Reklama

Gdy dali mi apartament po Hitlerze, z wrażenia aż zadzwoniłem do babci

redakcja

Autor:redakcja

24 lutego 2017, 10:51 • 29 min czytania 9 komentarzy

Gdyby chcieć stworzyć jego CV i poroznosić do korporacji, trzeba by pewnie wykarczować cały las. Pracował jako dziennikarz radiowy, komentował ze stadionu mecz Polska – Anglia z 1999 roku, przy okazji samemu szukając sobie sponsorów na wyjazd. Był członkiem łódzkiego oddziału TVN-u i później ogólnopolskiego wydania „Faktów”. Ściągał sponsorów do ŁKS-u, był jego menedżerem, w późniejszych latach odpowiadał za projekt „Nowa Generacja” – ten, który najpierw doprowadził do awansów dwóch sekcji klubu do najwyższych lig, a zakończył się spadkiem do pierwszej ligi, po którym przyszły kolejne degradacje. Przeprowadzał transfer Artura Wichniarka do Arminii Bielefeld i kilka innych jak Rafała Niżnika do Broendby.

Gdy dali mi apartament po Hitlerze, z wrażenia aż zadzwoniłem do babci

Mało? To on stoi za całą otoczką wokół skoków w Zakopanem –  wykreował tę imprezę, wywalczył puszczanie muzyki podczas skoków, od lat prowadzi ją razem z grupą Crowd Supporters. Tak samo zresztą jak wiele innych imprez – Igrzyska Olimpijskie w Soczi czy – dokładnie teraz – mistrzostwa świata w Lahti. Nie, jeszcze nie koniec. Stworzył od zera trzy dyscypliny w Polsce – beach soccer, siatkonogę plażową (footvolley) i siatkonogę (futnet), samemu profesjonalnie nie grając w żadną (choć ma na koncie 1 występ w reprezentacji Polski beach soccera). Zarażał ludzi pasją (bo nikt w to jeszcze nie grał), przyciągał widzów (którzy nie mieli pojęcia, o co w tych sportach chodzi), wreszcie pozyskiwał zawodników (których nie było), środki na budowę obiektów (których nie było), sponsorów (którzy nie mieli pojęcia, czy warto w to wchodzić). Od paru lat prowadzi także projekt Przedszkoliada, w ramach którego zapewnia najmłodszym zajęcia ruchowe.

Sporo, co? A i tak założymy się, że coś pominęliśmy. Razem z Kubą Olkiewiczem odwiedziliśmy w Łodzi Michała Sieczkę. Faceta, który z pewnością nie umie się nudzić.

***

Michał, ile ty w ogóle masz lat?

Reklama

W tym roku będzie już czterdzieści.

Pytamy, bo patrzymy na twój życiorys i szacujemy, że musisz mieć co najmniej 120-130.

Powiem wam, że czasem tak się czuje. Odczuwam wiek, odczuwam intensywność tego, co mam przyjemność w życiu robić.

Próbowałeś kiedyś w ogóle stworzyć swoje CV? Zajmowałoby pewnie z pięć stron, a gdybyś chciał poroznosić je do korporacji, musiałbyś wykarczować jakiś las.

Chyba lepiej mieć krótkie CV, a z samymi sukcesami. U mnie przeplatały się one jednak z porażkami.  Nie, nie robiłem nigdy własnego CV. Kiedyś podjąłem się próby zrobienia prezentacji dotyczącej mojej osoby. Minęło pół godziny i…

…zabrakło miejsca na dysku?

Reklama

Nie, nie, stwierdziłem, że to bez sensu. Moje projekty niby są w tej samej chmurze, bo łączą się z rozrywką i sportem, ale są jednak od siebie kompletnie inne i interesują się nimi zupełnie różne osoby.

Szybko zacząłeś. Miałeś 21 lat i sprowadziłeś do ŁKS-u ATLAS, do tego wytransferowałeś choćby Rafała Niżnika do Broendby za spore jak na tamten moment pieniądze.

Zaczęło się od dziennikarstwa. Gdy chodziłem jeszcze do liceum w Polsce, pojechałem do Radia Łódź i powiedziałem, że chcę brać udział w audycji „Wolne Radio Szkolne”. To była super inicjatywa – młodzi ludzie dostali godzinę anteny i mogli sobie ją wykorzystać jak tylko chcieli. Ktoś się interesował sportem – dostał 5 minut o sporcie. Ktoś samochodami – mógł pogadać o motoryzacji. Potem pojechałem do szkoły do USA. Gdy stamtąd wróciłem, poszedłem do Marcina Tarocińskiego z Radia Manhattan i powiedziałem:

– Panie Marcinie, pan jest kibicem Widzewa i to da się usłyszeć w na antenie. Jestem kibicem ŁKS-u, więc z moją pomocą radio będzie bardziej wyważone.

Udało się przekonać go, bym rozpoczął pracę w charakterze prezentera wiadomości, reportera, a na końcu komentatora meczów. W dziennikarstwie nabyłem masę wiedzy i umiejętności – wy też teraz je nabywacie – które okazały się bardzo przydatne w późniejszych wyzwaniach, pracy w zarządzaniu sportem czy przy produkcji sportu. Dziennikarstwo pozwala zupełnie inaczej patrzeć na świat i formułować myśli.

Pracowałeś też w TVN.

W wieku 21 lat prowadziłem sport po „Faktach”. Dostałem się tam z castingu. To w ogóle w tych czasach to możliwe? Zanim do tego doszło, w wieku 20 lat pojechałem komentować mecz Anglia – Polska na Wembley. Radio powiedziało „dobra, młody, możesz sobie jechać, ale my nie mamy sianka, żeby ci opłacić statek i hotel”. Musiałem znaleźć sobie sponsora i od tego zaczęła się moja przygoda z marketingiem sportowym. W TVN-ie było identycznie – chciałem jeździć na duże imprezy sportowe, ale stacja traktowała to jak produkt. Chodziłem do działu reklamy i pozyskiwałem dla siebie sponsorów. Takim sposobem wykonałem telefon do pana Romana Rojka z firmy ATLAS i usłyszałem, że chcą akurat wchodzić w Widzew. Przez ileś tam dni przekonywałem, by może zmienili front i weszli do innego klubu. Udało się – ŁKS dostał od firmy ATLAS milion złotych na koszulki, co jak na tamte czasy było kwotą ogromną. ŁKS później nigdy nie dostał takiej kwoty od żadnego sponsora, nawet dziś w ekstraklasowym klubie byłoby to dobrym wynikiem. Pewnego dnia zadzwonił do mnie pan Ptak.

