Jeśli grasz właśnie dwumecz z Atletico Madryt i właśnie straciłeś gola na własnym terenie – jesteś w potężnych opałach, niezależnie czy na piersi nosisz herb Barcelony, Realu czy Chelsea. Jeśli w dodatku wcześniej w Madrycie poległeś 0:1 – prawdopodobnie możesz już powoli planować wakacje. A jednak, Leicester City mimo porażki w Madrycie, mimo kompromitującego krycia przy golu Saula i dwubramkowej straty w dwumeczu na 60 minut przed końcem – podjęło rękawice. Ba, po godzinie gry było naprawdę blisko, by wyjść na prowadzenie!
Przed przerwą nic na to nie wskazywało. Leicester City zrobiło jeden, potężny błąd – wyszło z Christianem Fuchsem na lewej stronie i Yohanem Benalouanem w środku. Ten duet mógłby spokojnie rozmontować dowolnego rywala – wstawcie ich do defensywy Juventusu, a mistrzem Włoch zostanie Napoli, oddajcie ich do Cleveland Cavaliers, a LeBron James już nigdy nie wygra meczu. Sami się dziwiliśmy, dlaczego Atletico jest tak łaskawe – zamiast ładować prawą stroną ile wlezie, próbowali nieco zachowawczej, spokojnej gry, jakby urządzało ich już bardzo chybotliwe przecież 0:0. Wystarczył jeden dorzut na długi słupek, wystarczyło stworzyć namiastkę zagrożenia w tym rejonie, w którym operowali Fuchs z Benalouanem – i było 1:0.
Krycie Saula stanowiło hołd dla wszystkich średniowiecznych banitów odbywających kary w dybach. W dybach zostali wszyscy defensorzy, ale najmocniej rzuciła się w oczy niemoc wspomnianej dwójki. Ale to był tylko wierzchołek – kręcili bowiem nimi i Carrasco, i Griezmann, a momentami nawet Juanfran.
Wszystko zmieniło się w przerwie – gdy Fuchs poszedł do środka, a na lewą stronę trafił Chilwell. Ostatni raz tak dobrą zmianę widzieliśmy na własne oczy, gdy kolega wyłączył głos w teledysku Nicki Minaj. Nagle okazało się, że Leicester City potrafi się bronić. Że Leicester City potrafi wyprowadzić piłkę z własnej połowy, że Leicester City potrafi nawet wejść w pole karne rywali, ba – że potrafi strzelić gola! A mianowicie – ruszyć do ataku tak mocno, że jeden strzelony gol wydaje się minimalnym wymiarem kary. Gdzieś w okolicach 60. minuty, gdy Chilwell zorientował się, że Atletico naprawdę jest już w trybie oszczędzania energii, nastąpił prawdziwy szturm. Gol Vardy’ego to jedno, ale i chwilę przed (Chilwell) i chwilę po (Ulloa) Lisy miały doskonałe okazje do zdobycia bramki. Próbował zresztą również Vardy, piętą, próbował Albrighton – i naprawdę przez chwilę przemknęło nam przez głowę – oni to zrobią. Dokonają tego. Strzelą trzy gole Atletico i przejdą od 0:2 do awansu do półfinału Ligi Mistrzów.
Trudno ustalić, w którym momencie zapał się skończył – obstawiamy chyba strzał Mahreza na kwadrans przed końcem, po którym stało się jasne – piętnaście minut to za mało na dwa gole. Jak się miało okazać – za mało nawet na jedno trafienie, choć Leicester próbowało do ostatnich sekund, pod koniec nawet ze Schmeichelem w polu karnym rywali.
I tak jednak jesteśmy pełni podziwu za postawę Lisów w tym dwumeczu. Skazaliśmy ich – jak cały świat – na dotkliwą porażkę, wręcz rozsmarowanie, oni tymczasem przegrali tylko 1:2, a dziś byli po prostu lepsi i raczej zasługiwali na zwycięstwo. Na awans oczywiście nie można było liczyć, może poza tym krótkim momentem wokół bramki Vardy’ego, jednakże nawet remis to dla mistrzów Anglii spory wyczyn. Pamiętajmy, że mowa o gościach, którzy w tym sezonie walczyli tuż nad strefą spadkową a kilkanaście miesięcy temu milion razy realniejsze od ćwierćfinałów Ligi Mistrzów były starcia z Barnsley w Championship.
Gloria victis. Bez wątpienia.