż to można tak przeskakiwać? Przewracali się jeden z drugim, bo nie skoczysz. Dramaty były. Fajni piłkarze, ambitni, a szli do boksu. U wszystkich trenerów było to samo. Komuna. Jak przyjechałem z Niemiec, miałem już wyrobioną pozycję i mówiłem wszystkim od razu: grać mogę, ale na górę nie idę. I za chuja nie poszedłem. Pobiegałem sobie trochę po płaskim i tyle, reszta na górę. W Niemczech w góry jedziesz tylko po to, by się dotlenić, a nie biegać.
Większą patologią tamtych czasów było jednak handlowanie meczami.
Handlowało się, dokładnie. Czasami nie wiedziałeś, kto i co. Prezesi dzielili miejscami. Były takie sytuacje, że nie szło patrzeć na to. Ślepy widział, co jest grane. Ale ja nic nie wiem, koniec!
Nic?
Ja nie spotkałem się z tym. Przyjechałem do Bełchatowa, gramy mecz, kolega mnie puszcza do przodu, a ja z własnej połowy wybiegam i lecę. A tu sędzia pokazuje, że spalony. Jaki spalony, jak ja nie dość, że nie byłem za linią spalonego, to jeszcze nie wyszedłem z własnej połowy? Co tu się dzieje?! Nie przepuścił mnie ani razu przez środek. Odechciało mi się wszystkiego. Albo idziesz i widzisz jak sędzia zawija do torebki plik pieniędzy. No to skąd ma? Z obrońcami też różnie bywało. Wiadomo, jak było. W końcu udało mi się wyjechać do Hamburga. Nie było łatwo. Jak zwykle chodziło o piniążki. Erich Ribbeck, dyrektor sportowy HSV zadzwonił, tyle i tyle, wszystko dogadane, mieliśmy się spotkać w Warszawie. Zameldowali tego Ribbecka w najgorszym możliwym hotelu, jakimś górniczym. W całym budynku był tylko Ribbeck i jakichś dwóch Bułgarów. Ręce opadły: i oni tak chcą biznesy robić?! Drzwiami walniesz i cały budynek chodzi. Obrzydziło mu to wszystko, powiedział w końcu, że on sobie sam wybierze hotel. Nie dogadali się. Chciałem już nawet dopłacać do tego transferu. Mówię prezesowi:
– Panie, auto panu dam. Ale chcę jechać!
A on nieugięty. Wszystko się uspokoiło, już zapomniałem o transferze, ale trzy miesiące później graliśmy z NRD. Strzeliłem dwie bramki i od razu po meczu do mnie podszedł gość z Hamburga i powiedział, że jadę z nim.
Jak pana przyjęła niemiecka szatnia? Polacy nie byli ulubionym narodem.
Polaków już tam trochę było. Przyszedłem świeżo po Okońskim, który tam był bożyszcze, zresztą on wszędzie był bożyszcze. Przyjechałem i od razu graliśmy na wyjeździe. Zawsze był taki zwyczaj, że jak nowy zawodnik przyjdzie, to najpierw musi obejrzeć stadion, to, to, to, potem dopiero wchodzi do gry. A ja od razu. Przegrywaliśmy 1:0, strzeliłem bramkę na 1:1 głową, co głową nigdy nie strzelałem. Pozytywnie mnie przyjęli. Trafiłem na fajnych chłopców. Tam był system taki, że zarabiało się mało, ale bardzo duże były wyjściówki. Treningi były głównie takie, że stawiali bramki na szesnastce i graliśmy po 11 na mniejszym boisku. Jeden skład to młodzi, w tym ja, drugi to starsi. Z tymi starszymi się nie dało grać. Kopali co chwilę. A na boisku nie było miejsca, by uciekać nogami. Wkurwiliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać: co z nimi zrobić? W trzech-czterech się umówiliśmy, że trzeba to skończyć. Najpierw rozmową:
– Po co wam to? Po co kopiecie nas jak jakieś głupki?