– Młody, ty masz talent, ja bym cię chętnie do siebie wziął. Ile ty tam zarabiasz?

– Tyle i tyle.

– No i ja ci dam dwa razy więcej. Będziesz najmłodszym menedżerem w kraju!

No i rzeczywiście – pracowałem u pana Ptaka w biurze, którym był wtedy ładnie wyposażony barak z uginającą się podłogą. Miałem kreować klub w czasach, gdy wszystko było sprzedane. Młody gówniarz chciał za wszelką cenę pokazać, że można inaczej.

Dało się w ogóle w polskiej lidze nawiązywać normalne relacje biznesowe czy człowiek musiał prędzej czy później natrafić na mur układów?

To w ogóle ciekawa historia, bo z racji tego, że przyszedłem z TVN-u, wszyscy mieli do mnie dystans. Nie rozmawiali ze mną o niczym, w ogóle mnie nie dopuszczali do jakiejkolwiek wiedzy. Myśleli, że od razu pójdę z tym do telewizji. Skalę tego wszystkiego zrozumiałem dopiero wtedy, gdy zobaczyłem listę tych wszystkich zarzutów. Wokół nas kręcił się normalny serial. Swoją drogą, z propozycjami korupcyjnymi spotykałem się nawet w beach soccerze.

W beach soccerze?!

To był sport amatorski, ale każdy chciał zdobyć mistrza Polski. To nie było „masz tu sto tysięcy, ale odpuść mecz”, bardziej propozycja pod tytułem:

– Ile w tym roku reprezentacja ma turniejów zagranicznych?

– Trzy.

– Hmm… Kurczę… Jakbyśmy wygrali mistrza, to my byśmy za te trzy wyjazdy zapłacili.

– No! To nie pozostaje mi nic innego jak trzymać za was kciuki!

Niestety ta drużyna nie wygrała i musiałem zapłacić  za wyjazdy ze swojej kieszeni. Z korupcją miałem też dobrą historię jako dziennikarz. TVN, 1997 rok. Nie będę się posługiwał nazwiskami, ale to wszystko jest do sprawdzenia. Wpada do redakcji prezes jednego z klubów z trzema piłkarzami.

– Panie Sieczko! Odpalaj pan kamerę, chłopaki będą mówić!

Wołam operatora, włączamy kamerę.

– Grzesiu, ty pierwszy! Stajesz i mówisz.

No i Grzesiu staje i mówi:

– No… Trener wszedł do szatni, musieliśmy wygrać 6:4, ale on nie chciał, bo inaczej tamtych byśmy spuścili z ligi. Wzięliśmy od nich kasę i żeśmy im puścili mecz. Sam brałem w tym udział, wziąłem kasę i się do tego przyznaje.

Drugi i trzeci klepali to samo. Wiecie, co to wtedy oznaczało dla TVN-u i dla mnie? Co za news! Puściliśmy go o 19:00, a o 19:30 prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie klubu sportowego Start Łódź. Ludzie za granicą nie zdawali sobie sprawy, co się u nas dzieje, więc mogliśmy robić z nimi interesy. Gdy awansowaliśmy do Ligi Mistrzów i trafiliśmy na Manchester United, pan Ptak miał dwa wyjścia – włożyć dziesięć milionów w klub i kupić piłkarzy. Drugie – starać się wyciągnąć z tego jak najwięcej pieniędzy, czyli wyprzedać drużynę. Ja brałem udział przy sprzedaży Rafała Niżnika. Broendby przyjechało na moje zaproszenie oglądać Jacka Paszulewicza, czyli rosłego obrońcę, a wyjechało z filigranowym rozgrywającym. Mecz rozgrywał się zimą na śniegu, a kto lepiej sobie radził na śniegu, niski czy wysoki? Klimat na tym meczu był zbliżony do Danii, zdecydowali dać za niego 600 tysięcy dolarów. Największym hitem było wypożyczenie Tomasza Romaniuka z trzecioligowej Piotrcovii Piotrków Trybunalski do Charleroi za 150 tysięcy marek za sezon. Tomek tam pojechał, w pierwszym meczu był najlepszy na placu, ale już w drugim dostał czerwoną kartkę. Komisja nie zdążyła nałożyć na niego kary, więc zagrał w kolejnym meczu, a w nim zrobił sanki od tyłu i w dodatku wytargał sędziego za ucho. W telewizji belgijskiej miał większą oglądalność niż wieczorynka. Nałożyli na niego taką karę, że niemal całe wypożyczenie musiał pauzować.

sieczko1

Jego nawet kibice ŁKS-u średnio pamiętają. Musieliśmy sobie odświeżyć tę postać przed wywiadem, bo tak dużo się wcale nie nagrał.

Mieliśmy wtedy naprawdę silną obronę. Tomek Kłos, Tomek Kos – zobaczymy, gdzie oni potem grali. Przebić się było bardzo trudno. Romaniuk miał jeszcze ten problem, że robił na boisku głupie rzeczy. Jeśli chodzi o krycie, miał duży talent. Musiał tylko popracować nad głową.

Nie popracował.

Miał szansę zrobić karierę, złapał pana Boga za nogi, ale pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Na testach w Charleroi był też Bogusław Wyparło. Ostatecznie nie przekonał do siebie sztabu szkoleniowego.

On zawsze twierdził, że mu brakowało kilku centymetrów, by zrobić większą karierę.

Umiejętności miał zawsze. Problem był inny – Boguś jest wspaniałym bramkarzem, lecz nieco specyficznym człowiekiem. Gdy jedziesz do klubu na testy, musisz mieć w oczach to, że zjesz, zagryziesz, wywalczysz. Tego zdaniem Belgów zabrakło. Dla ŁKS-u to dobrze, bo dzięki temu zawsze miał gościa, który był topowym polskim bramkarzem. Przeprowadzałem też transfer Artura Wichniarka do Arminii Bielefeld.

