Jak na bramkarza, nie był dostatecznie wysoki. Jak na piłkarza, nie był wystarczająco profesjonalny. Jak na zawodnika zajmującego tak odpowiedzialną pozycję, nie był adekwatnie do tego roztropny. Fabien Barthez może i miał szereg przywar, które wkurzały kibiców i trenerów sprawiając, że miało się ochotę posłać go w kosmos, ale był w swoim gapiostwie uroczy. Często stawiał efektowność nad efektywnością, miało się wrażenie, że znacznie chętniej interweniuje za szesnastką niż w niej. No i przy tym wszystkim nie można było mu jednak odebrać kapitalnych umiejętności bramkarskich – doskonałego wyczucia czy refleksu, który sprawiał że potrafił bronić strzały, zdawałoby się, niemożliwe do obrony. Ta wybuchowa mieszanka doprowadziła go zresztą na szczyt.
Gdyby chcieć dobrze oddać osobowość i boiskową postawę Francuza, wystarczyłoby zmontować kilka krótkich filmików i umiejętnie poprzecinać je zdjęciami. Barthez był bowiem uczestnikiem tylu charakterystycznych wydarzeń, bohaterem tylu legendarnych ujęć, że jego karierę można by streścić nie wklepując na klawiaturze nawet jednego znaku. Oczywiście trzeba byłoby w tle podłożyć dobrą melodię – lekką, brzmiącą nonszalancko wesołą muzyczkę, na myśl o której myślelibyśmy: „Gość, który to stworzył musi mieć totalnie na wszystko wyjebane”.
Fabien udowadniał bowiem na każdym kroku, że w jego głowie nie czai się lęk, niepokój czy brak wiary we własne umiejętności. Jest za to zupełny luz i swoboda, momentami wręcz beztroska. Jeśli chciał kiwnąć napastnika, po prostu to robił. Jeśli miał kaprys podrzucić nad nim piłkę, to podrzucał. Jeśli do prostej boiskowej czynności miał chęć dołożyć trochę fajerwerków, to zwyczajnie je dokładał. Nie zawsze wychodziło mu to na dobre. Bywało tak, że wzbudzał aplauz i ogólny podziw, gdy wypuszczał rywala w maliny, a sam z uśmiechem ruszał za pole karne. Chcąc nie chcąc jednak czasem się nie udawało. Przytrafiał się babol, klasyczny „pawełek” lub jak kto woli – „przyroś”. Na przykład wtedy, gdy pozornie niegroźne wybicie piłki zamienił na gola. Na gola dla rywali oczywiście.
Tu akurat ciężko posądzić go o pajacowanie, ale takie zagrania to był jego znak charakterystyczny. Nieprzewidywalność, ta lekka nutka adrenaliny, która u kibiców przejawiała się mrowieniem na plecach, bo gdy widzieli, że Barthez opanowuje piłkę i przyjdzie mu rozgrywać, mogli spodziewać się wszystkiego. Tego że jak każdy kolega po fachu po prostu poślę futbolówkę w stronę środka boiska lub – z wrodzonym dla siebie wdziękiem – zagra do Henry’ego.
Nie był może nigdy tak kapitalnie wykształcony technicznie jak Manuel Neuer, ale w żadnym wypadku nie przeszkadzało mu to w tym, by nie próbować swoich sił w polu. Był jakiś niewidzialny magnes, który raz po raz wyciągał go spomiędzy słupków. Nie potrafił usiedzieć na tyłku i gdy tylko zwietrzył okazję do tego, by wyskoczyć na 20. metr, to bez zastanowienia ruszał przed siebie. Przecinał akcje, rozpoczynał kontrataki, brał się za rozgrywanie.
