Atletico przegrywające 0:2 po pierwszej połowie? U siebie? Z Barceloną, rywalem dostarczającym tylu emocji? Oj, spędzenie przerwy z Diego Simeone raczej nie należało dziś do przyjemnych. Tym bardziej, że Vicente Calderon w pewnym momencie zaczęło służyć za scenę, na której występowała tylko Barca. Wszystko po to, by po zmianie stron role kompletnie się odwróciły. Za sprawą takich meczów jak ten powstało stwierdzenie, że prowadzenie 2:0 to niebezpieczny wynik.
Dziś Atletico z Barceloną. Jutro Celta Vigo z Deportivo Alaves. Nie ma wątpliwości, że komuś pomieszały się kulki, że takie półfinałowe pary w Pucharze Króla to absolutne nieporozumienie. Wiadomo przecież, że – jeśli trzeba wybierać spośród tej czwórki – to pierwsza dwójka powinna toczyć ze sobą ostateczną rywalizację o trofeum. Jedyne pocieszenie jest takie, że w finale oglądalibyśmy jeden mecz, a teraz dostajemy dawkę podwójną. I rzeczywiście, już teraz wyczekujemy rewanżu.
Tak, to spotkanie to był ewidentny materiał na finał. Zabrakło już tylko ostatecznego zwrotu akcji, doprowadzenia przez Atletico do wyrównania – w pełni zasłużonego, gol dla gospodarzy na 2:2 długo wisiał w powietrzu.
Mecz należy jednak podzielić na dwie zupełnie do siebie niepodobne połówki. W pierwszej Luis Suarez ma sam wokół siebie czterech rywali, przebiega między nimi, drybluje, wyprowadza w pole, w końcu zostaje z jednym i też daje sobie radę, po czym pokonuje bramkarza. W pierwszej Leo Messi dostaje piłkę przed polem karnym i ładuje potężną petardę nie do obrony. W pierwszej Atletico, mimo próby odpowiedzi na ciosy gości, coraz częściej się gubi, popełnia proste błędy, wygląda dość nieporadnie. W pierwszej Barcelona dominuje i ma okazje, by trafić po raz trzeci.
Czyli co, po meczu? Spróbujcie tak powiedzieć Simeone, to wykopie was poza stadion.
Gospodarze wyszli na drugą połowę zupełnie tak jakby nie znali wyniku, jakby Cholo wcisnął w ich głowach przycisk „reset” albo wczytał save sprzed 45 minut: „pełna mobilizacja, to będzie wasz dzień”, itd. Ale przy wczytywaniu poprzedniego stanu dokonał jednej zmiany – wpuścił bardzo aktywnego Torresa, on ich napędził. Że Atletico rzuciło się na swojego rywala? To oczywiste. Że zdobyło gola kontaktowego? No jasne, po rzucie wolnym Godin zgrał na głowę Griezmanna. Ale w oczy rzucała się naprawdę duża liczba sytuacji gospodarzy: na dzień dobry dobra szansa Gabiego, strzał Griezmanna z 5 metrów prosto w Cillessena, przewrotka Carrasco, przewrotka Gameiro, piętka Torresa, pudło Torresa w znakomitej sytuacji, kolejne niecelne strzały „Le Petit Diable” czy Filipe Luisa. Niby już 1:2, ale wciąż mało, za mało…
Simeone był w transie: tradycyjnie łączył funkcję trenera i gniazdowego, skakał, biegał, błagał sędziego, rzucał się na murawę po nieakceptowanych dla niego decyzjach (faul na Pique przy odbiorze Torresa) i wyrywał sobie włosy (zmarnowana setka Griezmanna). Barca – niewykluczone, że nie bez wpływu Cholo – zaczynała się gubić. Cillessen potrafił wyrzucić piłkę 15 metrów przed siebie, prosto pod nogi rywala, Mascherano głupio stracić tuż przed szesnastką, a Messi dać Griezmannowi zabrać piłkę wślizgiem na linii pola karnego. Zresztą, zanim Francuz zaliczył świetną interwencję w obronie, wcześniej popełnił dwa głupie faule – po idealnie wykonanym wolnym Messiego jakimś cudem Moya palcami zahaczył piłkę. Barca mogła już wtedy zamknąć dwumecz.
A skoro nie zamknęła, to spać spokojnie nie może. Po pierwsze, bo w rewanżu nie zagra przez kartki Neymar. Po drugie, bo mimo bardzo korzystnego wyniku może mówić o sporym szczęściu. I po trzecie, Atletico jak po przerwie może być zabójczo groźne. No, tylko że w pierwszej kolejności i tak musi odrobić straty.