Co jest ciekawe, bo to piłkarz kojarzony raczej z innym łódzkim klubem.

Dzwoniłem po wszystkich menedżerach w Europie. Wówczas nie było jeszcze siatki menedżerów FIFA, kluby raczej dogadywały się między sobą, czasem tylko wchodził Gienek, który handlował gazem i mówił, że ma trzy karty piłkarzy. Zupełnie inne czasy. Dzwoniąc po tych klubach i wiedząc jakich mam zawodników wyszło, że Arminia Bielefeld potrzebuje napastnika do dwójki z Bruno Labbadią. W ŁKS-ie nie mieliśmy takiego gościa, ale znalazłem w Tel Awiwie Polaka, który nazywa się Andrzej Kubica i był królem strzelców ligi izraelskiej. Zadzwoniłem do Kubicy, że jest piękna propozycja z Bundesligi. Umówiliśmy się, że do Tel Awiwu przyleci menedżer Arminii, by opłacić odstępne i wykupić go z Maccabi.

– Jak podpiszemy z prezesem, menedżer przyleci do ciebie i wynegocjujemy kontrakt.

– Super!

Menedżer poleciał do Izraela, idzie do biura do prezesa, a prezesa… nie ma. Bo prezes nie chce sprzedać Kubicy, mimo że jest odstępne. Niemiec jeździł, szukał go po ośrodkach treningowych, do mnie co chwilę dzwonił z zapytaniem „gdzie on jest?!”. Kabaret. Następnego dnia odbierać przestaje też Kubica, a gość z Arminii siedzi w Tel Awiwie i się wkurza. W końcu dodzwoniłem się do mecenasa Kubicy i okazało się, że przedłużył kontrakt z Maccabi na dwa lata. Nie muszę wam mówić, jaki ten menedżer był z tego powodu szczęśliwy. Miałem poczucie winy. Patrzyłem po polskich zawodnikach… Wichniarek był królem strzelców, więc dogadałem się z nim, że mogę zrobić wszystko, by pojechał do Arminii. Pomyślałem, że króla ligi izraelskiej zamienię królem ligi polskiej. Jedyna szansa, by wykupić winy. Ten transfer uważam za mój ogromny sukces. Gówniarz nie poradził sobie z transferem i odrobił to w ciągu dwóch dni. Jak się okazało – wyszło dobrze dla wszystkich. Najśmieszniejsze było to, że ten transfer przeprowadzałem w wieku 21 lat w domu rodziców z telefonu, którego numer wykręcało się tarczowo.

Jak rodzice reagowali na to, że w ich mieszkaniu znajduje się europejskie centrum dowodzenia?

Godzina 20, dzwoni telefon, jakiś menedżer po angielsku. Świętej pamięci tata nie ma pojęcia jak się zachować:

– Chyba do ciebie!

Tata zawsze wspierał mnie w działaniach, natomiast moja kochana mama mówiła, że spadłem z drzewa. „Weź się do nauki, a nie wydzwaniasz ciągle. Rachunki w tysiącach złotych przychodzą!”. Jakkolwiek na to spojrzeć, wszystkie wydatki się zwróciły. Jako młody człowiek parę złotych zarobiłem, dzięki czemu mogłem troszkę inaczej spojrzeć na życie, choć pokorę noszę w sobie zawsze, ona pozwala twardo stąpać po ziemi.

Twoje drugie podejście do ŁKS-u to projekt „Nowa Generacja”. Czemu to nie wypaliło?

Chciałem pokazać marketingowo i komunikacyjnie klub i markę ŁKS w zupełnie innym świetle, odrzucić ten marazm, w który wpadł. Plan był taki, że zbudujemy z ŁKS-u fajną markę i klub z atmosferą, regulacjami, współpracą z kibicami i projektami marketingowymi, komunikacyjnymi. Dzięki projektom mieliśmy super partnerów – w klub nie chcieli wchodzić, ale w dany projekt już tak. Przystając na propozycję wiedziałem, że celem jest sprzedanie klubu. Właścicieli nie było stać na to, by utrzymać sukces, czyli wejście koszykówki i piłki nożnej do Ekstraklasy. Podczas budowania sukcesu odbyliśmy jakieś 500 rozmów na temat sprzedaży klubu. Mieliśmy stworzone pakiety, włącznie ze wspólnym pakietem z Widzewem, by jedna marka weszła na koszulki obu klubów jako sponsor łódzkiej piłki. Niestety się nie udało. Musze zwrócić honor Antoniemu Ptakowi. Pojechałem do niego mówiąc, że chcę zbudować nowy ŁKS i znaleźć większościowego udziałowca.

– Majkel, to się nie uda. Ty to pięknie zrobisz, ale na końcu wam się nie uda. Nikt tego nie weźmie.

– Niemożliwe, musi! – odpowiadałem.

Teraz już wiem, że miał rację. Musiałby się znaleźć pozytywny wariat na punkcie piłki – taki, jakiego mieli w Wiśle w osobie Pana Cupiała czy mają w Cracovii w osobie Pana Filipiaka – dla którego nie będą liczyły się pieniądze, który będzie miał wieczną studnię, bo zarabianie na piłce łatwe nie jest. ŁKS nie ma takich ludzi. Z najwyższej półki finansowej był Pan Ptak i tyle. Pomimo rozmów ze wszystkimi prezesami największych łódzkich spółek odpowiedź zawsze była ta sama.

– Drodzy państwo… Wejście w państwa klub nie oznacza dla nas reklamy. Przykro nam.

Taka jest niestety prawda. Gdy w mieście są dwa kluby i ktoś wchodzi w jeden, automatycznie połowa miasta mówi, że daje sobie spokój z danym produktem. Nikt nie może powiedzieć, że to, co robiliśmy, robiliśmy źle, albo że zmarnowaliśmy pieniądze.

Niektórzy zarzucali, że ŁKS zajął się marketingiem, a zabrakło pieniędzy na sport.

