Ten mecz miał ogromny potencjał, by na przestrzeni 90 minut zmienić się w kawałek pięknej historii. Scenariusza wydarzeń z King Power Stadium nie dało się jednak wymyślić przed spotkaniem. Nie można było jego dramaturgii przewidzieć, choćby nie wiadomo jak mocno i zawzięcie się próbowało. Mistrz Anglii, którego do niedawna w lidze lał prawie każdy i który z każdym tygodniem prezentował się coraz bardziej dramatycznie, dopełnił swojego odrodzenia. Ba, dziś zrobił to nie dzięki tym, którzy poprowadzili „Lisy” do największego sukcesu w historii, a dzięki nieco cichszym bohaterom, zwykle pozostającym w cieniu Riyada Mahreza i Jamiego Vardy’ego.
Na stadionie „Lisów” zawisła dziś przed meczem niezwykle wymowna flaga, na której umieszczono napis: „dziękujemy wam piłkarze za noce takie jak te”. Jeszcze zanim udało się pokonać Sevillę, zanim „Lisy” wywalczyły awans, fani uznali, że zawodnicy zasługują na docenienie drogi, którą poszli aż na sam szczyt, nawet pomimo tego, że zaczęli coraz szybciej wracać nią w dół. Ktoś powie pewnie: na należne im miejsce.
Ale fakty są takie, że noce jak dziś wciąż są przed kibicami Leicester. Przynajmniej dwie. Bo udało się dokonać czegoś, co nie powiodło się siedemnastu z osiemnastu poprzednich drużyn, które po pierwszych odsłonach pucharowych dwumeczów wracały z Estadio Ramon Sanchez Pizjuan pokonane. Udało się zagrać na zero z maszynką Jorge Sampaolego, ostatnio nieco zacinającą się, ale wciąż potwornie niebezpieczną. I to nawet mimo podyktowanego przeciwko sobie rzutu karnego. Drugiego w tym dwumeczu, drugiego obronionego przez Kaspera Schmeichela.
Those Schmeichel genes💪 #LEISEV pic.twitter.com/wreZleadUt
— CaughtOffside (@caughtoffside) 14 marca 2017
Doprawdy niewiarygodne. Dwie szanse, by przesądzić losy dwumeczu i dwa przegrane z golkiperem pojedynki oko w oko. To, czego w pierwszym meczu nie udało się zrobić Correi, to samo spartaczył dziś Steven N’Zonzi. Nim jednak jedenastkę zepsuł Francuz, mecz zespołowi z Hiszpanii postanowił skomplikować jego rodak, Samir Nasri. Prezentując przy tym IQ na poziomie glebogryzarki.
Raz – jeszcze przy stanie 0:0 uznał, że warto by było złapać czerwko, by dodać nieco pikanterii rewanżowi:
Nasri just sent Ndidi straight to the drip doctors pic.twitter.com/T8v13oimo8
— Matt (@MAPhillips2010) 14 marca 2017
Drugi – gdy mając w pamięci wcześniejszą żółtą kartkę (która spokojnie mogła być przecież czerwoną) wpadł na pomysł sprawdzenia, czyja głowa jest twardsza. Jego czy Jamiego Vardy’ego.
Że Vardy Oscara za swój występ w „Upadku” nie dostanie? Że jedyną nagrodą pozostanie pewnie otrzymana chwilę później żółta kartka? Cóż, Anglik raczej nauczy się z tym żyć, mając świadomość, że ze swoją wcześniejszą prowokacją trafił na nadzwyczaj podatny grunt. Że ziarenko agresji miało gdzie kiełkować, korzystając z wolnych przestrzeni w głowie Nasriego, czego dowód dał zresztą nie pierwszy i coś nam podpowiada, że nie ostatni raz.
Zasługi Anglika dla Leicester na tym się jednak w zasadzie kończą. Bo ani on, ani najlepszy piłkarz Premier League poprzedniego sezonu Riyad Mahrez wcale nie odegrali dziś ról pierwszoplanowych. O ile Vardy mógł, bo między 85. a 88. minutą miał ku temu dwie wyborne okazje, o tyle Algierczyk zwyczajnie zniknął nam z radarów niedługo po tym, jak idealnie zacentrował do Wesa Morgana. Kapitan, który przecież w tym sezonie często grał poniżej krytyki i coraz śmielej zbliżał się do zajęcia pozycji siedzącej podczas meczów „Lisów”, dał trzy lata młodszemu Gabrielowi Mercado lekcję przepychania się w polu karnym i w zasadzie nie do końca wiadomo, którą kończyną wpakował piłkę do siatki. Można wręcz powiedzieć, że pchając ją ku niej siłą woli.
Tej dziś „Lisy” miały w nadmiarze. Sytuacja może i bez większego znaczenia dla przebiegu meczu, ale niezwykle symboliczna – w 40. minucie Christian Fuchs wpada w pole karne Sevilli i ma pewnie ze dwie okazje, by się wywrócić, próbować naciągnąć sędziego na karnego. On jednak prze do przodu, jakby chciał za wszelką cenę wcisnąć prowadzoną piłkę do bramki, wypracować sobie pozycję strzelecką, nie pozostawiać niczego przypadkowi – w tym wypadku łasce lub niełasce sędziego. Tak właśnie wyglądało dziś całe Leicester. Na maksa zaangażowane, nie schodzące poniżej stu procent determinacji od pierwszej do ostatniej sekundy. Każde wybicie, każdy atak na stykową piłkę udowadniały to tylko coraz dobitniej. Gol Albrightona na 2:0, ten ustalający wynik spotkania, był tego naturalną konsekwencją. Tego, a także fatalnego krycia w polu karnym Sevilli, bo nie mamy pojęcia, jakim prawem na piętnastym metrze zawodnik drużyny atakującej ma czas:
1) przyjąć piłkę na klatkę,
2) zgrać ją sobie prawą nogą na lepszą, lewą,
3) uderzyć precyzyjnie bez większej presji.
Przed meczem wydawało się, że to Sevilla ma dużo mocniejsze karty na ręku. Asa na królu. Bezcenne doświadczenie pucharowe podparte domowym zwycięstwem. Dała jednak „Lisom” wygonić się z kurnika, a te okazji nie przepuściły. I dzięki temu jeszcze trochę w nim pobuszują.