Pokolenie, które biegało po podwórkach w koszulkach Giovanniego Elbera i Raula. To samo, które zakochało się w piłce za sprawą woleja Zidane’a w finale Ligi Mistrzów i Kahna broniącego w wielkim stylu karnego Mauricio Pellegrino. Dziś ono ma swoje święto. Jako żywe wracają wspomnienia jednej z najczęściej kojarzonych par w Lidze Mistrzów przełomu wieków. Par tak wtedy – dziś zresztą też – potężnych, że jeszcze nim zabrzmiał pierwszy gwizdek, miało się przekonanie, że uczestniczy się w wielkim piłkarskim święcie. Choćby tylko wlepiając oczy w ekran kilkunastocalowego, kineskopowego telewizora.
Wtedy to przez trzy kolejne sezony, rok po roku, zuchwały los krzyżował ze sobą drogi Realu i Bayernu po zwycięstwa w Champions League. Ten, kto wychodził z dwumeczu z głową w górze, nie dawał już się nikomu zatrzymać w drodze po tytuł. Nikt nie był już w stanie odebrać uszatego pucharu zespołowi, który potrafił poskromić innego giganta w starciu dwóch Goliatów.
Najnowsza historia pokazuje zresztą, że w tej kwestii niewiele się zmieniło. Gdy Real ostatnio upokarzał Bayern Pepa Guardioli, wygrywając 4:0 w Monachium, Królewscy nie zatrzymali się już ani na moment na ścieżce wiodącej po najważniejsze klubowe trofeum Europy. Gdy natomiast ostatni raz wygrywał Bayern, w sezonie 2011/2012, rozstrzygając losy półfinałowego dwumeczu w rzutach karnych, także zapukał do bram finału. Gdzie jednak sposób na Bawarczyków – pomimo ich miażdżącej przewagi przez 120 minut spotkania – potrafiła znaleźć Chelsea.
Gdy więc dziś historia zatacza koło i po raz siódmy w XXI wieku kojarzy dwóch wielkich rywali, nie mamy żadnych wątpliwości – zwycięzca tego dwumeczu najtrudniejszą przeszkodę w drodze po triumf będzie już mógł uznać za pokonaną. Nikt bowiem częściej nie eliminował w tym stuleciu Bayernu z Champions League niż Real, nikt też nie wyrzucał Królewskich za burtę okrętu płynącego po Puchar Mistrzów więcej razy niż Bawarczycy właśnie.
Co cieszy jeszcze bardziej, niż sam fakt, że wieczorem Liga Mistrzów niczym wprawny kelner z restauracji prosto z przewodnika Michelin, serwuje nam danie najwyższej jakości na perfekcyjne wypolerowanym talerzu? To, że w centrum wydarzeń – i to na długo przed samym spotkaniem – znalazł się Robert Lewandowski. Kiedyś nie do pomyślenia było, że z powodu urazu barku jakiegokolwiek reprezentanta Polski, pisać się będzie tak wiele. Analizując szanse Bayernu z „Lewym” i bez niego, gdyby ostatecznie nie mógł zagrać. Poświęcając sprawie niemal tyle samo miejsca, co gdyby w Realu niepewny gry był Cristiano Ronaldo czy Gareth Bale.
Nie ma się co dziwić. Gdyby dziś wybierano finałową trójkę zawodników nominowanych do Złotej Piłki, na podstawie osiągnięć w roku 2017, Lewandowski byłby absolutnym pewniakiem. Notuje najlepszy sezon w karierze, prowadzi od wygranej do wygranej reprezentację, ratując ją nawet w tak beznadziejnych sytuacjach, jak w meczu z Armenią. W klubie goni osiągnięcia największych gwiazd Bundesligi, wychodzi z charakterystyczną pewnością siebie przed szereg, gdy pada pytanie: czy jest na świecie piłkarz zdolny pobić stary rekord strzelecki Gerda Muellera, który w jednym sezonie Bundesligi pokonywał bramkarzy rywali aż czterdziestokrotnie.
Bo że Lewandowski sam siebie stworzył do rzeczy wielkich, nieustannie dążąc do doskonałości w każdym aspekcie piłkarskiego rzemiosła, dziś nikt nie ma wątpliwości. Na pewno nie w Madrycie, gdzie przecież doskonale pamiętają, jak Robert jeszcze w koszulce Borussii skrzywdził Królewskich. Dokonując czegoś, czego po dziś dzień – mimo 33 rozegranych El Clasico – nie udało się powtórzyć nawet Leo Messiemu, który dwa razy kończył derby z hat-trickiem, ale nigdy nie umiał wzorem Polaka dołożyć do niego kolejnego trafienia.
Dlatego dziś odpowiedź na pytanie, w jakiej dyspozycji będzie wieczorem Lewandowski i czy w najlepszy możliwy sposób przypomni się obrońcom Realu, wydaje się być kluczowe dla losów dwumeczu. I nie tylko, bo patrząc na poprzednie lata i dalsze losy zwycięzców rywalizacji Królewskich z Bayernem, może także całej edycji Champions League.
Nie ma co tu kryć – doczekaliśmy naprawdę pięknych piłkarskich czasów, gdy to polski piłkarz staje w świetle reflektorów w starciu o tak niesamowitym ciężarze gatunkowym. Tym trudniej nam doczekać się 20:45, kiedy „Lewy” może postawić kolejny krok w drodze do wielkości. Może nawet jeden z najważniejszych, bo akurat medalu za wygranie Ligi Mistrzów – choć raz miał go na wyciągnięcie ręki – wciąż w jego kolekcji brakuje.