Każdy projekt marketingowy był realizowany za darmo przy aktywnym wsparciu kibiców – kluby piłkarskie mają wielki potencjał do takiego działania. Na przykład sklepik, który otworzyliśmy w galerii. Dostaliśmy powierzchnię za darmo. Było to trochę ryzykowne, bo to przecież ŁKS, mogą przyjść, rozbić… Nie, do cholery, budujmy normalność, przecież musimy być w publicznych miejscach. Półki dał nam kibic, który handluje meblami. Oznakowanie wzięliśmy od gościa, który zajmuje się tym na co dzień. Towar braliśmy od kolejnego kibica na zasadzie „sprzedacie – zapłacicie”. Te projekty nie kosztowały ani złotówki! Inna akcja – wyjechaliśmy autem w miasto by zapraszać na mecze i rozdawać bilety. Auto dał sponsor, kierowcą był kibic, bo zgłosiło się dziesięciu chętnych… Zarzuty o marketingu ponad sportem były bezpodstawne. Ale fakt, wtedy zaczął się w ŁKS-ie marketing jakiego wcześniej tam nie było, dla wielu osób był to szok.

Którą akcję marketingową uważasz za najlepszą? Podejrzewamy, że robienie marketingu bez pieniędzy wymaga niesamowitych pokładów kreatywności.

„ŁKS dla szkół” to był hit. Podsuwam ten pomysł wszystkim marketingowcom klubów – jeśli chcecie, zróbcie sobie kopię jeden do jednego. Projekt polegał na miłości szkół do klubu. Rok szkolny podzieliliśmy na trzy 90-dniowe okresy rywalizacji szkół. Na każdą 90-kę, szkoły miały konkurencję artystyczną – w pierwszym komiks, w drugim figurka, logo lub maskotka, w trzeciej – piosenka. Oprócz tego zwracaliśmy uwagę na liczbę kibiców z fankartami i to, na ile szkoła wizualnie identyfikuje się z ŁKS-em. Gdy wchodziłem do tych szkół, byłem w szoku. Przed akcją wisiała jakaś obdrapana tablica z planem lekcji, po akcji wszystko biało-czerwono-białe, proporczyki, gazetki, odmalowane ściany. I te wszystkie komiksy, piosenki… Coś pięknego.

Jak wyglądała kwestia procesów z ŁKS-em? To też był jeden z zarzutów, że nowa generacja nie oszczędziła właścicieli, którzy byli po was.

Nie oszczędziła… Wiecie, ja zostałem zaproszony do współpracy na określonych zasadach zostawiając moim pracownikom całą firmę, koncentrując się tylko na ŁKS-ie. Miałem co miesiąc uzgodnioną pensję, którą ŁKS miał mi płacić. Sprowadziłem partnerów, otworzyłem kanały, które zaczęły przynosić dochody klubowi. Jestem człowiekiem, który godzi się na to, że wszyscy w jego teamie muszą dostać pieniążki najpierw, a ja jestem na samym końcu. W 1,5 roku nie wziąłem ani złotówki z ŁKS-u. Ustaliłem jednak, że jak przyjdzie koniec współpracy, to się rozliczymy. Jeśli ciężko pracujesz 1,5 roku – i to naprawdę ciężko, a nie, że przychodzisz by sobie wypić dwie kawki – chcesz za to wynagrodzenie. Odzyskałem te pieniądze na drodze sądowej. Zarzut o pieniądze w stronę osoby, która różnym właścicielom ŁKS-u przyprowadziła niemal pięć milionów złotych, a miała do odbioru pensję gorszą niż rezerwowy piłkarz w klubie… Trochę to nie fair. Gdyby to pieniądze miały decydować, nie byłbym w ŁKS. Ale chciałem spełnić swoje marzenie i tak jak w XX wieku byłem członkiem delegacji ŁKS-u na mecz  z Manchesterem United, marzyłem, by ŁKS jeszcze kiedyś dostąpił zaszczytu zagrania z drużyną tego kalibru już w nowych realiach piłki nożnej.

Prawdziwym strzałem w dychę był jednak pomysł, że będziesz prowadził show podczas skoków narciarskich.

To była końcówka lat 90, mogłem już sobie wtedy pozwolić na odejście z ŁKS-u i pracę w agencji marketingu sportowego w Warszawie, by z jeszcze innego punktu widzenia zobaczyć całe zarządzanie sportem. Wtedy zorganizowałem pierwszą telewizyjną kampanię reklamową z udziałem Adama Małysza. W międzyczasie otworzyłem własną firmę, która w założeniu miała filozofię pozytywnego sportu. Nie bawiłem się w sporty walki czy sporty motorowe. Za dużo spalin, by nazwać to pozytywnym sportem, a bić się nie lubiłem. Chciałem zmieniać sport, tworzyć nowy. Skoki narciarskie wyglądały wówczas tak, jak mecze piłki nożnej. Czuć było, jakby po jednej stronie byli kibice ŁKS, po drugiej Widzewa. O ile w piłce to ma swój urok, o tyle w skokach nie za bardzo.

Dochodziło nawet do absurdalnych sytuacji, gdy w Hannavalda rzucano śnieżkami.

Jak to w ogóle o nas świadczy?! Gość może przecież spaść i się zabić. Poszedłem do TZN i powiedziałem, że mam na to amerykański pomysł – choć z Ameryką nie miał on nic wspólnego – a oni się zgodzili, lecz nie chcieli w to inwestować. „My nic nie chcemy, dla nas jest OK. Jeśli chcesz – zainwestuj, dorzucimy ci prawa reklamowe”. Postawiłem głośniki, rusztowania, telebimy. Musiałem zdobyć też zgodę światowej federacji na puszczanie muzyki podczas skoków i ustawienie sceny pomiędzy kibicami. Niewiele jest dyscyplin, które w ogóle na to zezwalają. Było wielu przeciwników. Uważali, że skoczek spadnie, gdy głośniki zaczną mocniej grać. Po 15 latach od tamtej chwili jestem dumny gdy widzę tych wspaniałych kibiców i ludzi z TZN, którzy się zgodzili i z którymi możemy teraz organizować wspaniałe święto polskości.