– A bo my chcemy wyjściówkę mieć.
Tak? No to jadymy z nimi. Tego chlas, już odpada. Drugiemu przytrzymiesz nogę, odpada. Ten do boksu, ten do boksu, ten do boksu. Szybko żeśmy zrobili porządek. Leczta się!
To ilu pan wyeliminował?
Ja nie eliminowałem. Parę razy delikatnie przytrzymałem po prostu nogę. Ileż to można znosić to, że ktoś cię kopie non stop? I to chamsko, od tyłu? Odpowiedzieliśmy, potem się bali. Sami strasznie zaczęli pruć. Niestety, ale tak było. Takie życie.
W książce “Jedenastka miliarderów” opowiada pan, że w sąsiedztwie nikt pana nie akceptował. Nie mogli pogodzić się z tym, że Polak ma taki sam dom jak Niemiec.
E, nie, mieliśmy naprzeciw taką sąsiadkę, co takie okienko miała i cały czas nam machała, wieszała jakieś rzeczy na klamkach, takie serdeczne, i patrzyła tylko, czy wziąłem czy nie. Fajna babka taka.
Fanka?
Fanka, no! Ogólnie szanowali tam mnie, trener Schock to nawet na kolanach mi dziękował po meczach. Ale ta książka to nam bardzo zaszkodziła. Mnie akurat to nie dotyczyło, ale w Niemczech było dużo Polaków i ta książka wywołała niesmak. Jak to, miliarderzy se tu mieszkają? Matysikową od Waldka Matysika ścigali. Polacy zaczęli dobijać im się do drzwi i mówić, żeby im dać cokolwiek grosza. Skoro napisano o nich “miliarderzy” to co to dla nich?! Nieprzyjemne sprawy wychodziły.
Pan też miał problemy?
Do mojego osiedla nie doszli. Z czasem to ucichło. Nie było co robić tam w tych Niemczech. 1,5 godziny trening, co później ze sobą zrobić? Pograłem trochę na maszynach, bo nie było co. Jak tu ten czas zabić… Gadali tam po niemiecku, że ten ma automat, ten ma automat. Pytam się:
– Macie te automaty, co ja chodzę?
– No.
– To weźcie mi przywieźcie. Będę się bawił.
No i za pół godziny automat stał w domu. Miałem go u siebie w pokoju i tak zabijałem czas.
To bez sensu, nic pan nie wygrał.
Ale i nie przegrałem. No bo jak?! Grasz sobie i masz spokój! Jeździłem też potem uczyć się niemieckiego. 1,5 godziny w jedną, 1,5 godziny w drugą, to się trochę zabijało ten czas.
Z niemieckimi piłkarzami pan nie wychodził?
No jasne, że wychodziłem. Ale nie znałem wszystkich tych zakamarków, co oni.
W St. Pauli, dzielnicy czerwonych latarni?
E, lepsze mieli chyba!
Jeszcze lepsze?
No! Ale to była dzielnica, do której się jeździło, jak ktoś przyjechał z Polski. No bo co pokażesz? Ale dla mnie nic ciekawego. Piłkarze mówili, że kiedyś było lepiej.
Jak ona wyglądała?
No stały za bramą dziewczyny w takim blaszoku i był napis, że nie wolno tam dla chłopców. No to moja żona weszła (śmiech). Ale nagie podobno nie tańczyły, więc przyzwoicie. Z drużyną tam nie jeździliśmy. Szliśmy gdzieś indziej czasem z trenerem, jeden piwko, jeden wódeczka, trzeci nic. Normalnie było.
W “Jedenastce Miliarderów” mówi pan, że w Niemczech przystopował pan z alkoholem i pił już tylko dwa piwka dziennie do kolacji.
Tak, spokojnie.
Nie przeszkadzało to panu w grze?
Wszystko z umiarem trzeba.
Czyli codziennie walił pan sobie dwa piwka i był czołowym strzelcem Bundesligi?