Być może to fakt, że swoją karierę piłkarską zaczynał jako obrońca sprawił, że grać chciał nie tylko rękami, ale też nogami. Gdy ojciec Alain, były rugbysta, zaprowadził małego Fabiena na treningi w Tuluzie, początkowo miał być młody chłopak tym, który dyryguje zespołem od tyłu i uprzykrza życie napastnikom. Z czasem jednak trenerzy szybko wydedukowali, że rasowego stopera to z niego nie będzie i trochę od biedy cofnęli go o te kilkanaście metrów. Dali rękawice, bluzę żeby się rzucał i kazali odbijać łapami wszystko to, co leciało w stronę bramki. I w ten sposób, nieco przypadkowo, stworzyli człowieka, który w 1998 obronił Francji mistrzostwo świata, dwa lata później mistrzostwo Europy, a do tego zgarnął kilka trofeów klubowych i masę wyróżnień indywidualnych.
Do reprezentacyjnej bramki trafił jednak nieco z przypadku, bo dotychczasowy bramkarz – Bernard Lama – wpadł na paleniu marihuany, co poprowadziło go do zawieszenia w prawach zawodnika (sam Fabien zresztą również musiał odpocząć przez kilka miesięcy w 1995 roku z tego samego powodu). Lama chyba nigdy się zresztą nie otrząsnął z tego, że możliwość gry w wyjściowym składzie na mundialu organizowanym przed własną publicznością przeszła mu koło nosa. W jednym z ostatnich wywiadów wypowiadał się bowiem o Barthezie, który wówczas zajął w składzie jego miejsce, w wyjątkowo cierpkich słowach.
– Jest biały, ale przy tym niezbyt inteligentny. To dobry żołnierz – przez brak mądrości stawał się posłuszny i wykonywał polecenia, a do tego był ulubieńcem trybun. Dużą rolę w naszej rywalizacji odegrały też faworyzujące go media.
Mistrzostwa z 1998 roku stanowiły może nie tyle punkt zwrotny w karierze łysego golkipera, ale na pewno posłużyły mu jako trampolina do wielkiej kariery. W trakcie turnieju puścił tylko dwie bramki, a do historii przeszły też dwie symboliczne akcje.
Pierwsza – zderzenie w finale z Brazylijczykiem Ronaldo.
Bo nie ma chyba na świecie kibica piłkarskiego, który nie widziałby nigdy tego zdjęcia:
Równie popularną fotką było zresztą ujęcie Laurenta Blanca całującego Bartheza w czoło. Ten gest z miejsca stał się hitem nie tylko nad Sekwaną, a słynny buziak miał w zamierzeniu być po prostu talizmanem szczęścia. Żaden mecz „Trójkolorowych” nie mógłby rozpocząć się póki obrońca nie cmoknąłby swojego kolegi, ani też obaj nie zeszliby nigdy do szatni po ostatnim gwizdku bez uprzedniej wymiany czułości.
Już podczas tego turnieju zaczął zresztą wywoływać kontrowersje. Finał, naprzeciwko obrońcy tytułu Brazylijczycy, z głośników płynie „Marsylianka”, wszyscy z dumą i skupieniem śpiewają pod nosem jej słowa, a Fabien… Fabien się śmieje. Jak potem tłumaczył, była to reakcja na stres. Organizm zareagował nie potem występującym na skroniach, paraliżem nóg czy panicznym strachem przed stanięciem oko w oko z „Canarinhos”, ale właśnie śmiechem. No, można i tak.
Barthez nie był wtedy już za specjalnie młody, bo kończąc światowy czempionat ze złotem na szyi miał 28 lat. Rzecz jasna jednak w przypadku bramkarzy metryka nie jest tak istotna, więc kilkanaście miesięcy później ściągnął go Manchester United. Na Old Trafford poszukiwali następcy Petera Schmeichela, ale Fabien wydawał się być kandydatem idealnym.
I rzeczywiście – pokochano go błyskawicznie. Ekscentryczny typ, który oprócz świetnej roboty wykonywanej słupkami tak po ludzku dostarczał kibicom rozrywki. Zabawiał się z rywalami, dorzucał do swojej gry fajerwerki. Kiedy piłka leciała na wysokości poprzeczki i można było ją spokojnie chwycić, Barthez wolał efektownie wybić się w powietrze i odbić na rzut rożny. Że zamiast spokoju kolejne zagrożenie? Co z tego skoro takie zagranie na notę zmarnować się nie może. Słynna „sprężynka” to zresztą jego znak charakterystyczny, z którego korzystał przy każdej nadarzającej się okazji. Uwielbiał fruwać między słupkami i swoimi interwencjami wywoływać na trybunach przeciągłe „woooooooooow!”.