Czyli ciebie powinniśmy winić za te trąbki?

Trochę tak, choć trombita to przecież znany góralski instrument i ja go nie wymyśliłem. O ile dla mnie bezsensem są trąbki w halach sportowych czy piłce nożnej, o tyle są dyscypliny, które potrzebują jakiegoś instrumentu. Wiecie, dlaczego trąbka jest potrzebna?

To dobre pytanie, sami chcieliśmy je zadać.

Wydaje się bez sensu. Rozdasz trąbki ludziom, będzie „uuuu”. Patrzcie.

(Sieczko głośno klaszcze)

Głośno?

No głośno.

A załóżcie rękawiczki i zróbcie to samo. Nie słychać nic! Potrzeba było jakiegoś instrumentu. Na skoczni nie możesz krzyknąć, bo to ucieka w lasy i góry, nic nie słychać. Potrzebowaliśmy jakiegoś dźwięku, który będzie napędzał. Nasze patenty są zupełnie inne niż te, które znacie z innych aren. Kreujemy swoje interakcje od a do z, jak np. helikopter, miazga, strobopop, czy spacedance. Piszę swoje piosenki, tworzymy autorskie zabawy i animacje video. Dziś na skoki w Zakopanem patrzy się jak na coś unikalnego. Są ludzie, którzy chcą w swoim życiu zobaczyć imprezy typu finał NFL, NBA i dorzucają do tego skoki w Zakopanem. Inni – na przykład Planica – szybko zaczęli nas naśladować.  Niby rozmawiali z nami, ale koniec końców mieli dwa wyjścia: wziąć Polaka i powiedzieć mu „rób rewolucję jak Gessler” albo zaprzeć się „co, my nie damy rady, nie mamy swoich ludzi?!”. Gdy oglądałem te konkursy ciśnienie miałem ponad 300 a teraz sobie tłumaczę, że plagiat jest najwyższą formą uznania i cieszę się, że tak to wygląda. Mój pomysł na prezentację skoków z 2002 roku i powołanie z Darkiem „DJ Ucho” Ślęzakiem grupy Crowd Supporters to – tak uważam – milowe kroki w oprawie imprez sportowych.

Perłą w koronie były chyba Igrzyska w Soczi. Ciężko sobie wyobrazić większą imprezę.

Dostać się na Igrzyska Olimpijskie to generalnie wielka sprawa. A dostać się Polakowi na Igrzyska robione w Rosji i pracować dla komitetu, na którego szczycie stoi Putin?! Szok. Ogromna nobilitacja. Soczi było konsekwencją pracy w Zakopanem, ale także w Val di Fiemme, gdzie realizowaliśmy dwuletni projekt produkcji skoków narciarskich zakończony mistrzostwami świata wygranymi przez Kamila Stocha. Chociaż w kategorii „nie mogę w to uwierzyć aż do dziś” to nie Soczi jest numerem jeden. Oczywiście, IO to najważniejsza impreza na świecie, ale bardziej nie mogę uwierzyć w to, że Niemcy wzięli mnie do kreacji atmosfery turnieju czterech skoczni w Garmisch-Partenkirchen na skoczni wybudowanej przez Hitlera na niechlubne Igrzyska Olimpijskie w 1936 roku. Jest tam historyczna trybuna, której nie mogli dotykać nawet przy renowacji całego obiektu. Stanąłem tam i z wrażenia aż musiałem zadzwonić do babci.

– Babcia… Oni mi dali apartament, w którym mieszkał Hitler. Jestem na skoczni, z której on otwierał igrzyska…

Dając mi klucze do pokoju powiedzieli mi, że na przestrzeni tych lat zmieniły się tam tylko dwie rzeczy. Teraz jest tam nie Niemiec, a Polak i ma nie jedną rękę w górze, a dwie.

Jednak mają poczucie humoru!

Do teraz włosy stają mi dęba i mam gęsią skórkę.

(Sieczko pokazuje swoją rękę i z gęsią skórką na pewno nie kłamie).

Myślisz sobie w takich momentach, że to już nie są żarty. Jesteś pod bardzo silną presją. Stajesz jako Polak i w takim miejscu musisz zachować klasę, rozsądek i dać z siebie wszystko ponad podziałami. Wiecie… To były dziwne emocje stać w tamtym miejscu kilkadziesiąt lat po człowieku, który też tam różne rzeczy mówił, niekoniecznie dobre.

Wejście w dziwne buty.

O to chodzi. Co do igrzysk – to była dla mnie kapitalna nauka z zakresu marketingu sportowego, żaden profesor – z przykrością to mówię – nie dał mi tyle, ile mi dała praktyka. Mogłem obserwować od wewnątrz całe przedsięwzięcie. Gruba lekcja.

Jak wyglądały same przygotowania do igrzysk? Ludzie z ulicy mogą myśleć, że wy przyjeżdżacie, gracie i wyjeżdżacie, a podobno musieliście się przygotowywać do tego pół roku.

Każda impreza, w tym zagraniczna, wymaga półrocznego przygotowania, poprowadzenie jej  jest finałem. Gdy już wchodzisz na żywo, nie możesz się zatrzymać. Albo jesteś na tyle przygotowany, że publika i obserwatorzy zagraniczni powiedzą „dobrze zrobiliście, że wzięliście Polaka”, albo usłyszysz „co wy żeście nawyprawiali? przecież w Rosji mamy takich pięciuset”. Musiałem dokładnie poznać Rosjan, ich kulturę, przygotować się z całej socjologii, by wiedzieć, co wolno, a czego nie wolno. Oprócz tego musisz odpowiednio dobrać muzykę. Nie może być w niej przekleństw, nie może być piosenki politycznej albo piosenki o tym, że ptaki robią kupy na dach. Przecież nie jestem gościem, który mówi w 69 językach świata, więc wszystko muszę sprawdzić, każde słowo. W Soczi daliśmy na playlistę 2500 utworów. Pięć dni leciał pewien kawałek i było OK, szóstego przyszedł do nas gość i powiedział:

– Weź mi puść ten kawałek na słuchawce, coś mi tu nie gra. Tam jest przekleństwo!