A co za problem? A ty nie pijesz piwa?
No pewnie, że piję.
No to o co ci chodzi?!
Pytam, bo w dzisiejszych czasach to nie do wiary.
No, dzisiejsi to już chyba nic nie piją. Dziwne, co?
Pan też nie krył się z paleniem.
Nie przeszkadzały mi papierosy i nie przeszkadzają nadal. Numer był w Niemczech, bo na początku w szatni nie wiedziałem, czy oni kurzą czy nie. Żaden nie wyciąga paczki, to chyba nie! Fajny mecz był, wygraliśmy, ja dobrze zagrałem. Siedzimy, wyciągam paczkę… a tu w sekundę czterech koło mnie! Jak ja nie wiedziałem czy palić to się nie pokazali. Ale jak zwęszyli cudzesy – tak. Paczka poszła na raz. Myślę sobie: fajne z was kociki.
Trenerzy pozwalali na to?
Wszyscy wiedzieli, kto pali, kto nie pali. Trzeba było po prostu robić do dyskretnie, zwykle w aucie.
Mówi pan, że papierosy nie przeszkadzały, a może przez to palenie nie mógł pan biegać po górach?
Niee, to całkiem co innego.
Ile pan dziennie palił?
Raz mniej, raz więcej, czasami w ogóle. Zdarzyło się paczkę dziennie wypalić.
To miał pan zdrowie.
Sprinter, szybkościowiec jestem. Nie mogłem biegać przez całe boisko. Całe życie dawali mi przylepca. Na mnie zawsze grał najlepszy obrońca. Był taki jeden, co szczypał, szczypał, szczypał… Schodziłem z boiska cały w sinakach. Cały! Podchodzę do sędziego i pokazuję:
– Zobacz pan… A pan nic!
Nie widział. I nic nie zrobisz. Bo co, kopniesz go? Cały czas przylepiony do mnie, nie mogłem tego wytrzymać.
Nie mógł pan też wytrzymać obecności trenera, Egona Cordesa.
Bo to był zły człowiek. Poszliśmy na jakąś imprezę całą drużyną, tam na stole jakieś mięso, szynki, kiełbasy. Ten podchodzi do mnie i pyta:
– Co, w Polsce tego nie ma?
Jak żem się zagrzoł to koniec. Pomyślałem sobie tylko: ty kurwa chuju jebany.
Czyli jednak zdarzyło się stereotypowe zachowanie Niemca w tamtych czasach.
Gorzej. On był gorszy jak Niemiec. Przed meczami w Niemczech mieliśmy stół, jadłeś co chcesz. Były jakieś makarony, ryż, co chcesz. Patrzę – wszyscy omijają steki. Jedzą sobie te makaronki, spokojnie… A ja biorę tego steka. Wszyscy siedzą przy stole i nagle patrzą na mnie i nie wierzą. Trener zrobił się czerwony, ale chuj, siadam. Wszyscy z tego lali. Zjodłem tego steka i cisza jakaś taka dziwna, trener nic. No to jak nic to nic. Wychodzę na boisko – a ja najlepszy zawodnik na boisku! Przed następnym meczem chłopaki mówią, że też biorą tego steka. Bierze jeden, drugi, trzeci – w końcu wszyscy. Na boisku umarli! Biegać nie umieli! Wszyscy do boksu się nadawali.
To pan robił wszystko to, czego piłkarz nie mógł.
Lubiłem takie jeść. Albo golonka. Ooo!
Przed meczem?
Tak, tylko żeby trener nie widział. Nie przeszkadzało mi. Z masażystą byłem dogadany, szedłem do niego, on kołował pieczyste i jadłem. Przed meczem z Szombierkami dwa kurczaki żem wpieprzył i dwie bramki strzelił. Ale jeszcze powiem o tym Cordesie. Chcemy w dziada grać, a on: nie, zostawić piłki! Wszędzie w dziada grają, a ten wymyśla. Wyciepli go całe szczęście. Jechaliśmy na Bayern, a on wymyślił, że rozda piłkarzom nowe numery.