W polu zresztą udało mu się w końcu zagrać. Do tego, by pobiegać w towarzystwie dziewięciu kolegów od szesnastki do szesnastki ciągnęło go tak bardzo, że szansę otrzymał podczas meczu towarzyskiego w Singapurze. Przebrał się w normalny, meczowy strój zawodnika z pola, wszedł na skrzydło, trochę potruchtał, wymienił parę podań i spełnił swoje marzenie.
W Manchesterze pokazał pełen wachlarz swoich możliwości. Szybko zaczął uchodzić za zawodnika, który nade wszystko lubi prowokować. Prowokować, rzecz jasna, napastników i strzelców. – To jedna wielka gra psychologiczna – powtarzał i dwoił się i troił, by z tej gry wychodzić zwycięsko. Piłkarze narzekali, że podczas zamieszania w polu karnym Barthez nie ma problemów z tym, by pogadać im do ucha lub zwyczajnie podszczypywać.
Miał też swój sposób na rzuty karne. Grał na czas, przeciągał jego wykonanie, zachowywał się dziwnie, ale jednak skutecznie. Stawał przy słupku, stukał o niego korkami, mruczał coś pod nosem i rzucał podejrzliwe spojrzenia. Nierzadko kończyło się to żółtymi kartkami, ale czymże był ten pokazany kartonik w obliczu obronionej jedenastki. Wyjść górą z pojedynków udawało mu się choćby przeciwko Leicester czy Fulham.
Potrafił też jednak sam napytać sobie problemów, a wszystko to po to, by… spektakularnie je pokonać. Na przykład mecz z Leeds – Francuz, widząc że do piłki nie zdąży już dobiec, kopie rywala niezainteresowany przebiegiem akcji. Nic tam, że obrońca już dawno zażegnał niebezpieczeństwo, że futbolówka fruwa już hen, hen daleko. Wkurzył się na przeciwnika, więc nie przepuścił okazji do tego, by przetrącić go we własnym polu karnym.
A jedenastkę oczywiście obronił.
Bywały jednak akcje, za które solidnie mu się obrywało. Pewnego razu na przykład uznał, że Paolo Di Canio jest na spalonym, tupnął nogą i uparł się, że nie ma zamiaru kontynuować akcji. Włoch pędził w stronę bramki, a Francuz tkwił z reką w górze. Sygnalizował ofsajd i przenikliwym wzrokiem starał się wywołać presję na arbitrze. Gwizdnie, nie gwizdnie, gwizdnie, nie gwizdnie… Nie gwizdnął. Di Canio dziubnął obok Fabiena, a ten nie zdążył już z interwencją.
– Barthez robił wszystko, żeby namieszać mi w głowie. Gram już jednak tyle lat na najwyższym poziomie, że dzięki doświadczeniu nie dałem się wciągnąć w jego gierki. Myślał pewnie, że zatrzymam się w miejscu, ale cieszę się ze swojej przytomnej reakcji i zdobytego gola – kwitował Di Canio.
W trakcie swojej kariery takich dziwnych pomysłów miał wiele. Tak na boisku, jak i poza nim. Wspominałem już o tym, że robił to, na co żywnie miał ochotę? No właśnie. Jeśli więc chciał się wysikać, to sikał. Choćby i na murawie.
A jeśli chciał sobie zapalić, to palił. Sam zresztą nie krył się z tym, że nosi ze sobą fajki, bo i nie rozumiał w czym miałyby mu przeszkodzić. Skoro, jak koledzy z szatni, nie musiał non stop biegać, to należało mu się coś od życia.
Z czasem błędy zaczęły się nasilać, a cierpliwość Sira Alexa Fergusona – kończyć. Francuz coraz częściej za swoje wybryki nie był nagradzany brawami, a ganiony. Stopniowo odsuwano go od składu – najpierw jego rolę zaczął przejmować Roy Carroll, a potem Tim Howard. Z czasem stało się jasne, że miejsca dla Bartheza w Manchesterze już nie ma.