Wsłuchaliśmy się i rzeczywiście było tam delikatne przekleństwo. Natychmiast wycofaliśmy ten utwór. Dobrze, że tylko jedna osoba się zorientowała. Nasz występ jako Crowd Supporters trwa sześć godzin. To non stop live z synchronizacją wideo i audio. Przy niesamowitym natężeniu emocji i tempie.

Potwierdzamy, dynamika w Zakopanym to jakiś inny poziom.

Regularnie muszę ćwiczyć fizycznie, by dawać radę. Na przykład na mistrzostwach świata  w Lahti, będzie to po 5-6 godzin w obcym języku i w obcym kraju przez 10 dni. Znowu robię małą rewolucję, po raz pierwszy nagłośnienie będzie rozprowadzone w całym mieście, na głównych ulicach, w parkach. Show na stadionie będzie słychać w całym Lahti (de facto już słychać, bo mistrzostwa już trwają – red.).

Napatrzyłeś się w Soczi na różne absurdy? W Polsce pokazywano głównie ubikacje z dwoma sedesami obok siebie czy jakieś niewykończone hotele w 20 dniu igrzysk.

Ja nic takiego nie widziałem. Wszystko to public relations. Jeśli Polska dostałaby organizację igrzysk i zachodni dziennikarze chcieliby zrobić nam odpowiedni PR – bo u nas jest standard niższy i wystarczyłoby pojeździć po kraju – znaleźliby znacznie grubsze rzeczy niż dwa kible w jednym pokoju. Dla mnie to była najlepiej przygotowana impreza, jaką w życiu zobaczyłem. Wszystko poukładane od A do Z. Trzymane w ryzach ciężką ręką. Do tego stopnia, że było tam miejsce pod nazwą war room. Trafiało się tam, gdy złamało się kartę olimpijską. Jak się jechało przez Soczi – to piękne miasto, jesteś nad morzem przy plus 25, a w pół godziny dojeżdżasz w góry i masz minus 10 – obserwowałeś na morzu statki wojenne, snajperów co 500 metrów w lesie, wnikliwie przeszukiwane autobusy. Nie widziałem nigdy w życiu czegoś takiego. Czułem się, jakbym odwiedzał Obamę. A to, że przy budowie zrobili dwa kible… Panowie, obejrzyjcie sobie Alternatywy 4.

Pojawiali się ludzie w ciemnych płaszczach z sugestiami, byś zagrał coś konkretnego?

Nie, trzymali się z dala. Impreza w Rosji, ale otoczką zarządzali Amerykanie. Politycznie nie widziałem nic, za to bardzo imponowała mi ta impreza marketingowo. Był zakaz eksponowania marek nie będących sponsorami i rzeczywiście było to przestrzegane aż do bólu. Wjeżdżałeś na teren igrzysk Skodą, a sponsorem był producent innych samochodów – pojawiał się pan, który zaklejał ci znaczki na karoserii.

Na ubraniach też?

Oczywiście. Jabłuszka na komputerach, wszystko było zaklejane. Pod kątem marketingowym mogę powiedzieć, że ta impreza jest przykładem.

Na ile doświadczenie z marketingu przydawało się przy rozkręcaniu twoich sportów od zera? Dzięki tobie powstały w Polsce beach soccer, siatkonoga (futnet) i siatkówka plażowa (footvolley).

Tradycji grania na piasku nie było w Polsce zbyt dużych, to prawda.

Co najwyżej piłkarze Ekstraklasy grali piach.

Poza prezentacją i wizją, jak zamierzam to zrobić, nie miałem nic. Spotkałem na swojej drodze wspaniałych ludzi, z którymi mogłem ten sport tworzyć. Beach soccer to moje dziecko. Płakałem jak mi je siłą zabierali. Jakby pojawił się jakiś ojczym i wziął ci dzieciaka. Będąc w Brazylii zobaczyłem beach soccer i głowiłem się, jak to możliwe, że czegoś takiego nie ma w Polsce. Widowisko, plaża, słońce, dziewczyny, muzyczka, przewrotki. Ideał! Nie mieliśmy nic. Trzeba było tworzyć boiska, rozkręcać turnieje, wyszkolić sędziów, nauczyć zawodników grać… Zaczynało się tak, że chodziłem z komputerem i puszczałem wszystkim filmik z Cantoną, który grał na piasku.

– Chciałbyś tak zagrać?

– No chciałbym.

– To stwórz swoją drużynę, będę robił mistrzostwa.

Chodziłem do firm i pokazywałem ten sam filmik i opowiadałem o całym show. Męczyłem, męczyłem, aż w końcu zbudowaliśmy największy w Europie cykl imprez a kadra grała co tydzień czy dwa na najwyższym poziomie światowym. Puszczę wam coś.

(oglądamy filmik z pierwszego meczu beach soccera)

 

Zaczęło się od tego, że zrobiłem mistrzostwa Polski w Ustce na 32 drużyny. Wymyśliłem sobie, że zrobię trochę jak w Big Brotherze. Zaproponowałem Jackowi Zioberowi, by towarzyszył mi w dalszej drodze beach soccera – był wielkim autorytetem dla wszystkich pod kątem piłkarskim, czego mnie brakowało – i wymyśliliśmy sobie to tak, że po ostatnim meczu staniemy na środku i ogłosimy pierwszy skład reprezentacji Polski. Pan Mariusz ze Szczecina – jesteś w kadrze! Marek z innego miasta – zapraszamy! W miejscu, które właśnie oglądamy, zrobiłem pierwszy w historii mecz reprezentacji Polski. Nie umieli grać kompletnie. Boisko wybudowaliśmy w Mstowie, w którym żyje chyba ze 30 osób. Godzinę przed meczem na trybunach nie było nikogo. Sześć osób. Nagle się okazało, że stadion wypełnił się do ostatniego miejsca. Szok. Jeszcze wtedy piłkarze nie umieli podrzucić piłki, czy uderzyć jej z piasku. Trzy lata później byliśmy trzecią reprezentacją w Europie. Zaparłem się, że mamy być najlepsi. Usiadłem i napisałem plan przygotowań i strategię gry reprezentacji. Prowadziłem każdy trening kadry osobiście, potrafiłem po pół godziny dziennie odbijać piłkę klatką o ścianę w biurze, by potem prawidłowo pokazać to chłopakom na treningu. Zaprosiliśmy do nas Amarelle, najlepszego wówczas zawodnika w Europie, a miesiąc później wygraliśmy z nim i jego Hiszpanią w finale turniej EuroLigi u Erica Cantony w Tignes. Zgromadziłem grupę ludzi, która przez 7 lat jeździła po Polsce i świecie, od turnieju do turnieju, musiała awansować od grupy „C” do Grupy „B”, potem do grupy „A”, potem do finałów grupy „A”, by stanąć na podium najlepszych reprezentacji w Europie i wywalczyć awans do mistrzostw świata. W 12 tygodni zagraliśmy 27 meczów międzypaństwowych, w tym jeden turniej EuroLigi zorganizowaliśmy w Polsce. Taki Saganowski za moich czasów grał w trzech ligach – na Ukrainie, we Włoszech, w Polsce i  do tego w kadrze gwiazd Europy.