– Ty masz szóstkę, ty siódemkę, ty dziewiątkę.
Po swojemu wszystko. Wszyscy potulni, tylko ja się odezwałem:
– Jedenaście? Ja chcę dziewiątkę.
– Jak się nie podoba, to dostaniesz trzynastkę i na ławkę!
– Nie, nie, to niech już będzie ta jedenastka.
Jak go wyrzucili to pierwsze co to pozmienialiśmy wszystko i każdy wrócił do swoich numerów.
Jest pan zadowolony z osiągnięć w reprezentacji? Sukcesów niewiele, taki pusty okres w piłce, zbyt wiele pan też nie pograł, bo konkurencja była spora.
Dziekan mnie denerwował, a ja jego. Przyznał mi to kiedyś, że trochę się mnie bał. On z Warszawy, ja z Katowic, zawsze była walka. Wkurzało mnie, że na tej pozycji grał zawsze on. Co zrobić?
Która to ta słynna ręka?
Lewa.
Jak pan dzisiaj powiedział: nie oszukasz, nie wygrasz.
Przypadek to był. Kosecki dostał taką piłkę spod linii, ja podleciałem, sięgałem, sięgałem, odruch taki… Patrzę: w bramce. Cieszę się, wszyscy też się cieszą. Miało być siedem, była jedna ręką. Nie chcę zwalać na trawę, ale boisko było takie (Furtok pokazuje ręką na wysokość piszczela – JB), ta piłka hamowała cały czas. Nie idzie szybciej rozegrać, nie idzie popchać. Dramat. Dla mnie to było niepojęte, żeby nie skosić trawy. Musieliśmy się męczyć.
Pan się cieszy po latach z tej bramki? Człowiek wolałby pewnie strzelać tylko prawidłowe, ale z drugiej strony z tego się pana pamięta.
Tak wyszło. W Niemczech byłem, to Kicker napisał, że to powinna być kara, że to, że tamto, że tak nie wolno. Co nie wolno? Zdarza się, no co. Głośno było o tym. W klubie nie robili żadnych problemów. Na mistrzostwach świata zagrałem tylko w jednym meczu. Byłem w gazie ogólnie w reprezentacji, wszyscy mnie chwalili, dzwonili, żeby Furtok grał, a nie Dziekanowski. Piechniczek mówi do mnie:
– Bardzo fajne słowa ci powiem. Będziesz grał, przygotuj się, bo z góry są naciski.
Wreszcie. Moczę nogi w zimnej wodzie – tam było trzydzieści stopni cały czas – naładowany jestem, a tam… Dziekanowski w pierwszym składzie. Myślałem, że może mnie wpuści na drugą połowę. A gdzie, trzydzieści minut i to jak już było po balu.
Którego z selekcjonerów wspomina pan najlepiej?
Piechniczek, Apostel, Strejlau, Łazarek… Trochę ich się przewinęło.
Najbarwniejszy chyba Łazarek.
Na tym kończymy. Szkoda gadać!
(w tym momencie Furtok wstał i tak po prostu sobie poszedł)
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
***
Sprawdź poprzednie odcinki cyklu “Cały na biało”:
Wywiad z Aleksandarem Vukoviciem o wartościach, miłości do klubu i honorze: Dla młodych liczą się tylko Neymar, Messi i Ronaldo. Reszta to frajerzy!
Wywiad z inną legendą śląskiej piłki, Janem Banasiem, o którym niebawem w kinach będzie można obejrzeć film: Chciałem żyć jak George Best
Barwny wywiad z innym zasłużonym piłkarzem GKS-u Katowice, Markiem Świerczewskim (to sprzed cyklu “Cały na biało”, ale warto): Mam nadzieję, że nic nie będzie przekręcone. Brat daleko nie ma!