Powrócił więc tam, gdzie zaczynał wielką karierę. W Marsylii znów był na topie, choć swój koniec zapoczątkował w charakterystycznym dla siebie stylu. Pozornie niegroźny sparing z Wydad Casablanca. Barthez otrzymuje czerwoną kartkę, ale zamiast udać się do szatni – wdaje się w pyskówkę. Od słowa do słowa, na boisku wywiązuje się szamotanina, a sam zainteresowany pluje na sędziego. Efekt? Barthez został ukarany zakazem gry przez sześć miesięcy, z czego trzy miesiące w zawieszeniu.
Niedługo potem stwierdził, że skończy karierę. Ogłosił rozbrat z futbolem i wyłączył się z życia publicznego, by… trzy miesiące po tej deklaracji podpisać kontrakt z FC Nantes. Miał pomóc drużynie w wywalczeniu utrzymania w Ligue 1, ale koniec końców zespół stał się murowanym kandydatem do spadku. Szorował dno tabeli, a kibice za niepowodzenia obwiniali właśnie Bartheza. 29 kwietnia 2007 roku podjął ostateczną decyzję o tym, by rzucić piłkę w diabli. Powód? Nie, nie, nie chodziło tylko o poziom sportowy Nantes. Kibole bowiem, po starciu z Rennes, zaatakowali bramkarza. Zniszczyli jego auto, kopali w karoserię, próbowali go przewrócić. Fabien nie był oczywiście dłużny atakującym – wyskoczył z pojazdu i stanął do bitki. Wywiązała się z tego wszystkiego konkretna awantura, a sam zainteresowany na gorąco obiecał, że już nigdy do Nantes nie wróci. Spakował walizki, zabrał rodzinę i ruszył przed siebie.
Zawiesił buty na kołku i zajął się… wyścigami.
– Szybkie samochody kręciły mnie od zawsze, a wyścigi są takim sportem, gdzie nie zagląda się w metrykę. Mogę mieć 35, ale i 40 lat i dalej prezentować wysoki poziom na torze. Ta adrenalina była mi potrzebna, dzięki temu czuję, że żyję – komentował rozpoczynając swoją karierę w tej dyscyplinie.
Błyskawicznie okazało się, że Barthez nie tylko lubi szybkie fury, ale i ma dryg do ich prowadzenia. W 2013 roku został mistrzem Francji triumfując w barwach zespołu Sofrev ASP Ferrari.
Być może temu zwycięstwu pomógł fakt, że Fabien od zawsze miał możliwość bujania się nie byle gratami. – Zaczynałem od jakiegoś szarego, powolnego auta, ale szybko zainwestowałem w Porsche. O tak, w tamtym samochodzie czułem się dobrze, kiedy mogłem przycisnąć pedał gazu i pomknąć autostradami.
A tak swoją drogą. Tak, Fabien Barthez nie od zawsze charakteryzował się połyskującą łysiną, w którą tak bardzo lubił cmokać go Laurent Blanc. Oto więc zdjęcie-unikat. Francuz z bujną czupryną, lata 1992-1995.
Francuz przez całą swoją karierę robił wszystko, by być traktowanym jak najmniej poważnie. Popełniał błędy, wydurniał się w bramce, ale gdy przyszło też co do czego, to potrafił obronić drużynie mecz albo i cały turniej. Wygrał prawdopodobnie wszystko, co mógł wygrać – tak w piłce reprezentacyjnej (złoto za MŚ i ME, ale też srebro w 2006), jak i klubowej (Liga Mistrzów z Marsylią w 1993 roku). Żył tak jak chciał – palił, nie unikał imprez, robił to na co miał ochotę. I choć gdyby nie kontrowersyjny styl i beztroskie podejście do piłki mógłby pewnie niektóre rzeczy zrobić w trakcie swojej kariery lepiej, to wątpliwe, by żałował czegokolwiek. Bo, jak sam powtarzał, gdy prasa krytykowała go za słabe występy w barwach Manchesteru: „W bramce muszę być sobą, bo tylko wtedy potrafię wzbić się na najwyższy poziom”.
MARCIN BORZĘCKI
Obserwuj @m_borzecki