Opowiadał ostatnio na Weszło, że przez beach soccer spełnił marzenia, bo był w jednej szatni z Cantoną.

Oczywiście. Był najlepszy, więc Cantona go powoływał. To były piękne czasy. Przyłączali się ludzie z całego kraju by współtworzyć letni pozytywny sport.

(cały czas oglądamy filmik)

Faktycznie sporo osób w tym Mstowie.

Petarda!

W takiej małej miejscowości ludzie w sumie ruszają gdy się dzieje cokolwiek.

Pokazało mi to potencjał samej dyscypliny. Jak później robiliśmy mecze nad morzem, ludzi było jeszcze więcej. Z czasem zakwalifikowaliśmy się do najlepszej ósemki w Europie, później pojechaliśmy na mistrzostwa świata. Do 2009 roku byliśmy w najwyższej lidze reprezentacyjnej czyli Grupie A, aż dyscyplinę zawłaszczył PZPN.

Jak ten pucz wyglądał od środka? Była sytuacja, że nawet na turniej do Rzymu poleciała i wasza drużyna, i PZPN-u.

My pojechaliśmy w białych dresach, oni w czerwonych. Wzięli zawodników, którzy gdyby nie moje struktury i gra pod moim okiem w kadrze, nie wiedzieliby, czym jest ten sport. Spotkaliśmy się w hotelu. Zszedł do nas przedstawiciel światowej federacji i miał do wyboru – dać klucz do hotelu jednym albo drugim. Dał czerwonym. Biali musieli wyjść, znaleźć sobie miejsce do mieszkania i płakać w kołnierz. Beach Soccer jest prywatnym sportem największej agencji marketingu sportowego w Ameryce Południowej, Koch-Tavares. Jako promotor tego sportu w Polsce dla agencji zależnej od Koch-Tavares – Pro Beach Soccer – mieliśmy swoje kompletne struktury, finansowałem to przy wsparciu pozyskanych sponsorów (Lech, Energa, Umbro, Indesit, Betsson etc.) i promotorów, którzy budowali boiska i organizowali ze mną turnieje. Byliśmy klasyfikowani w światowym rankingu na 3 miejscu w Europie, dochodząc tam w ciągu zaledwie 4 lat od stworzenia sportu. 10 lat temu mieliśmy większe budżety niż PZPN teraz, 5-10 razy więcej turniejów czy meczów kadry. Drużyn było niemal 100 w Polsce, teraz jest 20. To była inna bajka. Piękna bajka. PZPN nic nie miał wówczas z tym wspólnego, co więcej, do 2009 roku żaden przedstawiciel PZPN nigdy nie pojawił się na imprezie beach soccera. Gdyby PZPN chciał samemu tworzyć sobie tę dyscyplinę, musiałby startować z najniższego pułapu, także w światowym rankingu, stworzyć wszystko od zera. Tymczasem problemy zaczęły się od powołania komisji ds. Piłki plażowej przy PZPN, utworzonej celem przejęcia tego sportu. Nie musieli tego robić, FIFA rekomendowała popieranie istniejących federacji Beach Soccera, tymczasem w Polsce doszło do afery za kadencji Pana Prezesa Lato, który postanowił wraz ze swoimi współpracownikami zrobić – jak to nazwaliście – pucz. Gdybym po latach mógł wam powiedzieć: „Panowie, ale zajebiście to zrobiliście, zabraliście mi tę dyscyplinę siłowo, ale rozwinęliście ją rewelacyjnie” byłbym spokojniejszy, bo miałbym świadomość, że nie zmarnowano czasu i są lepsi ode mnie. Ale prawda jest zgoła inna.

Nie było żadnej woli współpracy?

Była propozycja nie do zaakceptowania, jak to bywa w sytuacjach, gdy chce się komuś coś siłowo zabrać.

Podobno miałeś propozycję bycia kierownikiem tej drużyny.

Stworzyłeś ten sport i jego reprezentację, finansujesz ją, pracujesz cały rok, nauczyłeś ludzi grać, zabierałeś w świat, stworzyłeś całą markę i produkt… I masz się zgodzić na to, by być pomocą kuchenną dla ojczyma twoich dzieci?! Nie róbmy żartów. Propozycja nie polegała na wykupie ode mnie udziałów, brandu, miejsca w rankingu, struktur, zawodników, touru imprez, umów z promotorami i sponsorami czy kanałów komunikacji. Przecież w klubach piłkarskich w strukturach PZPN to jest normalne, gdy jeden właściciel kupuje od drugiego klub, a nie go siłowo przejmuje. Po takiej propozycji wstałem i wyszedłem. Ważne by ten wywiad pomógł temu sportowi. Opowiedzenie tej historii mogłoby dać pozytywny impuls do rozwoju tego sportu ludziom, którzy teraz nim w imieniu PZPN zarządzają, przejmując po tych, którzy go cofnęli i opuścili. Ale czy społecznie można zarządzać dobrze sportem? Czy te osoby poświęcą na to jak ja kiedyś po kilkanaście godzin dziennie przez cały rok, napiszą strategię gry, plan przygotowań, znajdą sponsorów i zrealizują programy sponsoringowe w oparciu o ten sport, zorganizują kilkadziesiąt imprez, czy wybudują kilkanaście boisk dając narzędzie promocyjne miastom, gminom, powiatom? Chciałbym aby beach soccer wrócił w Polsce na miejsce, za którym tęskni to środowisko i trzymam za nich kciuki podczas mistrzostw świata na Bahamach.

Siatkonogę rozkręcałeś, bo czułeś, że kończy się beach soccer i trzeba będzie szukać sobie miejsca

Nie, absolutnie. Potrzebowałem jakiejś formy treningów dla beachsoccerowców. Zobaczyłem gdzieś footvolley i w roku 2003 pojechałem z dwoma zawodnikami z kadry na mistrzostwa świata w Footvolley do Aten.

W sumie to pokrewne dyscypliny.

Po mistrzostwach świata nastąpiła pauza, za dużo w Polsce z tym nie robiłem, choć miałem do tego prawa. Po przygodzie z PZPN-em jeden z moich promotorów powiedział, że zamiast beach soccera zrobią ze mną footvolley. Odbyły się pierwsze mistrzostwa Polski, później zrobiłem parę turniejów rangi międzynarodowej, najpierw w Charzykowach, w zeszłym roku w Starych Jabłonkach. Przyjeżdżają do Polski najlepsi zawodnicy świata, pokazują coś co na żywo wygląda niemożliwie, atakują piłkę nogami ponad siatką na 220 cm. Powołałem też do życia Footvolley World Tour. Ma być swego rodzajem pucharem świata i scalać footvolleyowców z różnych krajów. W 2016 roku zrobiliśmy pięć imprez – w Azerbejdżanie, Indiach, Czechach, Rosji i Polsce. W tym planujemy kolejny cykl, szukamy właśnie miasta-gospodarza tej imprezy w Polsce.

sieczko2

Ładnie. A futnet?

Chciałem mieć coś swojego na okres jesienno-zimowy, a zawsze lubiłem siatkonogę. Kiedyś widziałem jak grają w to Czesi i zdecydowałem się, że też będę popularyzował ten sport. Trochę jest to trudniejsze do zrealizowania niż plażowe koncepty, bo jednak nie ma słońca i plaży, za to są korty czy hala. Siatkonoga to bardzo techniczny sport, który także nie rozwijałby się gdyby nie promotorzy i zawodnicy, którzy podzielili tę moją pasję. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie na korty tenisowe z piłką do futnetu. Wiecie jaka jest reakcja kierownika kortu? „Wynocha, to kort tenisowy, zniszczycie go”. Tymczasem kort to dom futnetu od 100 lat.

Wśród piłkarzy to generalnie dość popularna gierka.

Siatkonoga, którą robią kluby, to raczej jak to nazywam siatkogłowa. W futnecie piłka po uderzeniu stopą leci z prędkością nawet ponad 100 km/h. Gra się jeden na jednego, dwóch na dwóch, trzech na trzech. W klubach raczej tylko dwóch na dwóch. Trzech na trzech to już jak siatkówka – jeden stoi na bloku lub atakuje, drugi rozgrywa, trzeci przyjmuje. Singiel jest trochę jak tenis. Gdy przyjeżdżają do nas piłkarze i widzą, że są ogrywani przez tych, co trenują siatkonogę, odechciewa im się grać. Polska w futnecie jest wśród ośmiu najlepszych reprezentacji świata, a Marcin Skrydalewicz czy Michał Kłosiński to zawodnicy  uznani na świecie. Ostatnie Mistrzostwa Polski w Kleczewie pokazały, że ten sport konsekwentnie robi kroczki naprzód. Nasi juniorzy i kobiety też zagrali w mistrzostwach świata. Cieszę się, że mam wokół siebie ludzi, którzy tę pasję ze mną dzielą i mogę dać Polsce kolejną fajną formę kultury fizycznej.

Skąd bierzesz motywację na te wszystkie aktywności? Robisz tysiąc rzeczy na raz, a choćby w żadną z dyscyplin, które rozkręciłeś, samemu nie grasz. To nie było tak, że założyłeś sobie dyscypliny po to, by mieć frajdę z grania.

Żadne last minute w Egipcie nie rekompensuje chwili, gdy reprezentujesz kraj. Jak przegrywasz jako Polska, czujesz się tak, jakby cię ktoś zbił. Jak wygrywasz – czujesz się tak, jakby twój kraj wygrał bitwę. Czasem mam chwilę słabości: „panowie, ostatni rok, nie chcę już mieć tego futnetu, bierzcie to ode mnie!”. I później jadę na takie mistrzostwa świata, pełna hala, chłopaki grają jako Polska… Czuję dumę. Nieważne, że to kosztuje. Siedząc na rybach na Mazurach też bym musiał wydać na to kasę. Wracam z imprezy i mówię:

– Miałem skończyć. Ale powiedzieli mi, że za dwa lata są mistrzostwa w Cluj. No i nie mogę!

Zamiast sobie wytłumaczyć „odpuść to, przecież to bez sensu, nikt ci nie chce dać na to nawet złotówki, poświęcasz czas i kasę a nic z tego nie masz”, to ja mam w głowie to, jaki plan przygotowań trzeba ułożyć. Racjonalny facet bije się u mnie z marzycielem. Po tych niemal 20 latach tworzenia sportu i wokół sportu, czytam czasem prace magisterskie napisane o stworzonych przez mnie projektach – powstało ich kilkadziesiąt – i uśmiecham się sam do siebie. Dopóki starczy sił będę dalej marzył i spełniał swoje marzenia. Wam proponuję to samo.

Rozmawiali JAKUB BIAŁEK i JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Hiszpania

Słodko-gorzki wieczór dla Realu. Są trzy punkty, ale ten krzyk Carvajala…

Kamil Warzocha
1
Słodko-gorzki wieczór dla Realu. Są trzy punkty, ale ten krzyk Carvajala…

Komentarze

9 komentarzy

Loading...